Pisma krytyczne/Guy de Maupassant
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pisma krytyczne |
Podtytuł | Guy de Maupassant |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Ludwik Bruner |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krytyk i powieściopisarz.
Guy de Maupassant zawarł w jednym tomie trzydziestostronicową rozprawę estetyczną i nową powieść. Nie zadziwi nikogo, gdy powiem, że powieść jest dziełem wielkiej wartości. Rozprawa zaś jest taka, jakiej należało oczekiwać od umysłu stanowczego i praktycznego, który skłonny jest kwestye oderwane uważać za bardziej proste, niż są w rzeczywistości. Wśród pięknych myśli i najlepszych zamiarów odnajdujemy tu jakąś niewinną dążność, by rzeczy względne brać za pewniki. Maupassant daje teoryę powieści: tak zapewne lew wykładałby teoryę odwagi, gdyby umiał mówić. Zasada jego, jeśli się nie mylę, jest mniej więcej następująca: napisać dobrą powieść można na różne sposoby, ale oceniać ją można tylko sposobem jednym. Kto tworzy, jest człowiekiem wolnym; ten, kto krytykuje — jest helotą. Maupassant jest jednako przejęty prawdziwością obu tych twierdzeń. Według niego, niema żadnej reguły jak tworzyć dzieło oryginalne; natomiast są prawidła, jak je sądzić. I są to prawidła stałe i niezbędne. »Krytyk — mówi on — powinien oceniać dzieło tylko wedle zawartych w niem usiłowań«. Krytyk powinien »odnaleźć choćby najdrobniejsze podobieństwa do dawniejszych powieści«. Nie ma mieć żadnych »doktryn akademickich«; nie ma »troszczyć się o tendencyę«, a jednak ma »rozumieć, odróżnić i wyjaśnić wszystkie najsprzeczniejsze usiłowania i krańcowe indywidualności«. Ma jeszcze... Czegóż to on wreszcie czynić nie ma... Powtarzam, że istny to niewolnik. Wolno mu być niewolnikiem cierpliwym, stoikiem, jak Epiktet, ale nie będzie on nigdy wolnym obywatelem literackiej rzeczypospolitej. Ależ mylę się, pisząc, że jeśli będzie łagodny i dobry, spotka go los Epikteta, co »żył biedny i kaleki, lecz był miły bogom nieśmiertelnym«. Wszakże ten mędrzec zachował w niewoli skarb najdroższy — wolność wewnętrzną swego ducha.
A tę swobodę właśnie Maupassant odbiera krytykom; chce ich zupełnie pozbawić odczucia. Rozumieć muszą wszystko; odczuwać nie wolno im nic. Nie mają oni znać ani zamętu zmysłów, ani wzruszeń serca; odarci z pragnień, wieść będą życie smutniejsze od śmierci. — Świadomość obowiązku jest niekiedy straszna; trwoży nas bezustannie trudami, niejasnością i sprzecznościami, które pociąga za sobą. Doświadczyłem tego w najrozmaitszych okolicznościach, ale dopiero słuchając poleceń Maupassanta, poznałem całą srogość praw moralnych.
Nigdy obowiązek nie wydał mi się równie trudnym, niejasnym i równie sprzecznym w sobie. I rzeczywiście, jakże trudno ocenić usiłowania autora, a nie baczyć zarazem, ku czemu zmierzają. W jaki sposób poprzeć nowe dążności, gdy się chce zachować jednakową miarę i dla tych, co idą nowemi drogami, i dla tych, co hołdują starym tradycyom? Jak poznać, a jednocześnie nie dbać o zamiary artystów? I jakiż to ciężar wyłącznie rozumowo oceniać dzieła, płynące jedynie z uczucia? A tego właśnie żąda odemnie mistrz, którego podziwiam i którego kocham. Czuję, że tego doprawdy zanadto i że nie można tyle wymagać od istoty człowieka i krytyka w jednej osobie. Przytłaczają mię te zadania — i jednocześnie — nie śmiem wyznać — jednocześnie podnoszą. Jak ów chrześcijanin, któremu Bóg nakazał prace miłosierdzia, czyny pokutne i zaparcie się siebie, mam ochotę zawołać: »Muszę być coś wart, skoro tyle odemnie wymagają«. Ta sama ręka, co mię poniżała, podnosi mię razem. Gdybym miał wierzyć swemu uczonemu mistrzowi... zaiste ziarna prawdy spoczywają w mej duszy. Gdy serce moje napełni się gorliwością i pokorą, odróżnić potrafię w piśmiennictwie dobro od zła i oto będę krytyk dobry. Ale ta duma opuszcza mię równie prędko, jak powstała. Maupassant schlebia mi tylko. Znam własną i mych towarzyszy nieuniknioną słabość: zawsze dla poznania dzieł sztuki mieć będziemy tylko uczucie i rozum, t. j. najmniej bodaj dokładne przyrządy na świecie. I dlatego nie osiągniemy nigdy wyników pewnych, a krytyka nasza nie wzniesie się nigdy do surowego majestatu wiedzy. Niepewność będzie zawsze jej żywiołem. Prawa jej nie będą stałe, sądy nie będą ostateczne. Zasadniczo w tem różna od sprawiedliwości, mało przyniesie szkody i mało korzyści, jeżeli jednak małą korzyścią jest zająć na chwilę umysły subtelne i ciekawe.
Pozwólcie więc krytyce być wolną, choćby dla tego, że jest niewinna. Ma ona przecież pewne prawo do tych swobód, których jej tak zazdrośnie odmawiamy, a które ze słuszną wyrozumiałością przyznajemy t. zw. utworom oryginalnym. Nie jest że krytyka, jak i one, córą wyobraźni? Nie jest że ona do pewnego stopnia dziełem sztuki? Mówię o tem z zupełną obojętnością, gdyż z usposobienia nie przywiązuję wagi do dzieł tego świata i skłonny jestem każdego wieczora pytać wraz z Eklezyastą: »I cóż ma człowiek ze swych trudów«? Zresztą właściwie nie piszę wcale krytyk, a to już także powód, bym był bezstronny; a miałbym może do tego i inne ważniejsze.
A zatem bez złudzeń co do bezwzględnej prawdy wyrażanych przez krytykę poglądów, uważam ją za najznamienniejszą cechę epok prawdziwie intellektualnych; uważam ją za zaszczytną oznakę społeczeństwa wykształconego, wolnomyślnego i ogładzonego. Uważam ją za jedną z najszlachetniejszych odrośli, ozdabiających w późnym okresie nikłe drzewo sztuki literackiej.
A teraz może Guy de Maupassant pozwoli, bym odstąpiwszy od jego przepisów powiedział, że nowa jego powieść »Piotr i Jan« jest utworem bardzo niepowszednim i zdradza potężny talent. Nie jest to właściwie powieść naturalistyczna, — i autor wie o tem dobrze: ma on odwagę swych czynów. W tym przypadku — a to już nie po raz pierwszy — wychodzi z pierwszej lepszej hipotezy. Powiedział sobie tak: Jeżeli jakiś fakt miał miejsce w pewnych warunkach, co z niego wyniknie? Punkt wyjścia w powieści »Piotr i Jan« jest tak niezwykły, a przynajmniej tak wyjątkowy, że tu obserwacyą nie możnaby zapewne poznać jego następstw. Chcąc je wykryć, trzeba się uciec do rozumowań i dedukcyj. Tak też postąpił Guy de Maupassant: na wzór dyabła mistrzem jest w logice. I oto co wymyślił:
Piękna i uczciwa pani Roland, żona poczciwego, ale bardzo pospolitego jubilera z ulicy Montmarte i matka jedynego synka odczuwa nadto boleśnie pustkę swego ciasnego życia. Człowiek nieznajomy, który przypadkowo zaszedł do sklepu po sprawunek, pokochał ją i ujął ją swem wyznaniem. Był to pan Maréchal, urzędnik rządowy. Czując i odgadując jego ostrożną tkliwość, pani Roland odpowiedziała miłością i oddaniem. Wkrótce miała drugiego syna; jubiler i to dziecko uważał za swoje, ale matka wiedziała dobrze, że zrodziło się ono ze szczęśliwszego związku. Głęboka skłonność serc wiązała tę kobietę z jej kochankiem; ich stosunek tajemny był słodki i długotrwały. Zerwanie nastąpiło dopiero wówczas, gdy jubiler zwinął sklep i z żoną już starzejącą się i z dziećmi dorastającemi przeniósł się do Havru. Tam pani Roland w spokoju i ciszy żyła wspomnieniami, które nie miały w sobie nic goryczy, bo pono tylko po grzechach przeciw miłości gorycz pozostaje. Mając lat czterdzieści ośm, mogła z rozkoszą wspominać o stosunku, który dodał tyle uroku jej życiu, a nie naraził jednak na szwank jej czci, jako żony i matki rodziny. Wtem nagle przychodzi wiadomość o śmierci Maréchala, który spadkobiercą swym mianował młodszego syna Rolanda.
Taka jest sytuacya, takie przypuszczenie zkąd autor opowieść swą poczyna. Czyż nie miałem racyi twierdząc, że sytuacya to niezwykła? Maréchal za życia okazywał obu małym Rolandom jednakie przywiązanie; zapewne w głębi serca nie mógł kochać ich jednakowo, — nie dziwna, że przekładał tego, który był jego synem. Czuł jednak, że nie wolno mu okazywać tej różnicy w uczuciu; jakże więc nie rozumiał, iż uczucie to będzie jeszcze więcej kompromitujące, skoro nagle po jego śmierci objawi się w uroczystym zapisie? Czyż nie pojął, że darząc młodszego syna, naraża na podejrzenie dobrą sławę matki? Zresztą najprostsza delikatność powinna mu była poddać jednakowe objawy przywiązania dla obu braci, gdyż obaj zarówno byli dziećmi kobiety, która go kochała.
Mniejsza o to! Testament pana Maréchal jest faktem. Fakt ten nie jest zupełnie nieprawdopodobny; można, a nawet należy go uznać. Jakież będą jego konsekwencye? Powieść od początku do końca jest napisana po to, by odpowiedzieć na to pytanie. Aż nadto wymowny zapis kochanka nie nasuwa żadnego podejrzenia staremu mężowi, bardzo prostodusznemu osobnikowi, który po za biżuteryą i łowieniem ryb na wędkę o niczem na świecie nie myślał i nad niczem się nie zastanawiał. Ten to odrazu bez trudów doszedł szczytów mądrości! Gdy trwał stosunek z Maréchalem, pani Roland, osoba wcale nieprzebiegła, mogła męża zdradzać, nie kłamiąc nawet — z tej więc strony nie ma się ona czego obawiać. Młodszy syn, Jan również za rzecz bardzo naturalną uważa zapis, z którego korzysta. Jest to chłopiec spokojny i bardzo przeciętny. Zresztą, gdy los nas wyróżnia, nie trapimy się zwykle pytaniem — dlaczego? Ale starszy, Piotr nie tak łatwo godzi się z krzywdzącem go rozporządzeniem. Rzecz cała zda mu się conajmniej dziwną. Po pierwszych lepszych gadaninach słyszanych na mieście, wszystko zdaje mu się już dwuznacznem.
Autor dał Piotrowi duszę uczciwą, ale twardą, zawistną, skłonną do udręczeń. Gdy podejrzenia zakradły mu się do głowy, nie ma już dlań spoczynku. Chcąc je rozprószyć, zbiera ciągle poszlaki nowe; urządza wreszcie istne śledztwo — gromadzi poszlaki, zestawia dowody; niepokoi, przeraża i męczy biedną swą matkę, którą przecież ubóstwia. W rozpaczy nad utraconą swą wiarą, nad swem uwielbieniem zawiedzionem, nie oszczędza matce pogardy, i zdradza bratu zrodzonemu w cudzołostwie tajemnicę, którą zdobył i którą powinien był ukryć. Postępowanie jego jest potworne i okrutne, ale logicznie wynika z jego charakteru. Słyszałem takie zdania: »Gdy już zawinił, sądząc własną matkę, powinien przynajmniej ją usprawiedliwić, wie on przecież, co wart jest stary Roland i jaki on bałwan«. — To prawda, gdyby jednak Piotr nie był przyzwyczajony pogardzać ojcem, nie stałby się sędzią swej matki. A zresztą jest młody i cierpi, a te dwie przyczyny tłómaczą jego bezlitosność. — Jakież jest rozwiązanie? — zapytacie pewnie. — Niema go wcale; taka sytuacya rozwiązania mieć nie może.
Prawda nakazuje stwierdzić, że Maupassant rozwinął ten niewdzięczny temat pewną ręką artysty, który doskonale włada swem tworzeniem. Siłę, giętkość, miarę artystyczną — wszystko ma ten pisarz jędrny i wspaniały. Znać w nim moc czynną bez wysiłku. Artyzm jego jest skończony. Nie nastawajmy dłużej. Analizowanie utworów nie jest mojem zadaniem: będę się czuł zupełnie zadowolony, jeżelim tylko wzbudził w czytelnikach szlachetną ciekawość; muszę jednak powiedzieć, że Maupassant po nad wszelkie pochwały świetnie odmalował postać biednej kobiety, okrutnie pokutującej za swe szczęście, tak długo bezkarne.
Szybko rzucanymi i wytwornymi rysami, oddał nieco pospolity, ale nie pozbawiony uroku wdzięk tej »tkliwej duszy kasyerki«. Subtelnie a bez ironii przedstawił kontrast wielkiego uczucia a drobnych warunków bytu. O języku Maupassant’a to tylko powiedzieć mogę, że jest to język prawdziwie francuski — piękniejszej pochwały bowiem znaleźć nie umiem...