Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pionierowie nad źródłami Suskehanny |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1885 |
Druk | K. Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieszczęsny! jego matka opuszczona,
Z której bolesne wyniósł życie łona,
Na to oblicze łzawym patrząc okiem
Oglądałaby w nim, bez rozpoznania
Ran Templ wziąwszy pod rękę swą córkę, udał się ku miejscu, gdzie Edward wsparty na swej fuzyi, patrząc na ptaka rozciągnionego pod jego nogami, zdawał się być w myślach pogrążonym i obecność Elżbiety bynajmniej nie osłabiła skutku rozmowy, jaką młody strzelec miał z sędzią. Obecność Marmaduka nie przerwała zabaw młodzieży zajmującej się w tej chwili roztrząsaniem, przy głośnych okrzykach, ceny i warunków, jakie podawał Brom mając wystawić na ich strzały nową ofiarę mniejszej wartości. Billy Kirby oddalił się z niechęcią. Natty i stary Indyanin znajdowali się o kilka kroków od swego młodego towarzysza, a ztąd oni jedni mogli słyszeć rozmowę, która tu przytaczamy.
— Nie zapomnę nigdy tego nieszczęścia, żem ciebie ranił panie Edwardzie — rzekł sędzia, lecz poruszenie młodzieńca gdy poznał głos? jego, i niepodobne do wyrażenia spojrzenie, jakie nań zwrócił, tak go zmięszały, iż przez chwilę słowa nie mógł przemówić.
— Na szczęście — mówił dalej, gdy postrzegł, iż Edward ochłonął ze wzruszenia — nie jestem bez sposobu wynagrodzenia cię. Krewny mój, Ryszard Jones, który był moim sekretarzem, został mianowany na urząd, który mu nie dozwoli w tym rodzaju usług być mi pomocnym. Bez względu na pozory, sposób twój obejścia się i mowa, pokazują iż odebrałeś dobre wychowanie. Przenieś się więc do mnie na mieszkanie. Ja was nie znam, lecz w tych powstających osadach, żadnych prawie nie znamy podejrzeń, nic bowiem nie ma u nas takiego, coby mogło zapalać chciwość. Będziesz mi użytecznym i pozyskasz nagrodę na jaką zasłużysz.
Przełożenie to tyle było obowiązującem, ile sposób w jaki uczynione zostało, zdawał się być serdecznym. Jednakże młodzieniec słuchał go z pewnym wstrętem posuwającym się aż do jawnej niechęci, i z wyraźnem usiłowaniem musiał siebie przemódz, aby się zdobyć na odpowiedź.
— Niczego nie chciałbym bardziej panie, jak abym mógł być użytecznym wam lub komukolwiek, dla zapewnienia sobie uczciwego sposobu utrzymywania się, nie staram się bowiem tego ukrywać, iż w wielkim znajduję się niedostatku, większym nawet aniżeli się zdaje na pozór. Lecz obawiałbym się, aby te nowe obowiązki nie zmusiły mię do zaniedbania daleko ważniejszych powinności. Nie mogę więc przyjąć waszej ofiary; strzelba moja dostarczy mi sposobów do utrzymania się, jak dotąd czyniła.
— Widzisz Elżusiu — szepnął jej Ryszard — taka jest odraza wszystkich mieszkańców do życia pomiędzy ludźmi cywilizowanymi, przywiązanie ich do błędnego i dzikiego życia jest nieprzezwyciężone.
— Życie jakie pędzisz jest bardzo zależne — odpowiedział Marmaduk, nie słysząc uwagi szeryfa. Wystawia cię na mnóstwo niewygód i daleko jeszcze większe nieszczęścia. Zawierz mi mój młody przyjacielu, więcej mam od ciebie doświadczenia i powiadam ci, że życie tułackie myśliwca do niczego nie może doprowadzić w tem życiu i nadto oddala od pomocy duchownych, potrzebnych dla szczęśliwego doprowadzenia nas do drugiego.
— Eh nie! sędzio, nie! — zawołał Natty — prowadź już go do wielkiego domu, ale mów mu prawdę. Ja żyłem w lasach przez lat czterdzieści, przepędziłem pięć lat z rzędu nie widząc postaci białego, nie postrzegając cienia uprawy, i chciałbym wiedzieć gdzie znajdziesz człowieka w sześćdziesiątym ósmym roku, któryby dogodniej mógł utrzymywać swe życie na przekor wszystkim waszym ulepszeniom i prawom o polowaniu. Co zaś do uczciwości, co do tego co się jednemu człowiekowi należy od drugiego, pochlebiam sobie, iż pod tym względem nie ustępuję komukolwiekbądź, w całej rozciągłości waszego patentu.
— Ty stanowisz wyjątek od ogólnego prawidła, poczciwy Natty — odpowiedział pan Templ — masz albowiem wstrzemięźliwość, która nie jest zwyczajnym przymiotem ludzi twego rodzaju, i siłę nie podług liczby lat. Lecz ten młodzieniec całkiem jest różnego usposobienia i nie powinien tracić pięknych swych lat na puszczy. Znowu cię proszę, panie Edwardzie, chciej należeć do mojej familii, przynajmniej na czas jakiś, nim się rana twa nie zagoi. Moja córka którą tu widzisz, pani w mym domu, może wam zaręczyć, iż dobrze w nim będziesz przyjętym.
— Dom nasz powinien być otwartym dla wszystkich nieszczęśliwych — rzekła Elżbieta żywo i z godnością — zwłaszcza dla tych, którzy się nimi stali z naszej winy.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — dodał Ryszard — ponieważ zaś lubisz indyki, zapewniam, że i na nich nie zbędzie. Mam ich z pięćdziesiąt w ptaszniku, wyborne są, sam ich bowiem tuczę.
Tak wspierany Marmaduk począł nastawać na nowo, szczegółowo opisał powinności jakie miał u niego Edward wypełniać, nawiasem powiedział słówko o płacy dla niego zapewnionej, nakoniec dotknął wszystkich punktów, które ludzie zajmujący się sprawami, mają za ważne w podobnym przypadku.
Młodzieniec słuchał go w wielkiem poruszeniu, a uczucia przeciwne zdawały się toczyć gwałtowną walkę w jego sercu. Już to zdawał się gorąco pragnąć zmiany położenia swego, to niepojęty wyraz wstrętu malował się na jego twarzy, jak gęsta chmura przyćmiewająca jasność dnia pogodnego.
Stary Indyanin, którego postać wyrażała, iż żywo czuł jeszcze stan poniżenia, do jakiego wczoraj był przywiedziony, słuchał przełożeń sędzigo z interesem za każdą zgłoską wzrastającym. Powoli się zbliżył do rozmawiających i korzystając z chwili, gdy wzrok jego przenikliwy dojrzał, iż uczucie chwilowe, panujące w młodym jego towarzyszu, skłaniało go do przystania na prośby pana Templa, nagle zmienił postawę niepewności i upokorzenia, by wziąć na się postać dzielnego i nieulęknionego wojownika indyjskiego i przemówił do niego w te słowa:
— Słuchaj twojego ojca, słowa bowiem jego są słowami starości. Niech Młody Orzeł i Wielki Wódz jedzą spoinie i śpią pod jednym dachem bez obawy. Dzieci Mikona są sprawiedliwe i oddadzą sprawiedliwość. Słońce nie raz wejdzie i zajdzie nim obaj składać będą jedną rodzinę, nie jest to dzieło dnia jednego, lecz wielu zim. Delawarowie i Makwowie urodzili się nieprzyjaciółmi, nie mogą oni spoczywać pod tym samym wigwamem i krew. ich zawsze tworzyć będzie dwa oddzielone dniem bitwy strumienie. Lecz dla czegóż brat Mikona i Młody Orzeł mieliby być nieprzyjaciółmi? Są to dwie latorośle wyrastające z jednego pnia, ojcowie ich i matki są wspólne. Naucz się czekać mój synu, ty masz krew Delawarów, a pierwszą cnotą wojownika indyjskiego jest cierpliwość.
Mowa ta w stylu przenośnym zdawała się wielkie czynić wrażenie na młodzieńcu, który ulegając nareszcie Marmadukowi, przyjął nakoniec jego propozycyą. Stało się to wszakże pod warunkiem, iż to będzie próba tylko, i że każda ze stron będzie mogła odstąpić od tej umowy, skoro to uzna stosownem dla siebie. Dosyć widoczny wstręt z jakim Edward przyjmował tę ofiarę, którą wielu na jego miejscu uważałoby za przewyższającą ich nadzieje, nie mało zdziwił Marmaduka, jego córkę i Ryszarda, a nawet zostawił w ich umyśle lekkie wrażenie nie bardzo dla niego pochlebne.
Skoro się strony, które zawarły pomiędzy sobą tę wzajemną umowę rozstały, rzecz ta naturalnie stała się przedmiotem podwójnej rozmowy. Naprzód zdamy sprawę z tej, jaka miała miejsce między sędzią, Elżbietą i Ryszardem.
— Pojąć nie mogę — rzekł pan Templ — co dom mój ma tak nieprzyjemnego dla tego młodzieńca. Zapewne to twa postać tak go przestrasza, Elżusiu.
— Eh nie, braciszku, bynajmniej — rzekł Ryszard seryo — nie Elżbieta nabawia go bojaźni. Widziałeś kiedykolwiek mieszańca, któryby się mógł oswoić z myślą, iż żyć będzie z ludźmi ukształconymi? Pod tym względem oni gorsi są od dzikich. Czyliż nie postrzegałaś Elżusiu, jakie jego oczy obłąkane?
— Nie zrobiłam żadnego spostrzeżenia co do oczu jego, mój drogi wujaszku — odpowiedziała — chyba to tylko, iż wyrażały dumę całkiem nie na miejscu. Zaprawdę, mój ojcze, wytrzymałeś wielką próbę cierpliwości chrześciańskiej nastawając, jakeś to czynił, aby się on raczył zgodzić na przebywanie śród naszej familii. Co do mnie, zostawiłabym go w lasach z jego wielkiemi tonami. Prawdziwie jemu się zdaje, iż nam wielki okazał zaszczyt. I w którymże to pokoju myślisz go umieścić? U jakiegoż to stołu podasz mu nektar i ambrozyę?
— On jadać będzie z Beniaminem i Remarquable — rzekł pan Jones — nie zechcielibyście mu dać murzynów za towarzyszów. Chociaż to prawda, że on mieszaniec, lecz Indyanie wielce pogardzają czarnymi. Pewien jestem, iż umarłby prędzej z głodu, niż przystał na to, by łamać chleb z murzynem.
— Daleki od okazania mu podobnej wzgardy — rzekł Marmaduk — chcę aby nie miał innego stołu prócz naszego.
— Masz więc zamiar z nim postępować jak z człowiekiem porządnym, mój ojcze? — rzekła Elżbieta, pokazując lekkie nieukontentowanie z tego postanowienia.
— Tak, bez wątpienia moja córko — odpowiedział pan Templ — przynajmniej aż dopóty, dopókiby jakim czynem nie dowiódł, iż nie zasługuje za takiego być uważanym.
— Eh dobrze braciszku — rzekł Ryszard — zobaczysz, iż nie tak to łatwo uczynić zeń człowieka jak należy, stare przysłowie powiada, iż do tego potrzeba trzech pokoleń.
Mój ojciec był... lecz nie mam potrzeby o nim mówić, wszyscy go znali. Mój dziad był doktorem medycyny, pradziad doktorem teologii, mój prapradziad... nigdy dokładnie nie widziałem czem on był, lecz przybył z Anglii i pochodził zapewne ze znakomitej familii kupców lub urzędników.
— Ooo prawdziwa genealogia amerykańska — rzekł Marmaduk uśmiechając się. Przez trzy pokolenia tu po sobie następujące, wszystko jest w stopniu równym, lecz jak skoro sięga się czasów emigracyi i kiedy trzeba przebyć morze, wszystko jest w stopniu wyższym. Pewnymże jesteś Ryszardzie, iż ten prapradziad o którym mówiłeś, był rzeczywiście z bardzo dobrej familii?
— Bez wątpienia sędzio, stara moja ciotka zawsze mi tak mówiła i zapewniała, iż od ojca do syna, zawsześmy zajmowali znakomite miejsce.
Przestajesz na małym koszcie. Większa część genealogistów amerykańskich poczyna podania, jak powiastki dla dzieci, od dziejów trzech braci i oni zawsze usiłują, aby człowiek tego tryumwiratu nosił nazwisko jakiej familii, która szczęśliwą była na świecie. Lecz tutaj my nie znamy innego odznaczenia się prócz tego, jakie nadaje dobre sprawowanie się i Olivier Edward wchodzi do mojej familii na stopie zupełnej równości z wielkim szeryfem i sędzią.
— Dobrze braciszku, ja to nazywam demokracyą, nie zaś republikanizmem. Nic względem tego mówić nie mogę, tylko niech się wystrzega naruszać w czemkolwiek ustawy, jeśliby to bowiem nastąpiło, pokazałbym mu, iż nie napróżno powierzono mi czuwać nad ich wykonaniem.
— Lecz nie zapomnisz o tem, iż wykonanie nie powinno poprzedzać wyroku skazującego na karę, który wydawać do mnie należy. Ty zaś Elżusiu, co myślisz o tem pomnożeniu naszej familii? Radbym się dowiedzieć o twojem zdaniu?
— Mniemam, mój ojcze, iż jestem, jak pewien mnie znajomy sędzia, i że nie łatwo mnie zniewolić do zmiany mojego zdania. Lecz mówiąc na seryo, chociaż myślę, że wprowadzenie na pół dzikiego do naszego domu, dosyć dziwnym jest wypadkiem, powinieneś wszakże być pewnym, że chętnie przystaję na wszystko, co sam uznasz za stosowne.
Przyszli natenczas do drzwi zagrody, kędy Elżbieta wyszła z Ryszardem, i kiedy wchodzą do wielkiego domu, aby śniadaniem zaspokoić apetyt nabyty podczas przechadzki, my się wrócimy do trzech strzelców, gdyż bez względu na różnicę charakteru, wszyscy trzej mogą być tak nazywani.
Postępowali oni brzegami jeziora do chałupy Nattego, który niósł ptaka pozyskanego swą zręcznością i danego wspaniałomyślnością panny Templ.
— Któżby powiedział przed miesiącem — zawołał Edward — abym się zgodził żyć pod jednym dachem z największym nieprzyjacielem mojego plemienia i odbierać odeń rozkazy? A jednakże czegóż się miałem chwycić w ostateczności, w jakiej się znajduję? Lecz ta niewola długo trwać nie będzie, i jak skoro pobudka zmuszająca mię do poddania się jej, działać przestanie, otrzęsę ją jak proch z nóg moich.
— Do czego posłuży nazywać go Mingo? — rzekł stary wódz. W czemże się pokazał twym nieprzyjacielem? Wojownik delawarski spoczywa i oczekuje chwili od Wielkiego Ducha. Nie jest on niewiastą, by krzyczał jak dziecko.
— Ja Johnie nie podzielam twej ufności — rzekł Natty, którego rysy twarzy znamionowały mocny wyraz wątpliwości i niepewności — nie jestem bez obawy. Powiadają, iż nowe prawa postanowiono w kraju, a to żadnej nie ulega wątpliwości, iż wszystko się zmieniło na naszych górach. Lasy rzednieją powoli, zaledwo poznać można jeziora i rzeki. Nie, nie, ja nie dowierzam pięknym mowom. Słodkiemi to jak miód słowy biali zajęli od Indyan w posiadanie ich ziemie, a to powiadam szczerze, chociaż sam jestem biały, urodzony blizko Yorku z uczciwych rodziców.
— Poddaję się konieczności — powiedział Edward — będę się starał zapomnieć, kim jestem. Nie przypominaj więcej Johnie, że pochodzę od wodza delawarskiego, do którego należały niegdyś to piękne jezioro, owe przepyszne góry, ta wspaniała dolina. Tak, stanę się jego sługą, niewolnikiem. Powiedz mi, starcze, przyczyna mojej niewoli czyliż jej nie czyni zaszczytną?
— Starzec! — powtórzył John tonem przeciągłym i uroczystym — tak, Szyngaszguk jest stary. Synu mojego brata, jeśliby Szyngaszguk był młodym, gdzieżby się ukrył daniel od jego kuli? Lecz on nakoniec stary, ramię jego zeschło, sitowie i wierzba są nieprzyjaciółmi, które wytępia; on tylko zdatny do robienia mioteł i koszyków. Głód i starość idą w parze. Patrz na Sokole Oko, kiedy on był młodym, mógł całe dni przepędzać bez jadła, lecz dzisiaj, jeśliby nie przyrzucił chrustu do ognia, nie miałby płomienia. Wierzaj mi Młody Orle, bierz rękę, którą ci podaje syn Mikona i będzie ci z tem dobrze.
— Nie jestem już tem, czem byłem, Szyngaszguku — rzekł Natty — nie przeczę temu, a jednak w potrzebie mogę się jeszcze obejść bez pokarmu przez dzień cały. Przypominasz sobie czasy, gdyśmy prześladowali Irokezów w lasach? Oni wszystką zwierzynę gnali przed sobą, tak, iż nic nie mieliśmy do jedzenia od poniedziałku rano, aż do środy w południe i wówczas to zabiłem daniela tak tłustego, jakiegoś nigdy nie widział panie Olivierze. Rozkosz to była patrzeć, jak go zajadali Delawarowie, byłem albowiem w tę epokę z nimi. Panie! oni leżeli rozciągnieni na ziemi, czekając by im Opatrzność zesłała zwierzynę, lecz ja poszedłem szukać w okolicach żywności, wytropiłem daniela i obaliłem go nim dał dwanaście susów. Tak byłem słaby i zgłodniały, iż nie mogłem czekać, wyssałem trochę krwi, a Indyanie jedli jego mięso zupełnie surowe. Tam był John i on to sam może powiedzieć. Ale teraz, dziś zgadzam się, iż ledwobym mógł tak długo głód wytrzymać, jakkolwiek nie jem zbyt wiele na raz.
— Dosyć tego, moi przyjaciele — zawołał Edward. Czuję teraz dopiero więcej niż kiedykolwiek, że ofiara jest nieodbicie potrzebną i poniosę ją bez szemrania. Lecz nie mówcie o tem więcej, błagam was, jest to nieznośny, dla mnie w tej chwili przedmiot.
Umilkli towarzysze i wkrótce przybyli do chałupy Nattego, której zamknięcie dosyć sztucznie złożone, strzegło nie wiele rzeczy małej wartości. Ogromne kupy śniegu zalegały z jednej strony przy ścianach drewnianych chaty, z drugiej zaś odłomki małych drzew, gałęzie dębowe i dzikich kasztanów wiatrem oderwane, leżały zwalone. Mały słup dymu rozbijał się z komina, którego posadą była skała a boki składały dwa pniaki drzewa gliną powleczone, dym ten znaczył swą drogę okrywając czarniawym kolorem śnieg przylegający do boków skały, której wierzchołek stanowił powierzchnią żyzną zasilającą drzewa olbrzymiej wielkości, zwieszające swe gałęzie nad odosobnioną chatą.
Ostatek dnia tego zeszedł, jak schodzą wszystkie prawie dni w kraju nowo zamieszkanym i nie nader ludnym. Tymczasem osadnicy znowu się gromadnie udali do akademii, by słyszeć pana Granta drugi raz każącego i odprawić poranne nabożeństwo. Stary Indyanin był także w liczbie słuchających, lecz kiedy pastor wezwał wiernych do komunii, chociaż miał podówczas oczy zwrócone na Johna, ten nieporuszenie stał w swem miejscu, uczucie wstydu, którego przyczyną było wspomnienie poniżenia, w jakiem go wczoraj widziano, nie dozwalało mu się ani poruszyć.
Kiedy pobożni wychodzili z sali, obłoki zbierające się przez cały ranek jeszcze się bardziej zgęściły i nim mieszkający w pewnej odległości, mogli zdążyć do swych chat, potokiem deszcz lać począł. Rozsiane po wszystkich stronach pnie, co się wydawały przedtem wzgórkami śniegu, obnażyły naówczas czarne wierzchy i można było widzieć końce kloców wkopanych w ziemię, dla utworzenia płotów lub zagród, przebijające białe warstwy, które je pokrywały.
Bezpieczna od deszczu, w salonie dobrze ogrzanym swego ojca, Elżbieta w towarzystwie Ludwiki Grant, patrzała z zadziwieniem na tę nagłą zmianę. Wszystkie domy miasteczka przedstawiały już ich dachy czarne i kominy okopcone, w miejscu połyskującej się białości, która je wczoraj zdobiła, sosny otrzęsły proch biały z swych liści i gałęzi, wszystko w naturze odzyskiwało swą postać i kolor tak nagle, iż się to zdawało być nadprzyrodzonem.