Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Ratujcie! panowie, ratujcie! ryba wpadła pomiędzy sieci, jak słuszna sprawa biednego człowieka pomiędzy formy prawnicze.
Perikles z Tyru.

Wiosna zbliżała się obecnie i rozwijała tak szybko, jak rzadkie dotąd były jej tchnienia. We dnie powietrze jednostajnie było łagodne i sprzyjało rozwijaniu się roślin, a lubo noce były jeszcze chłodne, niedoświadczano atoli podczas nich mrozu. Krzewiny rozlegały się pieniami tysiąca ptaków, liść topoli amerykańskiej powiewał w lesie; drzewa zaczęły przywdziewać swoje ozdoby, dąb opieszały już swoje pączki rozwijał, a powietrzny rybołów czatował na zdobycz swoją nad brzegami jeziora.
Jezioro to słynęło z obfitości i gatunku ryb swoich. Zaledwo zniknęły lody, wnet ukazały się na niem czółna unoszące rybaków uzbrojonych wędami, które zdradziecką przynętą mieszkańców wodnych zwabiały. Ale rybołowstwo na haczyk było środkiem bardzo powolnym dla niecierpliwości Ryszarda Jonesa, a ponieważ pora nadeszła, w której łowienie ryb niewodem było dozwolone według rozporządzenia ustawy, otrzymanej na żądanie samego pana Templa, ogłosił przeto swój zamysł wyprawienia tej rozrywki następnej nocy.
— I ty będziesz z nami kuzyneczko Elżusiu i miss Grant także, pokażę panu panie Edwardzie co to jest łowić ryby, bo to nie jest rybołowstwo, przepędzać po kilka godzin piekąc się na słońcu, jak brat Marmaduk, albo ziębnąć nad dziurą wyrąbaną w lodzie, dla pochwycenia nędznego pstrąga, a częstokroć i nic nie złowić po takiej męczarni. Nie, nie, daj mi porządny niewód, od pięćdziesiąt do sześćdziesiąt łokci długości, daj mi dobrych flisów do kierowania barką, posadź Beniamina u steru, a zobaczysz jak tysiące ryb z wody wyciągnę. Owoż, co się według mnie rybołówstwem nazywa.
— Ty nie pojmujesz Ryszardzie przyjemności chwytania ryb na wędkę, przez co się je oszczędza. Widziałem nie raz, jak po wyciągnięciu niewodu, zostawiałeś tyle ich na brzegu jeziora, iż byłoby czem karmić pół tuzina rodzin zgłodniałych przez ośm dni przynajmniej.
— A rozumiesz, iż nikt ich nie pozbierał? — odpowiedział szeryf. Nie, nie chcę z tobą braciszku sporów prowadzić w tej mierze; mówię tylko, że następnej nocy łowić będę ryby niewodem, i zapraszam wszystkich do znajdowania się tam, ażeby mogli między nami sprzeczkę rozstrzygnąć.
Przez resztę dnia Ryszard wyłącznie się zatrudniał przygotowaniami do tego ważnego dzieła, i jak tylko słońce horyzont opuściło, wsiadł do łódki z wybranymi przez siebie rybakami, dla udania się do wybiegłego w jeziorze przylądku, leżącego na zachodnim brzegu. Przechadzka w tej porze była bardzo przyjemna, wieczór albowiem zdarzył się ciepły i pogodny, grunt był suchy i twardy, Marmaduk przeto wybrał się ze swoją córką, Ludwiką i Edwardem, obchodząc wybrzeżem jeziora dla połączenia się z rybakami, po drugiej jego stronie.
— Czas jest ażebyśmy poszli — rzekł do swoich towarzyszek — mamy albowiem porządną milę odległości, księżyc zajdzie nim przybędziemy na miejsce, a trzeba koniecznie, żebyśmy tam w czas stanęli, dla oglądania cudownego rybołowstwa Ryszarda.
— Patrzcie — rzekł Edward — już rozniecają ogień. Czy widzicie, jak miga i znika, nakształt blasku Świętojańskiego robaczka?
— Otóż jaśnieje podobnie jak wesoły świąteczny płomień, przyświecający zabawom — odezwała się Elżbieta. Założyłabym się, że to Ryszard kazał rozniecić ten ogień. Ale już zmniejszą coś żywością gore. Jest to godło większej części jego projektów.
— Zgadłaś moja córko — rzekł Marmaduk — przy blasku płomienia widziałem Ryszarda, jak nań rzucił brzemię chrustu, który spłonął od razu, ale to nada ognisku trwalszą czynność. Czy widzicie, jak teraz na nowo jaśnieje? patrzcie jakie piękne koło blasku rzuca na powierzchnią wody.
Widok płomienia przyśpieszył kroku naszej piechoty, albowiem dwie przyjaciółki nawet w czas przybyć pragnęły, ażeby widzieć wyciąganie sieci. Księżyc skrył się za sosnowym na zachód leżącym lasem, obłoki po większej części zasłaniały gwiazdy i światła innego nie było, prócz jasności stosu ułożonego z chrustu, suchych gałęzi i korzeni, w ciągu dnia na rozkaz Ryszarda przygotowanych.
Przybyli nakoniec na małą już od miejsca umówionego odległość i Marmaduk ze swojem towarzystwem zatrzymał się o kilka kroków, dla przysłuchania się rozmowie rybaków. Siedzieli wszyscy około ogniska na ziemi, wyjąwszy Ryszarda i Beniamina. Szeryf zajął grubą kłodę będącą częścią innej, z której stos rozniecono, a Beniamin stojąc naprzeciwko płomienia z założonemi na krzyż rękami, raz był oświecony potokiem jasności, to znowu w mgle gęstego dymu ukryty.
— Możesz pan panie Jones poczytywać za rzecz wielkiej wagi, złowienie w jeziorze ryby od piętnastu do dwudziestu funtów, ale to jedno z drugiem jest wielka nędzota dla człowieka, który wywlekał z morza rekinów na pokład okrętowy.
— Zdaje mi się — odpowiedział Ryszard — że kiedy za jednem sieci zarzuceniem, wyciąga ktoś tysiące okuniów otsegskich, nie licząc szczupaków, karpi, linów, i mnóstwo innych ryb gatunków, nie jest to tak dalece nędzny połów. Można mieć jakąś przyjemność w zahaczeniu rekina, ale raz dostawszy, na co się on przyda? Otóż wiedz, że ze wszystkich ryb ktorem ci wymienił, ani jednej nie masz, któraby królewskiej gęby godna nie była.
— Bardzo dobrze panie Jonesie, ale posłuchaj filozofii tej rzeczy. Jestże rozsądna spodziewać się znaleźć w tym małym stawku, gdzie ledwo jest dosyć wody na utopienie człowieka, takie ryby, jakie żyją w głębokim oceanie, w którym, jak to każdemu wiadomo, to jest, temu ktokolwiek był żeglarzom, natrafiają się wieloryby takiej wielkości, jak najogromniejsza z sosen tej puszczy?
— Zwolna, Beniaminie, zwolna, pomiarkuj tylko, że pomiędzy temi sosnami są niektóre, co mają po dwieście stóp wysokości a nawet i więcej.
— Po dwieście, po dwa tysiące, nic to nie stanowi. Albożem tam nie był? albożem nie widział? Powiedziałem raz, że są tak wielkie jak najogromniejsza sosna i tego nie odstąpię.
Podczas tej rozmowy, która oczywiście była dalszym ciągiem dłuższej poprzedniej rozprawy, widziano jak Billy Kirby, rozciągnięty niedbale przed ogniem i dłubiąc sobie zęby kawałkiem drzazgi, potrząsał od czasu do czasu głową, z miną niedowierzającą, kiedy te cuda Beniamin opowiadał. Ale w tej chwili, zdaje się, iż poczytał za rzecz przyzwoita wynurzyć, co o tem wszystkiem myślał.
— Według mojego pojęcia — odezwał się — jezioro to ma dosyć wody dla największego wieloryba, jakiegoby się komukolwiek wymyślić podobało. Co zaś do sosen, zdaje mi się, że się na nich znać powinienem, albowiem powaliłem nie jedną, która miała między pniem a wierzchołkiem sześćdziesiąt długości toporzyska mojej siekiery. Patrzajno Ben-Pompo, ja ci powiem, jeśliby stara sosna, która oto tam wznosi się na górze Widzenia, a możesz się jej dostatecznie ztąd przypatrzyć, bo jeszcze księżyc oświeca wierzchnie gałęzie, powiem więc ci, powtarzam, jeśliby ta sosna została posadzona w miejscu najgłębszem na dnie jeziora, znalazłoby się jeszcze dosyć wody, ażeby największy okręt, jaki kiedykolwiek zbudowano mógł przepłynąć ponad jej wierzchołkiem, nie tykając bynajmniej gałęzi, i o tem, co powiadam, jestem przekonany.
— Czy ty widziałeś kiedykolwiek okręt, Kirby? Czy widziałeś kiedy okręt? czy widziałeś kiedykolwiek co więcej prócz łódki z kory, albo z desek, płynącej po tej kropelce słodkiej wody?
— Tak jest, widziałem i bez kłamstwa mogę to powiedzieć.
— Ale czyś widział kiedy okręt wojenny, okręt wojenny angielski? ze stalowemi kiersztakami i ostrym przodem, z pomostem dna zewnętrznym, z zapadniami bramowanemi, z rynnami i ściekami, z przedniem i tylnem obwarowaniem? Powiedz mi, gdzieś mógł widzieć podobne okręty, z trzema masztami, o trzech mostach?
To zapytanie wielki sprawiło skutek na wszystkich słuchaczach. Sam nawet Ryszard często potem mawiał, że to była wielka szkoda, iż Beniamin czytać nie umiał, z tą nauką mógłby zostać wybornym okiętowym oficerem, i że nie było rzeczą dziwną, iż Anglicy tak często Francuzów zwyciężali na morzu, kiedy u nich każdy aż do majtka ostatniego, znał tak doskonale wszystkie części okrętu. Jeden się tylko Kirby nad tą erudycyą nie zdumiał. Był on nieustraszony, nie lubił cudzoziemców, podnosząc się więc nagle stanął oko w oko naprzeciwko Beniamina z założonemi na piersiach na krzyż rękami, i nie wahał mu się odpowiedzieć z wielkiem wszystkich słuchaczów podziwieniem.
— Tak jest — rzekł — widziałem, widziałem, mówię, na rzece North i na jeziorze Szamplon. Tam widziałem szalupy, któreby mogły być groźnem i najsławniejszym króla Jerzego okrętom. Widziałem takie, które miały maszty od dziewięciudziesiąt stóp wysokości, i nie jedną sosnę na ich sporządzenie powaliłem. Chciałbym zostać kapitanem jednego z tych statków, a ciebie znaleźć na pokładzie któregokolwiek z wojennych okrętów angielskich, dałbym ci poznać z jakiego jest drzewa Yanki wyciosany, dowiedziałbyś się wtenczas, czy Wermontczyka skóra tak jest twarda jak Anglika.
— Potrzeba zbliżyć się do nich — rzekł Marmaduk — inaczej sprzeczka zamieni się w prawdziwą kłótnię. Beniamin jest zacięty samochwał, który nigdy w niczem nikomu nie ustępuje, a Billy Kirby, syn lasów mniema, że jeden Amerykanin zastąpi sześciu Anglików. Nie dopuśćmy, ażeby Ryszard przymuszony był jako szeryf, wdać się ze swoją powagą.
Zjawienie się pana Templa i towarzystwa jego, jeżeli nie przywróciło zupełnej zgody, sprawiło przynajmniej zawieszenie kroków nieprzyjacielskich. Posłuszni rozkazom pana Jonesa, rybacy zabierali się do wstąpienia na łódkę stojącą w niewielkiej odległości, na której spłaszczonym przodzie była sieć przysposobiona. Ryszard zgromił nieco nowych przybyszów za opieszałość, ale nakoniec wszystkie namiętności umilkły, i nastąpiła spokojna cisza, podobna do tej, jaka panowała na pięknych wodach, którym część ich skarbów wydrzeć się sposobiono.
Noc tak ściemniała, iż przedmioty, których nie mogło dosięgnąć światło płomienia, roznieconego na brzegu, nietylko że były niewyraźne, ale nawet niewidzialne zgoła. Aż do pewnej odległości ukazywała się oświetlona woda jeziora, którego powierzchnia drżąca odbijała jaskrawą światłość płomienia, ale dalej o sto kroków od brzegu, mur nieprzebity ciemności wzrok zatrzymywał.
Dwie czy trzy gwiazdy zaledwie ukazywały się z pomiędzy okłoków, a światełka które postrzegano w miasteczku, zdawały się błyszczeć w niezmiernej odległości. Od czasu do czasu, kiedy się blask światła umniejszał, albo się horyzont wyjaśniał, widziano jak się góry po drugiej jeziora stronie rysowały, ale cień przez nie rzucany na wodę, powiększał jeszcze ciemność.
Beniaminowi poruczono z ufnością ster łodzi Ryszarda i zarzucanie sieci, ilekroć szeryfowi nie zdało się samemu przewodniczyć rybołowstwu, a w dzisiejszem zdarzeniu nad wiosłami przełożony był Billy Kirby, wraz z młodzieńcem doświadczonej krzepkości, chociaż niemogącym iść w porównanie z drwalem. Inni rybacy powinni się byli pilnować lin dla wyciągnięcia na brzeg sieci.
Przygotowania do odpłynięcia wkrótce zostały sporządzone, i wnet Ryszard dał hasło do robienia wiosłami. Elżbieta prowadziła przez czas niejaki oczy za oddalającą się łódką i zrzucającą w miarę odpłynięcia powrozy od sieci, których końce na brzegu pozostały; lecz wkrótce w ciemnościach zniknęła i samo tylko ucho sądzić mogło o jej działaniach. Podczas tych wszystkich obrotów największe zachowywano milczenie, ażeby ryb nie przestraszać, które jak powiadał Ryszard, nie zbliżyłyby się do światła, żeby szmer najmniejszy usłyszały.
Głos chrapliwy Beniamina, sam tylko wśród ciemności słyszeć się dawał, kiedy wykrzykiwał z powagą: — Nalegaj na wiosło od strony lewej, silniej wiosłem prawem; razem obiema! — i wydawał wszystkie rozkazy, które do przyzwoitego sieci zarzucenia za potrzebne uznawał. Te wstępne rozporządzenia zabrały cokolwiek czasu, albowiem Beniamin, który siebie miał za bardzo biegłego rybaka, nie chciał narażać swojej sławy, a wiedział, że powodzenie rybołowstwa w znacznej części od sposobu zarzucenia sieci zależy.
Głośne pluśnięcie wpadającej do wody sieci, obwieściło koniec przygotowań, i w tejże samej chwili Ryszard porywając pałającą głownię, stanął po lewej ogniska stronie, w równej odległości od punktu na stronie prawej, z którego łódka odpłynęła, tak, iż stos był we środku. Wtenczas usłyszano wołającego Beniamina:
— Prosto na pana Jonesa! Silnie robić wiosłami, a wnet obaczymy jakie się kiełby w tym stawie znajdują. Usłyszano wtenczas łoskot wioseł i spadającej drugiej liny, którą zrzucano do wody zbliżając się ku brzegowi. Wkrótce łódka w kole się jasnem pokazała, a za chwilę przybiła do brzegu. Mnóstwo rąk pomknęło się do wyciągania liny przywiązanej z tej strony do sieci, inni zaś rybacy ujęli tę, której koniec pozostał na brzegu przy odpłynięciu łodzi, a tak zaczęto ciągnąć z obu stron. Ryszard trzymał się po środku i wydawał rozkazy, na prawo i lewo, stosownie do tego, jak potrzeba rozporządzenia pracą wymagała. Marmaduk ze swojem towarzystwem zajął przy nim stanowisko, tak, iż mógł się bawić przeglądem całości działań, które się zwolna do swojego końca zbliżały.
Tak wyciągając niewód, zaczęto robić domysły względem nastąpić mającego połowu, jedni mówili, że sieć, równie jak piórko była lekka, inni utrzymywali przeciwnie, że była ciężka, gdyby pół tuzina kłód sosnowych razem. Ponieważ liny miały po kilkaset stóp długości, szeryf nie przywiązywał z razu wielkiej wagi do tej różnicy mniemań, ale następnie chcąc o tem sądzić przez siebie samego, chodził nie raz od jednej do drugiej liny i własnemi je ciągnął lękami dla doświadczenia jakiego dozna oporu.
— Cóż to Beniaminie — zawołał, za pierwszem spróbowaniem źleś zarzucił sieci! Mały mój palec wystarcza do pociągnięcia liny.
— Czy panu panie Jonesie zdaje się, że wyciągasz wieloryba? — odpowiedział Beniamin. Ja mu powiadam, że sieć bardzo dobrze była zarzucona, a gdyby się połów miał nie udać, to chyba jezioro dyabłami, zamiast rybami jest napełnione.
Ale Ryszard wkrótce postrzegł się na swojej pomyłce, widząc jak o kilka przed nim kroków, Billy Kirby ciągnął linę z takiem natężeniem, iż nic do roboty nie zostawiał tym, którzy za nim byli.
Po kilku chwilach potem, Elżbieta ujrzała końce dwóch drążków od niewodu, wychodzące z ciemności. Widok ten do nowej usilności rybaków pobudził, i wkrótce ci, którzy ciągnęli dwie liny połączyli się nieznacznie w punkcie środkowym, ażeby tym sposobem zbliżywszy do siebie skrzydła niewodu, zamknąć go i zamienić na pewny gatunek worka.
— Teraz tylko potrzeba na brzeg sieci wyciągnąć, a wszystko co się w nich znajduje do nas należy — zawołał Ryszard.
— Hohe! oh! hohe! — wołał Beniamin wyciągając linę.
— Hohe! eh! hohe! — powtarzał Billy Kirby, krzepko napinając drugą.
Gdy już sieć bliską była brzegu, słyszano w wodzie miotanie się i trzepotanie, dające znać o usilności, na jaką się zdobywały jeńce w celu odzyskania swobody.
— Ciągnijcie! ciągnijcie krzepko! — zawołał Ryszard — niegodziwe chciałyby się wymknąć, lecz nic z tego, muszą nam za nasze trudy zapłacić.
Sieć zaczęła się na powierzchni wody ukazywać, a z ilości ryb uwięzłych w ich okach, można było wnioskować o tej, która się wewnątrz znajdowała.
— Ciągnijcież za drugą linę! zawołał Kirby, który sam jeden więcej okazywał siły, aniżeli czterej towarzysze jego razem — pewny jestem, że tam tysiące okuniów mamy.
Tak mówiąc i w zapale zapominając chłodnej jeszcze porze roku, rzucił się do jeziora, którego woda wyżej pasa mu sięgała i zdobywał się na usilność nadzwyczajną, dla pomocy w wyciąganiu ciężkiego niewodu. Dwie tylko młode przyjaciółki, z całego zgromadzenia były bezczynne, albowiem Edward i sam nawet Marmaduk, widząc opór jaki przeładowane sieci stawiły, równie jak inni ująć się lin pośpieszyli.
Nakoniec, po wielu usiłowaniach, niewód na piasek wyciągnięty został, a liczne ofiary które w sobie zawierał, znalazły się w żywiole mającym wkrótce kres ich życiu położyć.
Każdy był uradowany, Elżbieta i Ludwika nawet roskosznego wzruszenia doświadczyły, widząc dwa tysiące karpi wyciągniętych z głębi jeziora, i tyluż niewolników u stóp ich złożonych. Ale Marmaduk, skoro pierwsze tryumfu wzruszenie przeminęło, podjął okunia dwa blisko funty ważącego, spojrzał na niego przez chwilę z twarzą zastanowienie melancholijne wyrażającą, i wnet go odrzucając obrócił się do swojej córki:
— Jest to marnować sposobem niebacznym dobrodziejstwa opatrzności rzekł. Te ryby Elżusiu, które widzisz nawalone w tak wielkiem mnóstwie, a które jutro będą dane na stół najuboższych mieszkańców Templtonu, byłyby potrawami poszukiwanemi dla królewskich i epikurejskich stołów. Nie masz ryb wyborniejszych na całym świecie nad okunie otsegskie, łączą one w sobie smak serdeli z jędrnością łososia.
— Ale, mój ojcze — odezwała się Elżbieta — czyliż to nie jest wielkie szczęście, jeżeli ubodzy mogą się nasycać dobrodziejstwami opatrzności.
— Ubogi zawsze jest marnotrawny, kiedy do niego obfitość zawita — odpowiedział pan Templ — i rzadko kiedy myśli o jutrze. Ale jeżeli jest stworzenie, któreby się godziło niszczyć w tak wielkiem od razu mnóstwie, to zapewne, jak się na to zgodzić należy, okuń. W zimowym czasie, lód go zasłania od napaści człowieka, albowiem nigdy na wędę się nie bierze, w miesiące zaś, kiedy panują upały, i widzieć ich nie można. Domyślają się, że się w głębokości jeziora kryją, gdzie woda zawsze jest chłodniejsza. Na wiosnę tylko i w jesieni, i to przez dni niewiele, w tych dwóch porach roku, pokazują się w miejscach, gdzie je można łowić niewodem. Ale jak inne skarby przyrodzenia tak i okunie zaczynają już ubywać, dzięki nierozsądnemu marnotrawstwu ludzkiemu.
— Ubywać, bracie Marmaduku! — zawołał szeryf — nazywasz to ubywaniem okuniów, kiedy ich tysiące pod stopami twojemi leżą, nie licząc, nie wiem wielu secin ryb innego gatunku? Ale to jest sposób twój zwyczajny. Naprzód były drzewa, następnie daniele, potem cukier klonowy, a teraz ryby! Raz nam rozprawiasz o kanałach, w kraju, gdzie co pół mili znajduje się jezioro albo też rzeka, a to dla tego jedynie, że kierunek płynącej wody nie jest w tę stronę, w którąbyś sobie życzył, innym razem marzy ci się o kopalniach węgla, wtenczas, kiedy człowiek mający dobre oczy, jak są moje naprzykład, widzi tu drzewa więcej, niżby potrzeba było przynajmniej na lat pięć do opału dla całego Londynu! Nie prawdaż Beniaminie?
— Co się tycze Londynu panie Jonesie — odpowiedział zagadniony Beniamin — to nie jest małe miasto, i gdyby domy jego można było tu poprzenosić, stawiać jedne przy drugich, rozumiem, że niemi możnaby było całe otoczyć jezioro. Atoli śmiem powiedzieć, że las, który mamy przed sobą, na długi bardzo przeciąg czasu dostarczyłby im drzewa, zwłaszcza, że mieszkańcy Londynu najwięcej do palenia węgla używają.
— Ponieważ wpadliśmy znowu na materyą o węglach, bracie Marmaduku — zagadnął Ryszard — to mi przypomina, że miałem mówić z tobą o rzeczy bardzo ważnej, ale niech to będzie na jutro rano. Wiem, że masz zamiar przejechać się do zachodniej części swojego patentu, będę ci towarzyszył i zaprowadzę cię na miejsce takie, gdzie się część twoich zamysłów może uskutecznić. Nic więcej nie powiem w tej chwili, albowiem naokoło nas znajdują się uszy otwarte, dowiesz się tylko, że to jest tajemnica, która mi dzisiejszego wieczora odkryta została, a która więcej znaczy dla twojej fortuny, niż twe wszystkie posiadłości w jedno połączone.
Marmaduk śmiał się tylko z tej ważnej nowiny, nie pierwszy to raz bowiem słyszał on Ryszarda oddającego się marzeniom, które pierwszy promień światła rozpraszał, ale szeryf spoglądając na niego z miną poważną, jak gdyby się litował nad tem niedowiarstwem, nie starał się o jego przekonywanie, lecz zawoławszy Beniamina, myślał jedynie o rzeczy, która go w obecnej chwili zajmowała.
Stosownie do rozkazu Ryszarda, Beniamin z częścią rybaków przygotowali sieć do powtórnego zarzucenia, inni zaś ryby na ich rozmaite gatunki rozbierali, ażeby potem łatwiej było sprawiedliwy uczynić podział.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.