Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Jedź kochany Malisie rączo, leć w zawody;
Śpiesz się, unikaj naglącej przygody.“
Walter Scott. Pani Jeziora.

Drogi otsegskie, wyłączywszy główne gościńce, w epoce o której mówimy, były tylko szerokiemi ścieżkami leśnemi Wielkie drzewa rosnąc obok wyrytych przez wozy brózd, nie dozwalały przeniknąć promieniem słonecznym, które ledwo w południe drogę oświecić mogły. Wysychanie zatem drogi bardzo się powolnie tam odbywało; że zaś ziemia, na głębokość wielu cali ze zgniłych pierwiastków roślinnych, które się przez ciąg wieków nagromadziły, była złożona, nogi zatem końskie dosyć stałej podpory nie miały.
Prócz tego powierzchnia tych dróg była nierówna, wyniosłe karcze na kilka cali wystawały nad ziemię, a pnie sosen wznoszące się tam i owdzie, nietylko trudną do przebycia, ale nawet niebezpieczną drogę czyniły. Te zawady, któreby przeraziły mniej przywykłe do nich oczy, żadnego kłopotu krajowcom spoufalonym z niemi nie sprawiały, a konie również do podobnego rodzaju drogi przyzwyczajone, kłusowały wyśmienitym krokiem po gruncie, któryby Europejczycy za niepodobny do przebycia osądzili. W wielu miejscach na korze drzew, znaki nacięte siekierą, jedynie drogę wskazywały, a w pewnych odległościach pień sosnowy, którego korzenie w rozmaitych kierunkach, na dwadzieścia kroków się rozciągały, środek drogi wskazywał.
Taka była droga, którą Ryszard swoich przyjaciół, po opuszczeniu fabryki cukrowej prowadził. Wkrótce potrzeba było przebyć most rzucony przez niewielką rzeczkę, składał się ten most z sosnowych krąglaków, ukośnie jeden na drugim rzuconych, a cała ta robota z takiem niedbalstwem była wykonana, iż woda przez nie przezierała. Stanąwszy nad tą przeprawą, koń Ryszarda ugiął karku i przebył most stępo, z zadziwiającą ostrożnością. Klacz Elżbiety, która szła tuż za nim, zatrzymała się na wstępie, ale miss Templ, zachęcając ją głosem, zacięła oraz pejczem i rozpuściwszy cugle, tę niebezpieczną zawadę jednym skokiem przesadziła.
— Powoli moja córko, powoli — rzekł Marmaduk — nie w tym to kraju konne wyprawiać gonitwy. Wiele potrzeba ostrożności dla odbywania bezpiecznych podróży po naszych złych drogach. Możesz podobnie hasać na równinach w New-Jersej, lecz na otsegskich górach trzeba temu dać pokój, przynajmniej jeszcze odtąd przez jakiś przeciąg czasu.
— A więc jest to jedno mój ojcze, jak gdybym zaprzestała konnej jazdy zupełnie, albowiem jeżeli będę czekała, póki się utworzą drogi w tym dzikim kraju, starość położy koniec mojemu, jak nazywasz, hasaniu.
— Nie mów tego moja córko i zastanów się tylko, iż jeżeli tak się zawsze będziesz narażała, nie dojdziesz nigdy starości, ale swojego starego ojca zmusisz do wylewania łez po kochanej jego Elżbiecie. Gdybyś równie jak ja, widziała ten kraj takim, jakim wyszedł z rąk natury, i była świadkiem później szybkich odmian, które w nim ręka ludzka zdziałała, w miarę, jak tego wymagały potrzeby, nie sądziłabyś, iż dla zaprowadzenia tu dróg lepszych bardzo długiego czasu potrzeba.
— Zdaje się, iż przypominam sobie, mój ojcze, żem słyszała twoje opowiadanie o pierwszem zwiedzeniu tych lasów, ale to jest przypomnienie, które oznaczyć trudno, łączące się z wyobrażeniami mojego najpierwszego dzieciństwa. Czy nie chciałbyś mi powtórzyć teraz, coś wówczas myślał o swojem przedsięwzięciu, i jakich doznawałeś uczuć.
— Bardzo jeszcze byłaś młoda, moje dziecię, kiedym cię zostawił z twoją matką, zapuszczając się po raz pierwszy w te góry bezludne. Ale nie pojmujesz tajemnych pobudek zdolnych skłonić człowieka do znoszenia tysiącznych niewygód, dla nabycia bogactw. Moje tak były znaglające, jak czyste i podobało się Najwyższemu moim usiłowaniom pobłogosławić. Jeżelim był narażony na biedy, głód, przeszkody, starając się zaludnić te pustynie, przynajmniej nie miałem zmartwienia upaść w mojem przedsięwzięciu.
— Głód! — zawołała Elżbieta — ja poczytywałam kraj ten za ziemię obiecaną. Czyś rzeczywiście głód cierpiał?
— I bardzo, moja córko. Ci którzy widzą okoliczne tu grunta bogatym plonem okryte, z trudnością przychodzą do przekonania, że najpierwsi tych miejsc osadnicy, przed niewielą laty, nie mieli innych środków do zaradzenia potrzebom swoich rodzin, nad trochę owoców znalezionych w lasach i zwierzynę, którą ich ręce niewprawne z trudnością zdobywały.
— Tak, tak, kuzynko — rzecze Ryszard — był to istotnie czas głodu. Ja sam tak wychudłem, jak łasica, a byłem równie blady, jak gdybym przez sześć miesięcy na febrę chorował, Beniamin z nas wszystkich najtrudniej do głodu przywykał i zaklinał się po stokroć, że wolałby zejść na okręcie do połowy racyi, albowiem Beniamina nie trzeba kręcić za ucho, żeby go zmusić do narzekania, kiedy jest żyć o głodzie przymuszony. Miałem nawet chwile pokusy opuścić ciebie braciszku Marmaduku, i utuczyć się cokolwiek w Pensylwanii, ale do licha, rzekłem sobie, jesteśmy dziećmi dwóch sióstr rodzonych, wolę zatem żyć, albo umierać z nim pospołu.
— Nie zapomniałem twojej przyjaźni Ryszardzie — odezwał się Marmaduk — ani tego, że z jednej krwi pochodzimy.
— Ależ mój ojcze — powiedziała Elżbieta — gdzież były piękne i żyżne równiny, które Mohawk skrapia? nie mogłyż one waszym naówczas potrzebom wystarczyć?
— Był to rok głodu, moja córko. Zboże do życia potrzebne, za cenę bardzo wysoką przedawało się w Europie, i spekulanci je zakupywali. Emigranci, którzy szli ze wschodu na zachód, przebywali zawsze równiny nad Mohawkiem i wszystkie ich plony, jak szarańcza pożerali. Mieszkańcy dolin niemieckich nie byli od nas szczęśliwszymi, jednakże o co się natura natrętnie od nich nie upominała, wszystko to dla nas oszczędzali, albowiem, w onym czasie nie pojmowali oni, co to jest spekulant. Tak moja córko, widziałem wówczas ludzi przynoszących na plecach wór mąki, po który aż do młynów nad Mohawkiem położonych, dla żywienia swoich rodzin chodzić musieli i za powrotem nie myśleli bynajmniej o trzydziestu milach, pod tem brzemieniem przebytych. Zapomnieć nie należy, iż nasze osiedlenie było jeszcze w kolebce, nie mieliśmy ani młynów, ani dróg, ani zboża, nasze trzebieże zaledwo się rozpoczęły, były tylko gęby do nakarmienia, których liczba codziennie się pomnażała, albowiem duch emigracyi rozprzestrzenił się wszędzie, a głód który panował we wszystkich wschodnich kantonach, bardzo wiele ztamtąd ludzi wypędzał.
— I jakżeś zaradził tylu nieszczęściom mój ojcze? Tyś jeden najwięcej musiał cierpieć moralnie, jeżeli nie fizycznie.
— To prawda, Elżusiu. W tej srogiej epoce, wszyscy ci, którzy mi towarzyszyli ku mnie zwracali oczy, jako ku temu, od którego chleba spodziewać się powinni byli. Potrzeby i cierpienia ich rodzin, ponura przyszłość, która się przed nimi otwierała, ich odwagę i duch ich przedsiębierczy w odrętwienie wprawiała. Głód ich wyganiał w poranku do lasów dla szukania jakiejkolwiek żywności, zkąd powracali w wieczornej dobie do domu, bardziej osłabieni na siłach i bardziej jeszcze zrażeni. Nie mogłem wówczas zostać bezczynnym; zakupiłem znaczną ilość zboża w magazynach pensylwańskich, naładowałem niem statki, w Albany, spławiłem je Mohawkiem, a tu sprowadziłem zboże końmi, którem rozdzielił stosownie do potrzeb każdej rodziny. Sporządzono sieci do łowienia ryb w rzekach i jeziorach, zdaje się, że niebo sprzyjając nam cud sprawiło; niezmierna gromada śledzi, zbaczając od swoich zwykłych szlaków, puściwszy się z biegiem Suskehanny, weszła do jeziora w tak wielkiem mnóstwie, iż się zdawała je napełniać. Łowiliśmy tedy śledzie i od tego czasu nasza się pomyślność zaczęła.
— Tak — rzecze Ryszard — pod mojem przewodnictwem odbywało się ich solenie, i ja sam potem je rozdawałem. Byłem nawet przymuszony zalecić Beniaminowi, ażeby na około mnie z lin obwód zrobił, albowiem hołota, która się dla odebrania swojej cząstki zgromadzała, żyjąc od dawnego czasu samą tylko dziką cebulą, zarażała mię wyziewami czosnku. Tyś Elżusiu bardzo wtenczas jeszcze była maleńką, i znać nie mogłaś wszystkich naszych utrapień, albowiem staraliśmy się troskliwie, ażebyś ani ty, ani twoja matka żadnego w nich uczestnictwa nie miała. W tym roku na chowie moich wieprzów i moich indyków bardzo chybiłem.
— Kto zna tylko ze słyszenia prace około nowej osady — rzekł Marmaduk — nie pojmuje z wielu trudami i cierpieniami przedsięwzięcie to jest połączone. Ten kanton, jeszcze w twoich oczach Elżbieto, dzikim wygląda, ale cóż to za różnica od tego, jakim on był, kiedym tu stanął po raz pierwszy. W pierwszej chwili za mojem tu przybyciem zostawiłem towarzyszów moich na dolinie dziś Wiśniową zwanej, a sam udając się ścieżką przez dzikie zwierzęta wydeptaną, wdrapałem się aż na wierzchołek góry, którąm potem górą Widzenia nazwał. Tam wlazłem na drzewo i usiadłszy na gałęziach jego wierzchołka, przypatrywałem się więcej niż godzinę tej puszczy milczącej. Gdzie tylko dosięgnąć mogłem okiem, lasy niezmierne widziałem. Jedyną odkrytą przestrzenią była powierzchnia jeziora, która się nakształt zwierciadła świeciła; okrywały je miriady tych ptaków wodnych, które przylatują i odlatują w pewnych epokach roku. Kiedym się w tem położeniu znajdował, ujrzałem niedźwiedzicę z dziećmi, jak się ku jezioru z dziećmi dla napoju zbliżała, oglądałem jak daniele przebiegały lasy, ale żaden ślad zwiastujący obecność człowieka nie uderzył moich oczu. Żadna buda, żadna droga, żaden ziemi uprawnej zagon nie nawinął się mojemu wzrokowi. Zewsząd zalegały tylko lasy i góry, a rozmaitych nazwisk źródła z których początek bierze Suskehanna, ukrywały się w gęstwinach leśnych.
— A noc-że samotny tym sposobem przebyłeś? — zapytała Elżbieta.
— Nie, moja córko, po przypatrzeniu się temu widowisku pełnemu posępnej piękności, zstąpiłem z drzewa udając się na rozpoznanie brzegów jeziora i tego miejsca, na którem dziś leży Templton. Wziąłem był nieco żywności z sobą, zjadłem przeto samotny obiad, pod zasłoną gęstych gałęzi sosny okazałej, która potem domowi mojemu miejsca ustąpiła. Zaledwo dokończyłem skromnego posiłku, kiedym ujrzał dym lekki wznoszący się nad brzegami jeziora od wschodniej strony, znak jedyny obecności człowieka, którym dotychczas postrzegł. Udałem się więc ku miejscu, z którego dym się kurzył i przybywając tam po zwalczeniu zawad, przez chróst i zarośle stawionych przed mojemi krokami, ujrzałem chałupę zbudowaną niezgrabnie z bierwion, i o spód skały opartą, a chociaż się w niej nikt nie znajdował, wątpić nie mogłem, ażeby zamieszkana nie była.
— To była chałupa Nattego! — zawołał Edward z żywością.
— Tak jest rzeczywiście Z początku rozumiałem że służyła za mieszkanie jakiemu Indyaninowi, ale kiedym się przechadzał w bliskości, Natty przybył obciążony zabitym przez siebie danielem. Od tej epoki zaczęła się nasza znajomość, albowiem nigdy od nikogo nie słyszałem, ażeby się w tych lasach jakikolwiek Europejczyk znajdował.
Miss Templ tak była uderzona uwagą, z jaką Edward słuchał tej części opowiadania sędziego, iż nie myślała więcej o zadawaniu swojemu ojcu zapytań, ale właśnie wtenczas rozpoczął je młodzieniec.
— I jakżeż Bumpo pana przyjął?
— Bardzo uprzejmie zrazu, ale skoro się dowiedział o mojem imieniu, i o powodach mojego tu przybycia, serdeczność się jego zmniejszyła, albo, prawdziwiej powiem, zniknęła całkowicie. Rozumiem, iż moje w tych okolicach osiedlenie się, uważał za nastawanie na jego prawa, ponieważ bardzo z tego był markotny, chociaż w sposób tak obojętny i niepewny, że ztąd wnosić tylko mogłem o bojaźni, ażeby mu nie mitrężono polowania.
— Czyś już pan był okupił w owym czasie te lasy, czy przybyłeś tylko je opatrzyć w zamiarze kupienia?
— Już one od dawnego czasu do mnie należały, a tyłkom je zwiedzał w zamiarze zaprowadzenia tu osady. Natty obchodził się ze mną gościnnie, ale ozięble. Przepędziłem atoli noc w jego chałupie, na niedźwiedziej skórze, a nazajutrz rano połączyłem się z moimi towarzyszami.
— Nie mówiłże on czego o prawach Indyanów? Bowiem że Natty bardzo jest skłonny do zaprzeczania Europejczykom ich praw do własności tego kraju.
— Mówił mi o prawach dawnych właścicieli, lecz w sposób tak ciemny, żem prawie nic tego nie zrozumiał, albowiem od ostatniej już wojny, prawa Indyan ustały, a te posiadłości były mojemi na mocy patentu wydanego mi przez rząd królewski, a przez kongres potwierdzonego.
— Nie ma wątpliwości, że z prawem pańskiem połączone jest zachowanie form prawniczych i urzędowej słuszności — rzekł ozięble Edward, potem powściągając kroki swojego konia, dał Marmadukowi siebie wyprzedzić, i więcej już zapytania żadnego nie uczynił.
Ryszard, który towarzyszył panu Templowi w jego pierwszej wyprawie, nie pozwolił upadać rozmowie, wchodząc w nowe szczegóły nad ich pierwiastkowem osiedleniem się w tym kraju, ale ponieważ nic w nich nie masz ważniejszego nad to, co sędzia powiedział, przeto je przed naszymi czytelnikami zamilczamy.
Przybyli wkrótce do kresu swojej przejażdżki, wystawiającego sceny okazałe i malownicze, któremi się otsegskie góry odznaczają. Ale Ryszard nie miał na to baczenia, iż chcąc zachwycać się całą ich pięknością, należało czekać zupełnego nastania wiosny. Udano się przeto napowrót do domu, z zamiarem odwiedzenia powtórnie miejsc tych za kilka tygodni.
— Wiosna w Ameryce, a nadewszystko w tych górach — rzekł pan Templ — jest najnieprzyjemniejszą ze wszystkich pór roku. Zima ztąd ustępuje, jak gdyby się chroniąc do cytadeli i po długiem oblężeniu, przecząc upornie zwycięstwa, ledwo ją opuszcza.
— Rozumiałbym nawet, że się przyspasabia teraz do zrobienia wycieczki — rzekł Ryszard.
W istocie chmury zaczęły zaciemniać atmosferę, a ich przemykanie się dosyć było szybkie, chociaż najmniejszy powiew wiatru czuć się nie dawał, i już na górach widziano śnieg spadający, który widok od północnej strony zasłaniał. Przyspieszono kroku, ażeby przybyć jak najprędzej do miasteczka; ale stan dróg nikczemny rączość koni hamował.
Ryszard zawsze jechał przodem. A za nim pan Le Quoi, potem Elżbieta, następnie Marmaduk, który od czasu do czasu dawał nauki roztropności swojej córce; a podobno, potrzeba czuwania nad bezpieczeństwem Ludwiki Grant nienawykłej do konnej jazdy, Edwarda przy niej opodal zatrzymywała.
Przebywali właśnie las gęsty, którego siekiera ledwo się tknęła, dla otworzenia ważkiej drożyny otoczonej ogromnemi drzewami, po nad któremi wieki upłynęły, a których gęste konary stawiły promieniom słonecznym zawadę niepodobną do pokonania. Najwynioślejsze ich wierzchołki ledwo się zdawały poruszanemi od wiatru, i doświadczano tej głębokiej ciszy okropniejszej niekiedy nad samą nawałnicę, którą zwykle poprzedza. Znagła dał się słyszeć głos Edwarda, z przerażeniem ścinającem krew w żyłach tego, o czyje się uszy obije.
— Drzewo! drzewo! — zawołał — naprzód! spiesznie! spiesznie! spiesznie!
— Drzewo! — powtórzył Ryszard obracając głowę, a spinając ostrogami swojego rumaka, tak go popędził, iż ten dał susa na stóp dwanaście od zagrożonego miejsca.
— Drzewo! — powiedział pan Le Quoi schylając się wzdłuż szyi swojego konia i porząc mu boki ostrogą, tak; iż puścił się w zawód rozrzucając około siebie potop wody i błota.
— Drzewo! wykrzyknął Marmaduk. Boże zachowaj moje dziecię! — a porywając za cugle klacz Elżbiety, która się zatrzymała dla obaczenia przyczyny tylu połączonych razem wykrzyknień, pociągnął ją za sobą nagle, kiedy w tejże samej chwili, łoskot podobny do piorunowego gromu oznajmił runięcie ogromnej sosny, która po za niemi o kilka kroków upadła.
Pan Templ obejrzał się natychmiast, dla zapewnienia się, czy ci, którzy jechali za nim, uniknęli niebezpieczeństwa, i ujrzał po drugiej stronie wywróconego drzewa Edwarda trzymającego w lewej ręce wodze konia, prawą zaś tak silnie ciągnącego za cugle rumaka Ludwiki, iż się głowa jego aż pod piersi nagięła. Oba konie drżały z przerażenia, a miss Grant pochylona w tył na siodle i opierając ręce na twarzy, zdawała się być żywym rozpaczy i gotowości na wszystko obrazem.
— Czy nie jesteście skaleczeni? — zawołał Marmaduk.
— Nie — odpowiedział Edward. Ale gdyby drzewo miało gałęzie, byłoby już po nas, i...
Tu zamilkł, widząc Ludwikę chwiejącą się na swoim koniu i byłaby spadła, gdyby jej nie utrzymał, porywając w objęcia. Pozsiadano z koni, położono ją pod drzewem, które tyle przestrachu nabawiło, a starania Elżbiety, prędko ją do przytomności przywołały, siadła potem na koń, a jadąc pomiędzy panem Templem i Edwardem była w stanie odbywania dalszej podróży.
— Te wywroty drzew tak nagłe — powiedział Marmaduk są najniebezpieczniejszemi zdarzeniami w naszych lasach, albowiem nie zrządza ich ani wicher ani żadna inna widzialna przyczyna, przeciwko której możnaby się mieć na ostrożności.
Przyczyna ich upadku jest oczywista, braciszku Marmaduku rzecze szeryf. Drzewo dochodzi do zgrzybiałości, korzenie jego wyschłe nie mogą mu dłużej dostarczać soków potrzebnych do życia; rdzeń jego próchnieje, środek pnia zaczyna butwieć, a jak tylko linia zboczywszy od środka ciężkości spadnie za podstawę, upadek drzewa staje się niechybnym. Jest to demonstracya matematyczna, a ponieważ nikt w całym kraju nie zna się równie jak ja na tem...
— To rozumowanie — przerwał pan Templ — może być bardzo sprawiedliwe, ale jak się od podobnego niebezpieczeństwa ochronić? Czyż podobna iść do lasu i przez rozumowanie dochodzić środka ciężkości sosen albo dębów? Odpowiedz mi na to mój Jonesie, a wielką przysługę wyrządzisz krajowi.
— Człowiek z nauką może odpowiedzieć na wszystko — rzekł Ryszard. Drzewa tylko, w których życie ustało padają podobnym sposobem; zbliżaj się przeto do tych tylko, które żyją, a niczego się możesz nie lękać.
— Byłoby to jedno, co zakazać sobie na zawsze wstępu do lasu — odpowiedział Marmaduk — na szczęście że wiatr oczyszcza je z tego niebezpieczeństwa i rzadko się bardzo trafia widzieć samo przez się wywrócone drzewo.
W tym czasie przyśpieszyli kroku, gdyż śnieg bardzo obficie zaczął padać i okrywał ich całkiem, kiedy już do domu pana Templa przybyli, Edward dopomógł Elżbiecie zsiąść z konia, a Ludwika ściskając go za rękę, rzekła z zapałem wdzięczności przytłumionym głosem:
— Teraz panie Edwardzie, ojciec i córka winni mu są życie.
Przez resztę dnia nie było pogody, a przed słońca zachodem wszystkie ślady mającej nastąpić wiosny zniknęły i wszystko bielejącą się jednostajnie powierzchnię śnieżną oczom wystawiało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.