Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Niestety! i mnie ujrzą gdy będę łzy ronił!

Zawołał dzikich dowódzca sędziwy,
Lecz mi uledz boleści stan wodza zabronił,
I posępnej żałoby wyraz bojaźliwy

Mieszać do pieśni męztwa ja będę się chronił.
Gertruda Wyoming.

Nazajutrz z rana Elżbieta razem z Ludwiką udały się do sklepu pana Le Quoi aby czemprędzej wypełnić przyrzeczenie dane Nattemu. Znalazły już tam kilka kupujących osób, lecz Francuz w każdym razie uprzejmy, zostawił przy nich swego pomocnika, a przybyłe młode dwie przyjaciółki zaprosił do swego pokoju.
— Pan Le Quoi otrzymał zapewne jaką pomyślną wiadomość — rzekła Elżbieta siadając na podanem przez niego krześle — ma dzisiaj tak wesołą minę.
— Ach! miss Templ — z radością rzekł Francuz trzymając list w jednej ręce i uderzając po nim drugą — ten list! ten list! co tylko go otrzymałem. Radość mnie unosi! Jeszcze kochaną moją Francyę oglądać będę!
— Cieszę się ze wszystkiego co tylko pana Le Quoi rozwesela, mniemam jednak że nas nie zechce porzucać.
— Ach! miss Templ, gdybyś była zmuszona porzucić ojca, matkę, krewnych, przyjaciół, jakżebyś była rada znowu z nimi się połączyć! Słuchaj, słuchaj pani, przeczytam ci ten drogi list: A Monsieur, Monsieur Le Quoi de Mersereau, à Templeton, New-York, Etats-Unis. Przychodzi mi z Paryża. Mon trés cher ami. Je suis ravi d’avoir à Vous mander...
— Pan Le Quoi czy nie raczyłby nam treści listu po angielsku wyłożyć — rzekła Elżbieta, pomnąc na to że Ludwika języka francuzkiego zbyt mało rozumie — słaba nasza znajomość waszego języka — dodała mogłaby ująć przyjemności nam zrozumienia wszystkiego?
— O! zapewne, zapewne — odpowiedział pan Le Quoi. I zaczął tłumaczyć jak tylko mógł najlepiej powód swojej radości, ale tłumaczenie to oprócz tego że było niezmiernie długie, często jeszcze bywało niezrozumiałe i objaśnienia potrzebowało, gdyż po angielsku nie wiele umiał.
Rzecz była taka, że pan Le Quoi, tak jak i wielu opuszczających Francyę na początku rewolucyi, umykał bardziej ze strachu niż z potrzeby i udał się do Martyniki, gdzie miał wygodną własną posiadłość. Wpisany ztąd na listę emigrantów, gdy majątek uległ sekwestrowi, uciekł ztamtąd do Nowego Yorku z zebranemi pieniądzmi, któremi dosyć dobrze zarządził, idąc za radą i opieką pana Templa. List zaś otrzymany donosił mu, że już jest wymazany z fatalnego spisu, że sekwestr zdjęty z jego majątku, i że mógł bez żadnego narażenia się wracać do Francyi lub do Martyniki, podług swego upodobania.
W pośród tylu radości, pan Le Quoi w opowiadaniu powtarzał nieraz, że myśl tylko rozstania się z miss Templ jest mu nieznośna i nim ją opuścił, wyjednał pierwej przyrzeczenie pomówienia z nią na ustroniu w umówionym czasie, a mówił to z przybraną powagą, dla pokazania ważności przedmiotu o którym zamyślał. Elżbieta nabywszy rzeczy potrzebnej po którą była przyszła, znowu przez sklep wychodziła, gdzie zebrani wieśniacy i Billy Kirby między nimi z siekierą i sklutem na ramieniu, uszykowali się z poszanowaniem dając miejsce dla przechodzącej.
W milczeniu szły Elżbieta z Ludwiką aż pod górę Widzenia, która wyniosłem czołem panowała nad jeziorem i wioską, pod nią to stała poprzednio chatka Nattego. Zastanowiwszy się pod górą, postrzegła Elżbieta śmiertelną bladość na twarzy swej towarzyszki, siły zdawały się ją opuszczać i nogi się chwiały.
— Cóż ci to, Ludwiko? — spytała. — Czyś nie zasłabła?
— Nie — rzekła miss Grant — ale drżę cała ze strachu. Za nic, za nic, nie pójdę z tobą jedną na tę górę, gdzie nas spotkał tak okropny przypadek, nie mam sił, abym dalej iść mogła.
To niespodziewane oświadczenie wystawiło Elżbiecie całą przykrość jej położenia. Nie czuła ona żadnej obawy przed niebezpieczeństwem które dawno przeszło, ale ostrożność naturalna w jej wieku i słabość płci wstrzymywały ją na chwilę od dalszego samej jednej postępowania. Mocny rumieniec na twarz wystąpił przez czas chwilowego namysłu. Skutek tego zastanowienia się do dalszej ją drogi ośmielił.
— Pójdę więc sama — rzekła do przyjaciółki. Tobie samej tylko zwierzyć się w tem mogę, bez narażenia na schwytanie biednego Nattego, a gdybym obietnicy danej chybiła, pozbawiłabym go ostatniego sposobu utrzymania się. O to więc tylko proszę, byś na mnie tu zaczekała, nie chcę bowiem aby mówili że jedna biegam po górach, lub ściągnąć podejrzenia niesłuszne, jeśli... jeśliby przypadkiem... przyrzekaszże czekać tutaj, droga Ludwiko?
— Rok cały, jeśli potrzeba, abym tylko miasteczko nasze miała na widoku, lecz tego nie wymagaj, abym szła z tobą na górę, czuję, że to przedsięwzięcie nad moje siły.
Oddech przyśpieszony, obłąkane oczy i wszystkie członki Ludwiki drgające, dostatecznie przekonywały Elżbietę, że jej towarzyszka iść dalej nie mogła. Wybrała zatem dla niej miejsce na ustroniu, zkąd miasteczko i całą dolinę Templtonu widzieć mogła i razem zabezpieczona była od poglądań mogących przechodzić ludzi przez drogę, sama przyrzekłszy wrócić do niej jak będzie można najprędzej, zaczęła iść na górę. Chyżym i śmiałym krokiem postępowała, troszcząc się, by w porę przybyła na umówioną godzinę, przetrzymana zanadto długą historyą pana Le Quoi. Nieraz jednakże dla wytchnienia zastanawiać się musiała, przypatrywała się natenczas nagłym odmianom jakim dolina uległa. Długo trwające upały wysuszyły wszelką roślinność, pożółkła jej zieloność, znikł cały powab czarodziejskiej piękności pierwszych dni lata. Niebo nawet upragnione zdawało się równie z ziemią cierpieć, mgły podobne do piasczystych obłoków zachmurzały widok słońca, kropli wilgoci w atmosferze nie było. Wiatr niekiedy rozdzielał te masy pływające w powietrzu, wtenczas tylko błękit czystego nieba dawał się widzieć, jakby przyrodzenie samo zgromadzało sposoby do dania pomocy zmęczonej ziemi. Powietrze gorące zmuszało Elżbietę do częstego odpoczynku.
U szczytu tej góry, nazwanej przez sędziego Templ górą Widzenia, była mała płaszczyzna, wytrzebiona umyślnie dla pięknego z niej widoku na miasteczko, jezioro i całą dolinę. Tamto Elżbieta wyobraziła sobie, że na nią czekać będzie Natty, pośpieszyła więc o tyle o ile jej dozwoliły ułamki skał porozrzucane, powalone drzewa, pnie, krzaki, słowem wszystkie przeszkody lasu od wieków staraniom natury zostawionego. Mocne przedsięwzięcie wszystkie trudy przełamało, doszedłszy do miejsca, spojrzała na zegarek i kilku minut jeszcze nie dostawało do umówionej godziny.
Obejrzała się na wszystkie strony szukając Nattego i wkrótce przekonała się że nie było go na wytrzebionej płaszczyźnie. Sądziła jeszcze że się ukrył przez ostrożność, całą więc przestrzeń w koło obeszła przezierając gęstwinę o ile wzrok mógł w niej zasięgnąć, lecz go nie postrzegła nigdzie. Nareszcie przekonana że śmiało odezwać się może w tak odludnem miejscu, odważyła się zawołać.
— Natty! Natty Bumpo! — wołała po kilka razy odwracając się na wszystkie strony, ale oprócz echa które jej odpowiadało w lesie, nikt się nie odezwał.
W tem gdy wołać przestała, dał się słyszeć odgłos, w niejakiej odległości pod jej stopami, jakby w chwili mocnego dmuchnięcia, uderzył kto ręką po gębie i raptem oddech zatamował. Ani wątpiła że to Natty lękając się wydać, użył takiego sposobu by ją uwiadomić o miejscu schronienia, i zaraz udała się ku temu zkąd odgłos wyszedł. Zeszedłszy stóp ze sto, ujrzała małą płaszczyznę skalistą, ręką natury zdziałaną, drzew nie wiele wyrastających z otworów pomiędzy skałami dawało się widzieć. Elżbieta stanęła nad brzegiem wyniosłości, z przerażeniem spojrzała w przepaść otwierającą się pod nią, lecz szelest z pomiędzy suchych liści wydobywający się, w inną stronę zwrócił jej oczy. Pomimowolnie się wstrzęsła na widok ukazującego się przedmiotu, lecz nie z przestrachu, gdyż zaraz postąpiła ku niemu.
Stary Mohegan siedział na ogromnym pniu dębu nietkniętego ręką ludzką, oczy jego bystro były utkwione w Elżbietę, wejrzenie podobne przeraziłoby kobietę mniej odważną i mniej jego samego znającą. Sfałdowane na biodrach pokrycie zostawiało na widoku ramiona i wyższe części ciała. Medal Waszyngtona miał zawieszony na piersiach, wiedziała Elżbieta że tę ozdobę w ważnych tylko kładł wydarzeniach. Długie i czarne włosy zagładzone na głowie, okazywały czoło i oczy jego, które zazwyczaj pokrywał. Na uszach szeroko przeciętych, miał pozawieszane rozmaite cacka srebrne, pomieszane z paciorkami szklannemi, podług upodobania i zwyczaju Indyan. Podobne do tych ozdoby dźwigała chrząstka jego nosa, Czoło pomarszczone przerzynały w rozmaitym kierunku pomalowane linie czerwone, które się na twarzy wykręcały stosownie do dziwacznych myśli jego lub zwyczaju narodowego. Całe jego ciało tym samym sposobem pomalowane było. Jednem słowem, postać jego cała oznaczała indyjskiego wojownika przygotowanego do wydarzenia czegoś niezwyczajnego.
— Ha! Johnie — rzekła Elżbieta zbliżając się do niego — jakże ci zdrowie służy Moheganie? Dawnośmy cię w miasteczku widzieli. Przyrzekłeś mi wypleść koszyk z łozy, i miesiąc upływa, jak czekam na ciebie z uszytą koszulą.
Patrzał na nią Indyanin nie nie odpowiadając, po chwili cichym i gardłowym rzekł głosem:
— Ręka Johna już nie może wyplatać koszyków. Koszula już mu niepotrzebna.
— Lecz gdyby potrzebował, wie gdzieby ją mógł dostać. Wierz mi, stary Johnie, ciebie uważam jako mającego przyrodzone prawo do tego, abyśmy potrzeby twoje zaspakajali.
— Córko, słuchaj wyrazów moich. Sześć razy lat dziesięć upłynęło od czasu, kiedy John wiosnę życia swojego poczynał. Był on natenczas urodziwy jak sosna, prosty jak linia wystrzału Sokolego Oka, silny jak bawół, zręczny jak lampart i waleczny jak Młody Orzeł. Gdy naród jego miał Makwów do ścigania przez kilka słońc, oko Szyngaszguka umiało wynajdywać ich ślady. Żaden wojownik nie przynosił z bitwy tyle czaszek nieprzyjacielskich. Kiedy kobiety płakały, nie mając czem dzieci nakarmić, on był pierwszy do polowania, jego kula dościgała daniela najbardziej rączego. O koszykach, nie myślał on wówczas.
— Czasy się odmieniły, Johnie, zamiast bić nieprzyjaciół, nauczyłeś się Boga obawiać i w zgodzie żyć z ludźmi.
— Spojrzyj na to jezioro, córko moja, spojrzyj na góry i na dolinę, John młodym był jeszcze, kiedy wielka rada jego ludu, oddała Pożywaczowi Ognia ten kraj i wszystko co się w nim zawiera, poczynając od góry, której w oddaleniu widzisz błękitne czoło, aż do miejsca gdzie wzrok twój widzieć przestaje bieg Suskehanny. Żaden Delawar nie zabiłby daniela w tym lesie, ani ptaka przelatującego ponad tą ziemią, ani ryby w tej wodzie pływającej, bo oni to wszystko jemu oddali, bo jego kochali, gdyż on był mocny i nimi się opiekował. Młodym był John kiedy widział białych ludzi przepływających wielką wodę, aby swych braci z Albany wypędzić. Obawialiż się oni Boga natenczas gdy ich tomahawk krwią bratnią był zroszony? Obawialiż się Boga ci, którzy Pożywaczowi Ognia odebrali ziemię przez nas jemu oddaną, którzy onej pozbawili jego, jego dziecięcia i dziecko jego dziecięcia? Żyliż oni w zgodzie z ludźmi?
— Takie są zwyczaje białych, Johnie, a Delawarowie nie robią podobnież? Nie podbijająż oni innych pokoleń indyjskich? Czy nie zamieniają ziemi na proch, odzienie i inne towary?
— Gdzież jest odzienie, gdzie są towary które okupiły prawo posiadłości Pożywacza Ognia? Czy one do swego wigwamu poznosił? Czy powiedziano jemu: Bracie, daj nam twą ziemię, a bierz to srebro, tę odzież, ten rum, tę broń? Nie. Zdarli mu oni jego własność, tak jak się zdziera czupryna pokonanego nieprzyjaciela, ani się obrócili, by spojrzeć czy żywy został, lub umarł. Czy w zgodzie żyli z ludźmi, czy obawiali się Boga, ci którzy tak postępowali?
— Nie mogę ciebie zrozumieć, Moheganie? Nie dosyć znasz praw naszych, ani naszych obyczajów, abyś mógł nas osądzić. Ojcaż to mego oskarżasz o niesprawiedliwość?
— Nie. Brat Mikona jest dobry, mówiłem Sokolemu Oku; mówiłem to Młodemu Orłowi, bo wiem, że to zrobi co sprawiedliwe.
— Kogo nazywasz Młodym Orłem? — spytała Elżbieta spuszczając w dół oczy. — Kto on jest? i zkąd przychodzi?
— Takżeś długo z nim żyła, córko moja, abyś mnie o to się pytać miała? Starość ziębi krew w żyłach, tak jak zima zamraża wodę w jeziorze i w twardy lód ją przemienia, lecz młodość ogrzewa serce tak jak promienie słoneczne ożywiają naturę na wiosnę. Młody Orzeł ma oczy, nie miałżeby języka?
— Przynajmniej nie ma go do odkrycia przedemną swoich tajemnic — odpowiedziała Elżbieta trochę się śmiejąc, trochę czerwieniąc. — Zanadto przejął się Delawarami aby myśli swoich miał udzielać kobiecie.
— Córko moja, Wielki-Duch dał skórę białą twojemu ojcu, a mojemu czerwoną, lecz krew w nich wlał tęż samą. W młodości zapalczywy, porywczy, na starość zimny i spokojny. Czemże się różnią wewnątrz? Niczem. John dawniej miał żonę, miał z niej tylu synów. — I podniósł do góry rękę prawą wskazując trzy palce.
— Miał też i córki któreby mogły uszczęśliwić młodych Delawary wojowników. Dobra była moja córka, we wszystkiem wolę ojca spełniała. Wasze zwyczaje, odmienne są od naszych, ale czy przeto rozumiesz, iż John nie kochał żony swojej młodości i matki swych dzieci?
— Cóż się stało Johnie z całą twą familią? — spytała Elżbieta, mocno wzruszona smutkiem starca.
— Co się stało z lodem pokrywającym jezioro ostatniej zimy? Stopniał i zmieszał się z wodą. John żył zbyt długo, bo widział całą swoją rodzinę przenoszącą się w krainę duchów, lecz i jego godzina wybiła i on jest w pogotowiu.
Mohegan umilkł i głowę skłonił na piersi. Miss Templ nie wiedziała co począć. Chciałaby w inną stronę skierować grobowe myśli starego wojownika i odwrócić smutek w nim panujący, lecz tyle godności w smutku i odwadze Indyanina, milczącem poszanowaniem uwielbić musiała.
Po dosyć długiem milczeniu, wznowić jednak musiała rozmowę.
— Gdzie jest Natty, Johnie? Prosił abym mu tutaj przyniosła rożek prochu, a ja go nigdzie nie znajduję. Czy nie mógłbyś to wziąć do oddania?
Mohegan zwolna głowę podniósł, wyciągnął rękę do przyjęcia rożka i wzrokiem dręczącej go myśli pozierał.
— To jest największy nieprzyjaciel rodu mojego — powiedział — bez niego, mogliżby biali wygnać ztąd Delawarów? Duch wielki nauczył ojców waszych sposobu robienia prochu i broni, na wygładzenie z ziemskiej posady rodu Indyanów. Wkrótce skóry czerwonej nie będzie w tym kraju. John jest ostatnim z jego pokolenia, a ono zniknie z tych gór, gdy jego powołają.
Stary dowódzca pochylił się naprzód, łokieć na kolanach oparł i zdawał się oddawać dolinie ostatnie pożegnania. Wszystkie przedmioty jeszcze były wyraźne, chociaż powietrze coraz się bardziej chmurzyło i miss Templ czuła coraz większą w oddychaniu trudność. Wzrok Mohegana zmieniał się stopniami, oko smutku przybrało wyraz obłąkania, postać jego podobna była prorokowi w momencie natchnienia.
— Duch jego złączy się z duchem ojców jego w nadpowietrznej krainie, — mówił dalej — będzie miał źwierzyny tak obficie jak ryby w jeziorach. Kobieta żadna narzekać nie będzie na brak pokarmu. Polować będziemy na wyżywienie dzieci, tam ludzie czerwoni będą żyć w zgodzie.
— To nie jest niebo chrześcianina Johnie, nie, — przerwała Elżbieta; — wpadasz znowu w przesądy przodków swoich.
— Wszystko poszło, rodzice i dzieci, — mówił Mohegan, — wszystko straciłem! Jeden mi syn pozostał Młody Orzeł, i ten ze krwi białych pochodzi.
— Powiedz mi Johnie — rzekła miss Templ, chcąc przerwać ciąg myśli starca, albo też powodując się tajemnym pociągiem swojego serca, — kto jest ten Edward? Zkąd masz do niego tyle przywiązania? I gdzie jest jego familia?
Wstrząsł się Indyanin na te pytania nagle zwracające myśli jego ku ziemi.
Wziął potem Elżbietę za rękę, posadził ją przy sobie i wyciągnąwszy rękę ku północy:
— Patrzaj, moja córko, — rzekł do niej — wszystko co widzisz z tej strony, tak daleko jak wzrok twój zasięga, należało do jego...
Lecz, gdy tak mówić zaczynał, kłąb dymu wybuchnął nad ich głowami i gęstemi massami nasuwając się ze wszystkich stron, nieprzejrzaną powłoką zasłonił widok na który patrzali. Miss Templ przestraszona nagle powstała, spojrzawszy ku wierzchołkowi góry postrzegła tylko podobneż chmury, w odległości huk jakby srogiego uraganu dawał się słyszeć.
— Co się to znaczy, Johnie? — rzekła; — zewsząd dymem jesteśmy otoczeni i nieznośne czuję gorąco.
Pierwej nim stary dowódzca mógł na pytanie odpowiedzieć, dał się słyszeć głos z głębi lasu z niezwykłą troskliwością wołający.
— Johnie! gdzie jesteś? Moheganie! Las pali się! uciekaj, chwila jedna może cię zgubić!
Stary dowódzca nadął policzki i uderzając ręką po gębie wydał taki sam odgłos, jaki poprzednio ściągnął uwagę Elżbiety. W tymże czasie dał się słyszeć tentent biegącego z pośpiechem przez chrósty, i natychmiast ukazał się Edward z przerażeniem na twarzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.