Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II
Mężczyzn, dzieci i dziewczęta

Wywabiła z wioski razem

Nowej zabawy ponęta.
Somerville.

Od wycieczki opisanej w poprzednim rozdziale, nastąpił znowu czas pogody niestałej. Rzadko kiedy błysnął dzień jaśniejszy i zmienne to powietrze trwało aż do końca kwietnia..
Pewnego poranku pierwszych dni maja, obudził Elżbietę radosny świegot jaskółek nad oknem, tych pierwszych zwiastunów rzeczywistej wiosny i nie mniej ożywiony radością głos Ryszarda, który wołał:
— Wstawajcie, wstawajcie! moje piękne panie! Nad jeziorem krążą już mewy, a na dalekim widokręgu, na tle niebieskiem pokazały się prawdziwe chmury gołębi. Wstawajcież śpiochy. Beniamin przygotował już amunicyę i czekamy tylko na śniadanie, ażeby wyjść w góry i urządzić polowanie na te piękne ptaki.
Niepodobieństwem było oprzeć się tak naglącemu wezwaniu, i w kilka minut miss Templ ze swoją przyjaciółką, wyszły dla przygotowania śniadania, na które z niecierpliwością oczekiwano. Wszystkie okna otwarte zostały, a wiosenne, balsamiczne powietrze przewiewało apartament, w którym czujny Beniamin z taką troskliwością sztuczne ciepło przez całą zimę utrzymywał.
Kiedy przygotowano herbatę, Ryszard stanął u okna zwróconego na południe i rzekł:
— Obacz Elżusiu, obacz bracie Marmaduku, wrota gołębników i gniazd południowych otwarły się, a ćma ptactwa, której oko doścignąć nie potrafi ciągnie w nasze strony. Byłoby czem wojsko Xerxesa przez cały miesiąc żywić, i sporządzić z czego pościele dla całego powiatu. Xerxes panie Olivier był królem greckim... nie, nie, królem tureckim czy też perskim, który chciał spustoszyć Grecyą, równie jak te niepoczciwe gołębie powrócą w jesieni na spustoszenie naszych zasiewów. Nuże Elżuniu, prędzej! jużbym chciał być na górze.
Marmaduk i Edward zdawali się też samą chęć podzielać, i w istocie widok na który poglądali powabny był dla myśliwca. Uwinęli się zatem prędko ze śniadaniem, i pożegnawszy się ze swojemi młodemi przyjaciółkami, oddalili się nie tracąc i chwili czasu.
Jak powietrze było napełnione gołębiami, tak cała ludność Templtonu, napełniała ulice miasteczka. Mężczyźni, niewiasty i dzieci, wszyscy się sposobili do dzielenia myśliwskiej rozrywki. Wszystko było w ręku, zacząwszy od fuzyi francuzkiej na kaczki, z rurą do sześciu stóp długości, aż do pistoletów olstrowych, a większa część dzieci uzbrojona była w strzały z odrostków leszczynowych sporządzone.
Gromady gołębi, które, prawie bez przerwy, jedne po drugich następowały, wprawione w popłoch od wrzawy miasteczkowej, zwracały się ku górom jezioru przyległym, liczba ich niezmierna wyrównywała prawie mnóstwu szarańczy, której chmury w innych krajach przelatują, a szybkość ich lotu niemniej zadziwiająca była.
Powiedzieliśmy już, że gościniec wielki prowadzący do Templtonu przerzynał równinę pochyłą, rozciągającą się od płaszczyzny górnej, aż do brzegów Suskehanny. Znaczna przestrzeń gruntu była wytrzebiona po stronach obu i to było miejsce wybrane do powszechnego natarcia, które się po chwili rozpoczęło.
Wmieszany pomiędzy strzelców Natty Bumpo, z fuzyą na plecach, zdawał się przechadzać jedynie dla grania roli widza. Psy które go nie odstępowały, oddalały się niekiedy wietrząc podstrzelone lub zabite spadające gołębie, nietykając ich bynajmniej, potem powracały i kładły się u stóp swojego pana, jak gdyby podzielały jego sposób myślenia, i ten rodzaj łowów sądziły równie siebie jak jego niegodnym.
Tłumy gołębi tak były mnogie, iż od czasu do czasu, ten sam skutek co chmury zaciemniające światłość słoneczną sprawiały.
Strzała ciśnięta na oślep, nie mogła chybić swojej ofiary, wystrzały z ręcznej broni często ponawiane, za każdym razem mnóstwo ich zabijały; nakoniec niektóre osoby wdrapawszy się na wierzchołek góry, zadawały im śmiertelne ciosy długiemi kijami, w które się w niedostatku innego oręża uzbroiły.
W tym czasie pan Jones, który pogardzał niedołężnemi sposobami niszczenia, jakich inni myśliwcy używali, zajmował się z Beniaminem przygotowaniem nowego, w straszliwszym rodzaju. Pomiędzy zabytkami wypraw wojennych, które się natrafić zdarza w rozmaitych kantonach części zachodniej Stanu Nowego Yorku, niedaleko od Templtonu, przy pierwszem osiedleniu się, znaleziono śmigownicę, kalibru funtowej kuli, która bez wątpienia była tam zostawiona przez oddział europejski wyprawiony przeciwko Indyan, bądź przez zapomnienie, bądź, że potrzeba pośpiesznego marszu, zabrać jej nie dozwoliła.
To działo w miniaturze, było oczyszczone z rdzy która je trawiła, osadzone na nowych lawetach, i we wszystkie potrzebne przyrządzenia opatrzone, tak, że go używano niekiedy podczas zabaw, przy nadzwyczajnych obchodach. O poranku 4 lipca, echa gór otsegskich zagrzmiały jego hukiem z taką uroczystością jak gdyby to była armata trzydziestukilku funtowa, a sierżant, albo raczej kapitan Hollister, najpierwsza w kantonie pod tym względem powaga, zapewniał, że to było działo nie do pogardzenia, kiedy chodziło o strzelanie na wiwat. Te i tym podobne rodzaje użycia nieco go uszkodziły, albowiem zapał jego równał się nabojowemu otworowi. Z tem wszystkiem, wysokie pojęcia Ryszarda naprowadziły go na myśl szczęśliwą, że to narzędzie posłużyć może do wielkich spustoszeń, pomiędzy zastępami skrzydlatych nieprzyjaciół. Przyciągnięto więc śmigownicę koniem na pole bitwy i postawiono na miejscu, które szeryf za najdogodniejsze dla swojej bateryi poczytał, po czem Ben-Pompa przystąpił do jej nabicia kilku sporemi garściami śrótu, i wkrótce oznajmił, że działo było już w gotowości.
Widok podobnego narzędzia zagłady, zgromadził naokoło siebie wszystkich tych, którzy tylko byli widzami tej sceny, to jest dzieci napełniające powietrze radośnym okrzykiem. Śmigownica wycelowana była w górę, a Ryszard trzymając w kleszczach węgiel rozżarzony, usiadł na pniu spokojnie, czekając z cierpliwością, aż nadleci zastęp gołębi, któryby godnym był jego uwagi.
Liczba tego ptactwa tak była nadzwyczajna, iż wystrzały do niego z broni ognistej, innego nie czyniły skutku, prócz oddzielenia gromadek nieznacznych od niezmiernej masy, która w nieprzerwanym kierunku zmierzała ku dolinie. Nikt nie myślał o sprzątywaniu pozabijanych, tak, że ziemia niemi prawie okryta była.
Natty Bumpo był milczącym widzem tych mordów, chociaż bardzo markotnym, ale skoro ujrzał przybywające to nowe krwawej zagłady narzędzie, nie mógł dłużej wytrzymać.
— Otóż to co znaczą wasze osady — powiedział — ja patrzyłem przez lat czterdzieści na przeloty tych ptaków i pókiście wy tu nie przybyli zaprowadzać swoich trzebieży, nikt się nie znalazł, co by ich płoszył albo im krzywdę jakąkolwiek chciał wyrządzać. Lubiłem widzieć to ptactwo w lasach, było ono miłem towarzystwem nie szkodząc nikomu, gdyż są tak niewinne jak młody jelonek idący za łanią. Ale teraz doświadczam drżączki, poglądając na te nieszczęśliwe stworzenia unoszące się w powietrzu, bo tego tylko potrzeba, żeby cała miasteczkowa zgraja za niemi się wysypała. Cierpliwości, cierpliwości! Pan Bóg nie pozwoli zawsze niszczyć według upodobania tego co sam stworzył, skończy on na oddaniu sprawiedliwości gołębiom, równie jak i każdemu. Owoż i pan Olivier, który, jak widzę nie lepszy od innych, bo daje ognia śród tego motłochu, jak gdyby strzelał na Mingów.
W liczbie strzelców był Billy Kirby, który nabijał i strzelał bez przestanku, nie podnosząc nawet głowy w górę, i który śmiał się do rozpuku, widząc jak jego ofiary aż na głowę mu spadały. Dosłyszał on co Natty wymówił i wziął na siebie danie mu na to odpowiedzi.
— Co ci się stało stary Bumpo? — zawołał. Godzi się to wyrzekać, dla tego, że zabijamy nieco gołębi? Gdybyś ty równie jak ja był przymuszony obsiewać dwa lub trzy razy zboże przez nie zjedzone, nie miałbyś tyle nad temi żarłokami politowania. Nuże! dalej dzieci! zabijajcie tych rabusiów! to lepiej niż do indyka strzelać.
— Może to być lepiej dla ciebie, Billy Kirby — odpowiedział stary myśliwiec z gniewem — i dla każdego innego kto nie umie kulą ugodzić do swojego celu. Ale to jest rzeczą niegodną tak strzelać do gromady ptaków dla ich niszczenia. To może być wolno temu tylko, kto nie jest w stanie trafić jednego odłączonego od innych. Można zjeść, jeżeli się komu podoba, gołębia, bo gołąb, bez wątpienia, równie jak i mnóstwo innych istot stworzony jest dla użytku człowieka, ale dla zjedzenia jednego, nie godzi się dwudziestu zabijać. Kiedy ta chętka mnie napadnie, wychodzę sobie do lasu, wybieram tego, który mi się podoba, i zabijam go, nie tykając i piórka innych, żeby ich tam i sto na jednem się drzewie znajdowało. Ale ty tego nie zrobisz Billy Kirby, nie ośmieliłbyś się nawet tego próbować.
— Co ty tam gwarzysz stary kłosie wyschły, stary klonie bez soków? — zawołał Kirby. Podniosło cię bardzo w pychę zabicie indyka. Ale jeżeli ci się chce gołębia odłączonego od innych, patrzaj oto tam na tego, to trup.
Ogień który dawano w niewielkiej odległości do gromady przelatujących gołębi, tak z nich jednego przestraszył, iż oddzieliwszy się od swoich towarzyszów, zmierzał w linii prostej po nad to miejsce, na którem Bumpo z Kirbym rozprawiali. Na nieszczęście dla Billego, nie miał on cierpliwości dobrze wytrzymać, i wystrzeliwszy wtenczas właśnie, kiedy gołąb po nad jego głową przelatywał, dał pudło, a ptak dalej z pośpiechem lot swój odbywał.
Natty tymczasem nabił swoją fuzyę, a ścigając okiem za lotem ptaka, który z ukosa ponad jezioro zmierzał, dał mu nieco odlecieć, wypalił i bądź przypadek, bądź zręczność, albo jedno i drugie razem, ptak przeszyty upadł do wody: Dwa psy starego myśliwca zerwały się do biegu natychmiast i Hektor wkrótce przyniósł swemu panu dogorywającego gołębia.
Odgłos tego zadziwiającego czynu zebrał około niego wszystkich strzelców.
— Jak to! — zawołał Edward — czy rzeczywiście zabiłeś w lot gołębia, z fuzyi jedną tylko kulą nabitej?
— Czy rozumiesz, iż to raz pierwszy? — odpowiedział Natty. Nierównie jest lepiej tym sposobem zabijać, czego potrzebujemy, aniżeli jak wy czynicie, tracić proch i ołów na niszczenie stworzeń bożych. Ale ja przyszedłem dla ubicia jednego tylko gołębia, a wiesz panie Edwardzie dla czego chcę drobną mieć zwierzynę; lecz teraz kiedym już jej dostał, odchodzę, bo nie lubię patrzeć na podobne jatki, jak gdyby Bóg najmniejszy ze swoich tworów na zbytki, nie zaś dla potrzebnego użycia na ten świat zesłał.
— Prawdę mówisz, Natty — rzekł Marmaduk — i ja także myślę, że czas już jest położyć koniec temu dziełu zagłady.
— Połóż więc koniec swoim trzebieżom, sędzio — powiedział Natty. Alboż drzewa nie są dziełem bożem, równie, jak ptaki? używaj ich, ale nie niszcz i nie marnuj. Lasy wyrosły na pomieszkania zwierzętom i ptakom i kiedy człowiek potrzebuje ich mięsa, ich skóry, albo też ich pierza, wie, że tam potrzeba się udać, by znaleźć to wszystko. Ale muszę co najprędzej z moją źwierzyną ukryć się w mojej chałupie, albowiem nie chciałbym się dotknąć żadnego z tych biednych stworzeń walających się po ziemi, które spoglądają na mnie właśnie, jak gdyby im tylko mowy brakowało dla wyrażenia tego, co myślą.
To rzekłszy, Bumpo wziął fuzyę na ramię, podjął gołębia, którego pies przyniósł mu pod nogi, oddalił się z wielką ostrożnością, ażeby nie nastąpić na żadnego z ptaków ranionych, których się secinami na drodze jego znajdowało, i wkrótce zniknął w gęstwinie zarośli otaczających nadbrzeże jeziora.
Chociaż uwagi moralne Nattego zrobiły pewne wrażenie na Marmaduku, były one zupełnie dla Ryszarda stracone. Przeciwnie, korzystał on w tej chwili ze zgromadzenia się strzelców na jedno miejsce, dla wykonania jeszcze rozleglejszego zagłady planu. Uszykowawszy ich w linią bojową po stronach obu swojego działa, zalecił baczność na hasło, które wyda do wystrzału.
— Baczność, moi waleczni — zawołał Beniamin, który w tem ważnem zdarzeniu pełnił urząd adjutanta — baczność i skoro tylko p. Ryszard da hasło, wystrzelcie razem, ale tylko starajcie się nie górować, a tak wszystkie gołębie nurka dadzą.
— Nie górować! — zawołał Kirby — słuchajcie starego półgłówka, nie górować, toż będzie jedyny sposób postrzelać wszystkie drzewa, a nie tknąć i piórka gołębiego.
— Co ty wiesz wielki nieuku? — odpowiedział Beniamin z zapałem nie bardzo przyzwoitym w czasie bitwy, głównemu oficerowi. Nie służyłżem przez lat piętnaście na pokładzie Boadicei? i nie słyszałżem, mało dwadzieścia razy kapitana komenderującego, by strzelać poziomie, a to, żeby kule w miąższość okrętową trafiły? Czyńcie co rozkazuję, i baczność na komenderówkę.
Wszyscy strzelcy śmiać się zaczęli do rozpuku, ale wnet umilkli, skoro tylko przeważny głos Ryszarda im zalecił milczenie i baczność.
Rachowano, że wiele milionów gołębi przeleciało tego poranku ponad dolinami Templtonu, ale ze wszystkich gromad, które aż dotychczas widziano, żadna nie mogła się porównać z nadlatującą w tej chwili. Była to masa błękitna rozciągająca się od jednej do drugiej góry, której oko napróżno szukało końca od strony południowej. Czoło tej żywej kolumny odznaczało się foremną linią prostą, gdzie niegdzie może ukazującą lekkie wklęsłości, tak lot tych ptaków był regularny. Postrzegając ich zbliżenie się, sam Marmaduk nawet zapomniał wyrzutów Nattego, i równie jak inni złożył się z muszkietem.
— Pal! — zawołał szeryf, dotykając węglem zapału śmigownicy. Ponieważ przez panewkę część naboju Beniamina wyleciała, wystrzały ręcznej broni huk działa poprzedziły, skutek wszakże nie mniej był straszliwy i spadł, literalnie mówiąc deszcz gołębi. Po tym wspólnym, śmigownicy i trzydziestu fuzyj wystrzale, zamięszanie w szeregach ptasich nastąpiło. Te, które były w awangardzie, lot swój naprzód z podwojoną szybkością przedłużały, kiedy korpus wojska, zatrzymując się nagle, wzniósł się ponad najwyższe sosny, krążąc w locie swoim z lewej ręki na prawą i w tył, ale nieśmiejąc przelatywać po nad miejscem, zgubą ich poprzedników oznaczonem.
Nakoniec niektórzy przodownicy skrzydlatego narodu, lot swój na lewo, po za miasteczko obrócili, całe wojsko poszło za niemi, i tym sposobem oddaliło kreśląc na powietrzu szlak przekątny względem miejsca przez nieprzyjaciół zajmowanego.
— Zwycięztwo! — wykrzyknął Ryszard — zwycięztwo! przepłoszyliśmy nieprzyjaciela z placu bitwy.
— Nie ze wszystkiem Ryszardzie — odpowiedział Marmaduk — bo go jeszcze trupy i ranieni okrywają. Ja, podobnież jak Natty, widzę tylko zwracające się ku mnie oczy, jak gdyby te niewinne stworzenia chciały mi wyrzucać swoje męczarnie. Większa połowa tych ptasząt żyje jeszcze, czas jest położyć koniec tej igraszce, jeżeli tylko taki rodzaj polowania na podobne zasługuje nazwisko.
—To polowanie godne jest króla — odezwał się szeryf — tysiącami pokładliśmy ptaków i każda gospodyni miasteczkowa, będzie miała z czego zrobić pół tuzina pasztetów za lekki trud zbierania z ziemi gołębi.
— Szczęściem dla innych — rzekł Marmaduk — bojaźń im inną wskazała drogę, co koniecznie, przynajmniej na teraz, kładzie kres morderstwu. Dzieci! poukręcajcie szyje tym, co się męczą, a ja każdemu z was dam pieniądz sześciu pennów.[1]
Rozkaz ten, z hucznemi radości okrzykami wykonany został; powrócono z tryumfem do miasteczka, prowadząc wiele koni obciążonych trupami; a przez resztę pory przelotów gołębich, wydawano im tylko bitwy cząstkowe, w stosunku do czasowych każdego potrzeb. Ryszard chełpił się długo swojem polowaniem działowem, a Beniamin upewniał z powagą, iż śmigownica, którą on nabił, położyła za jednym wystrzałem tyle gołębi, ile poległo Francuzów w dniu pamiętnym bitwy, którą im wydał admirał Rodney.





  1. Penny, drobna moneta angielska wartująca część dwunasta szelinga, czyli piec groszy naszych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.