<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Kilka tygodni upłynęło od chwili, w któréj siostra miłosierdzia wezwała panią Władysławę do Zosi, kilka tygodni niepewności, walki młodych sił życia z niszczącą siłą śmierci.
Młodość zwyciężyła, przemogła chorobę, a na bladéj twarzyczce Zosi zaczęły się ukazywać ledwie dostrzegalne rumieńce.
Pani Władysława była codziennym gościem chorej, otaczała ją najtroskliwszą opieką, czuwała nad nią, jak matka nad dzieckiem rodzoném.
Gdy już lekarze pozwolili Zosi opuścić łóżko, pani Władysława rzekła do niéj:
— Droga moja, teraz zabieram cię do siebie. Nie protestuj! Chcesz, czy nie chcesz, ale wezmę cię ztąd.
— Pani...
— O! dajże pokój... Tylem się namartwiła przez czas twojéj choroby a teraz, już jesteś blizką wyzdrowienia, miałabym cię opuścić? Nie, Zosiu, tego nie będzie.
— Ja mam przed sobą drogę wytkniętą...
— Istotnie masz ją, moje dziecko. Jak na teraz twoja droga to cisza, wino i wzmacniająca dyeta. Słyszałaś przed chwilą co powiedzieli lekarze.
— Prawda, ale...
— Nie ma ale, żadnego ale nie ma.
— Jabym pragnęła.
— Ciekawam co...
— Jabym pragnęła wstąpić do zgromadzenia. Nie mam już nikogo z bliskich...
— A siostra?
— Przygarną ją krewni... ja zaś będę służyła nieszczęśliwym!
— Siostrą miłosierdzia chcesz zostać?
— O tak! to moje jedyne pragnienie!
Pani Władysława roześmiała się.
— Śliczna myśl i trzeba ją wykonać jak najprędzéj. Taka kolosalna kobieta jak ty, taka silna, będzie mogła czuwać po całych nocach, dźwigać chorych... Wszak prawda? Pokaż no ręce! A widzisz, takiemi rękami głazy mogłabyś podnosić.
— Siły wrócą! — szepnęła Zosia.
— Ano, nareszcie przyszliśmy do punktu, na którym możemy się porozumiéć. Siły wrócą, dobrze, niech wrócą, ale tymczasem, póki ich nie ma, nie możesz być ani nauczycielką, ani siostrą miłosierdzia, musisz zatém pozostać moją pupilką i jechać do mnie. Późniéj rozporządzisz sobą, jak sama zechcesz.
— Czém ja się pani odwdzięczę?
— W tym razie tylko pośpiechem. Pomogę ci się ubrać. Kareta oczekuje na dole.
— Kareta? po co takie zbytki?
— Moje dziecko, takiego Herkulesa jak ty, inaczéj przewieźć nie można, powiew wiatru może ci zaszkodzić.
— Ja pani będę ciężarem.
— Jeżeli go biorę dobrowolnie... Zresztą, pozwól mi miéć swoje fantazye... ja cię kocham, moja droga, i mam nadzieję, że i ty mnie z czasem...
— Ja panią już bardzo pokochałam...
— Więc jedźmy!
— W téj chwili...
— Uprzedzić cię jednak muszę, moja Zosiu, że przygotowałam dla ciebie niespodziane.
— Dla mnie?
— Tak jest! Szczególna to niespodzianka, o któréj się uprzedza, ale z choremi trzeba ostrożnie.
— Czy niespodzianka przykra? — spytała Zosia z uśmiechem.
— O nie! Będziesz nią zachwycona, tylko przyrzecz mi naprzód, że będziesz panowała nad wzruszeniem.
— Tyle już wzruszeń przeszłam!
— To, o którém mówię, będzie wzruszenie radosne.
Kareta zatrzymała się, pani Władysława ujęła Zosię za rękę i wprowadziła do mieszkania.
— Oto, moja Zosiu, jest twój pokoik — rzekła. — Urządziłam go jak dla rekonwalescentki. Jest sporo kwiatów i dość powietrza, a przytém zupełna cisza, żaden zgiełk nie dochodzi tutaj, chyba szmer maszyn do szycia z pracowni, ale do tego można się przyzwyczaić. W szafie znajdziesz książki, jeżeli czytać zechcesz. Jest ich tam sporo... Przebędziesz w tym pokoju dotąd, dopóki do zdrowia nie przyjdziesz. Siły ci powrócą, myśli swobodniejsze a wtedy postanowisz, co daléj uczynić.
— O, moja pani, czémże ci się odwdzięczę?...
— Sercem się płaci za serce! Już mówiłyśmy o tém... Kochaj mnie, a będziemy skwitowane zupełnie. Jeszcze słowo! Wraz ze zdrowiem wróci twoja wolność, ale ponieważ przypuszczałam, że saméj będzie ci smutno, przeto postarałam się o towarzyszkę dla ciebie.
— Ah!...
— Tak i to jest właśnie niespodzianka, o któréj ci mówiłam. Twoja towarzyszka jest młoda i bardzo miła dzieweczka... Pokochacie się od pierwszego wejrzenia... Jestem nawet pewna, że się już kochacie.
— Czy ją znam?
— Zdaje się... ale już ukrywać nie będę. Istotnie miałam zamiar, nic nie mówiąc, nie uprzedzając cię wcale, przyprowadzić ją tutaj, lecz obawiałam się, że nagłe wzruszenie mogłoby ci zaszkodzić, lepiéj więc będzie, gdy powiem... Zosiu, twoja siostra jest tutaj i ona będzie twoją towarzyszką.
— Helenka! Helenka! Ona tu? nie! to niepodobna!... prowadź mnie pani do niéj.
— Jestem, jestem! — zawołała, wbiegając do pokoju młodziutka osoba w czarnéj sukni, obszytéj szerokim szlakiem krepowym — Zosiu! Zosiu moja!
Obie siostry z płaczem rzuciły się sobie w objęcia, pani Władysława wyszła dyskretnie.
— Zkąd się tu wzięłaś, moja serdeczna — zapytała Zosia, patrząc w oczy siostrze — zkąd się wzięłaś Helenko?
— Wezwana zostałam listownie... Ta poczciwa kobieta w najoględniejszych wyrazach doniosła mi, żeś chora i prosiła o rychłe przybycie. Czy mam ci opowiadać, jak spieszyłam, jak pragnęłam w jednéj chwili być przy tobie, Zosiu. Ty biedaczko, tyś moja opiekunka... teraz jesteśmy same tylko, dwie nas z całéj rodziny...
— Biedna mama!
— Zgasła bez cierpień... Ostatnia jéj myśl była o tobie, ostatnie wyrazy zawierały błogosławieństwo dla ciebie. Umarła na mojém ręku. Mówiła, że jedyném jéj cierpieniem jest to, że ciebie niema, że cię nie może ucałować, pożegnać. Były to ciężkie chwile, moja siostro. Gdy matka umarła, wysłałam natychmiast depeszę. Opóźniliśmy pogrzeb, czekaliśmy. Sądziłam, że depesza nie doszła, wysłałam drugą do twoich pracodawców z zapytaniem. Nadeszła odpowiédź, że już wyjechałaś... Możesz sobie wyobrazić moją rozpacz, gdy upłynęły trzy, cztery dni, tydzień, a ciebie widać nie było. Pochowaliśmy mamę na cmentarzu, w miejscu, które sobie sama za życia obrała. Jeszcze nie mogłam przyjść do siebie po takiéj ciężkiéj stracie, po takim ciosie bolesnym, a już ugodził w moje serce drugi... Zaczęłam ciebie opłakiwać, Zosiu.
— O! i miałabyś słuszny powód do tego, gdyby nie Opatrzność Boża, która mi tę zacną kobietę zesłała.
— Tyś w drodze zachorowała, Zosiu?
— Tak! Zaraz po otrzymaniu depeszy byłam jak oszołomiona, jechałam do Warszawy prawie nieprzytomna. Jak rozmawiałam, sama nie wiem. Majaczył mi się świst lokomotywy, brzęk dzwonków pocztowych, jakieś miasta, wsie, ludzie, drogi... wreszcie w Warszawie utraciłam zupełnie siły, przytomność. Ktoś się mną zajął, przypuszczam, że chyba rządca hotelu, w którym stanęłam. Dość, że zawieźli mnie do szpitala. Życie moje wisiało podobno na włosku... ale już przeszło złe... Widzę ciebie moja najdroższa i jestem szczęśliwa... Jakeś ty wyrosła, wypiękniała, Helenko!
— I ty się zmieniłaś, moja Zosiu.
— Po takich przejściach...
— Po przejściach została ci tylko bladość twarzy, ale w oczach zmieniłaś się bardzo!
— W oczach?
— O tak! ja pamiętam przecież dobrze twoje oczy z przed laty, takie zawsze jasne, pogodne... a teraz...
— Znajdujesz w nich zmianę?
— Smutek w nich widzę i żal, a oczy są obrazem duszy... ztąd wniosek, że dusza twoja cierpi.
— Cierpi, moje dziecko, bardzo cierpi.
— Pociesz się, cierpienie to przeminie, przejdzie, nastaną jeszcze dni szczęścia.
— Szczęście... — powtórzyła Zosia z bolesnym uśmiechem na ustach — szczęście... moja droga, gdzież ono? gdzie go szukać... Dla mnie przynajmniéj wszelkie nadzieje zniknęły...
Pani Władysława przerwała tę rozmowę.
— O czém siostrzyczki mówią? — zapytała, wchodząc.
— Ciągle mówimy... — odezwała się młodsza.
— I jeszczeście nie powiedziały sobie setnéj części tego, co powiedziéć pragniecie. Wszak prawda, Zosiu?
— Pokazuje się, że nas pani zna wybornie.
Pani Władysława rozśmiała się.
— Czy was znam!? Boże drogi! Przecież i ja byłam kiedyś młoda i miałam swoje marzenia, pragnienia, miałam przyjaciółki serdeczne, przed któremi spowiadałam się ze wszystkich myśli swoich... Nieraz, gdyśmy się zeszły, to końca gawędce nie było... a cóż dopiero mówić o was, o dwóch siostrach, które spotkały się po długiém niewidzeniu, po takich ciężkich przejściach. Zdaje się, że przez rok cały miały byście przedmiot do rozmowy.
— Istotnie! — odezwała się Helenka — to prawda.
— Jabym wam nie przeszkadzała, ale obowiązek gospodyni każe mi prosić was do stołu i poetyczny urok waszéj rozmowy przerwać zwyczajną, powszednią prozą życia. Chodźcież się posilić panienki.
Gdy już wszystkie trzy zasiadły przy stole, Zosia odezwała się nieśmiało:
— Jaka ja jednak jestem niedobra i niewdzięczna...
— Dlaczego się tak oskarżasz?
— Doznałam od pani tyle dobrego, tyle poświęcenia a dotychczas zajmowałam panią tylko wyłącznie swoją osobą — nie zapytałam nawet jak się miewa brat pani?
— Mój brat? Dużo-by o tém można powiedziéć. Dziś miał odjechać i zapewne, że odjechał. Może przed półgodziną opuścił Warszawę — dodała, na zegarek spojrzawszy.
— I nie przyszedł pożegnać się z panią?
— Owszem, pożegnaliśmy się na ulicy, w domu u mnie nie był.
— Dlaczego?
— Wiedział, że mam gości i nie chciał im przeszkadzać.
— Ah! doprawdy — zawołała Helenka — to już zbyteczna delikatność. Jakto? więc dlatego, że my tu jesteśmy brat pani nie może odwiedzić?
Zosia spuściła oczy.
— Mój brat — rzekła z westchnieniem pani Władysława — jest dziwny człowiek, od niejakiego czasu zwłaszcza, unika ludzi i pędzi życie samotne.
— Dlaczego? — spytała Helenka — cóż mu ludzie złego wyrządzili?
— Złego? nic! ale takie usposobienie, zawsze smutny, zamyślony...
— Przecież pani sama mówiła, że od niejakiego czasu. Musiała być więc jakaś przyczyna niezbyt dawno.
— Nie wiem...
— Czy bywa brat pani w Lipowie? — zapytała Zosia.
— Od czasu twego wyjazdu, o ile mi wiadomo, nie był ani razu, ale ja wiem co się tam dzieje.
— Dziewczynki zapewne podrosły, były to bardzo milutkie i sympatyczne dzieci. Kochałam je bardzo.
— I miałaś wzajemność... W Lipowie wogóle zmiany niewielkie. Państwo Kramarzewscy wyjeżdżali zagranicę z całym dworem i powrócili niedawno. On doskonale wygląda, ona utyła, a panna Franciszka...
— Ach! panna Franciszka!
— Żali się na losy i dokucza całemu otoczeniu... Wiesz sama jaki to słodki cukierek...
— Niech jéj Bóg przebaczy!... ja staram się zapomniéć.
— Cóż ona ci zrobiła Zosiu? — zapytała Helenka.
— Nie ma o czém mówić... Wyrządziła mi przykrość.
— Czy tylko przykrość! — zawołała pani Władysława — ona ci wyrządziła krzywdę... Taką krzywdę, jakiéj nie zapomina się nigdy.
— Powtarzam pani, żem już zapomniała.
— Złote masz serce. Ale ona została ukarana za swoją złośliwość.
— Ukarana? jakim sposobem?
— Choćby tym, że nie osiągnęła celu do którego dążyła, że niegodny postępek nie przyniósł jéj żadnéj korzyści.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.