Po burzy (Junosza, 1890)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Po burzy |
Pochodzenie | Obrazki szare |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Cicho, spokojnie toczy swoje fale Wisła szeroka, nad jéj brzegiem wierzby szemrzą smutnie... Coraz to wiatr chłodny dmuchnie silniéj i wtedy z giętkich gałązek pożółkłe, wyschłe listki spadają. I jedne kładą się u stóp macierzystéj drzewiny, niby w grobie ogólnym, inne zaś, porwane tchnieniem wiatru, unoszą się przez chwilę w powietrzu i padają na toczące się fale.
Dokąd że was los zaniesie biedne listki? Czy woda wyrzuci was przy piérwszym zakręcie na brzeg piasczysty, czy téż poniesie na falach daleko, het, aż na morza bezbrzeżne...
Na polach smutno, w lasach smutno. Przyszła jesień szara, posępna i ze strachu przed nią pomarły różno-barwne motyle, poczerniały kwiaty, pouciekały w dalekie kraje ptaszki śpiewające. Nad polami nie dzwonią już skowronki, nie uwijają się jaskółki — po łąkach nie kroczy bocian poważny.
Jesień!
Pola poczerniałe, łąki poczerniałe, lasy jakby uśpione. Nie rozbrzmiewają piosnki ptasząt, nie słychać ludzkich pieśni — tylko na drzewach przydrożnych wrony kraczą żałobnie.
Szare i ciężkie chmury zasłoniły jasną twarz słoneczną, deszczyk mży drobniutki, jak mgła. Niby to deszcz i niby nie deszcz, bo, kropelki jego tak małe, że okiem ich dojrzéć trudno, niby mgła a nie mgła, bo drogi już dobrze rozmoczyła.. ot zwyczajny kapuśniaczek jesienny. Trzy dni pada a jeszcze ze sześć pewnie padać będzie, to już natura jego taka, że jak się zaweźmie, to będzie przez dziewięć dni i dziewięć nocy całemu światu psotę czynił, a już najbardziéj tym, którym droga daleka w taki czas utrapiony wypadnie.
I na człowieka wtedy bieda i na bydlątko bieda, bo kapuśniaczek do kości przejmuje, a droga ciężka, oślizgła, że i pośpieszyć nie sposób.
Jednak kto musi, to musi...
Na drodze, jak okiem dojrzéć, pusto — tylko chłop jeden na piechotę wędruje. Zawinął poły od sukmany, za pas je zatknął i telepie się po gliniastéj ścieżce po nad rowem, podpierając się grubym kijem sękatym.
Pod sukmaną ma kożuch, a i sukmana tęga, z samodziału grubego, co mocny jak rzemień — ale co to znaczy? Taki deszczyk to i przez samodział przeniknie, a w oczy kole niby tysiącami igieł... Do domu jeszcze kawał drogi okrutny, mało nie trzy mile drogi, wedle chłopskiego rachunku, wiadomo zaś jaki to rachunek chłopski — zawsze z dokładkiem.
I ciężko chłopu iść, przykrzy mu się i zagadnąć do kogo nie ma — a jeszcze, jak na biedę, worka ze sobą nie wziął, żeby głowę przykryć i wiatr go szczypie po uszach kaducznie...
Idzie, to pacierze odmawia, to po polach patrzy. Pszenica, żyto zielenieje trochę i nawet pokazuje na niezgorszy urodzaj, po łąkach stogi stoją wielkie, czarne, chłop je liczy, dla zabicia czasu, ale oto już policzył stogi, już je minął, nie ma co rachować — więc duma sobie idąc.
Dziwno mu że dużo pola odłogiem leży — ale pomyślawszy trochę, powiada do siebie półgłosem:
— Juści niby to dziw, a poprawdzie, nie dziw, kto ma orać kiedy i ludzi trochę przybrakło i pieniędzy jeszcze bardziéj. Gdzie gospodarstwo duże, gdzie fortuny przódy były, takoś pustka i zniszczenie. Dopust Boga miłosiernego! i tylo.
Wzdrygnął może od zimna, a może od przypomnienia smutnego, przystanął na ścieżce i z całéj siły ręce zabijać zaczął, żeby się rozgrzać cokolwiek. Potém obejrzał się po za siebie, w nadziei, że może furkę jaką dostrzeże na drodze.
Chłopskie jego ucho dosłyszało jakiś głos z oddalenia.
Wyraźnie jedzie ktoś, bo pokrzykuje na konie, i nie kto inny jedzie tylko chłop gospodarz, bo woła po gospodarsku, nie jak pański stangret, ani nie jak żyd.
Stanął zmoczony chłopisko i oczy wytrzeszczył — i po chwili dostrzegł zbliżający się wóz w parę koni zaprzężony. Umyślił sobie czekać, jeżeli swojak to się z nim zabierze, jeżeli obcy, to choć pójdzie z nim razem koło fury, bo zawszeć to w kompani człowiekowi weseléj.
Koniki szły powoli, po rozmiękłéj glinie wóz się toczył z trudnością, bo się glina tłusta oblepiała na kołach — na wozie ktoś, wyraźnie także chłop, skulony siedział, z głową workiem przykrytą, że go i poznać było trudno.
Gdy już blizko nadjechał, ozwał się ten z woza.
— Niech będzie pochwalony! — a wy co tu robicie Michale?
— Na wieki wieków — a to wy Franciszku! Witajcie... a to dziw, że ja odrazu waszych koni nie poznałem!
— Ale dziw! na taką słotę to rodzona matka bydlęcia nie pozna.
— Juści prawda, poszerszeniało biedactwo całkiem.
— Siadajcie Michale, pojedziem, zawdy raźniéj jakoś przy kupie, zkąd że wy tak oto na piechotę idziecie?...
— Ot — odrzekł Michał, gramoląc się powoli na furę — chodziłem do powiatu z podatkiem.
— A nie mogliście to jechać?
— Szkodowałem bydlęcia, mój Franciszku, ale widzę, że wy z dużéj drogi jedziecie, bo i szkapiny tęgo obchudzone i wóz jak pod ciężar.
— Ot jeździło się za Wisłę sześć mil.
— Patrzcie, a ja w drugiéj wsi siedzący, nie wiedziałem nic.
— Ja to do drogi zwyczajny, mój Michale, dość się nawłóczyłem po świecie. Byłem ci ja w Lublinie i w Radomiu i w Kielcach, raz to nawet i do samego Krakowa jeździłem.
— Wiadomo, że drugiego takiego wędrownika szukać, ale kto was teraz na taki psi czas wypędził?
Franciszek westchnął ciężko.
— Prawdziwie rzekliście Michale, żem pojechał jak wypędzony, ale musiałem.
— Według zarobku niby?
— Gdzie zaś, mój Michale, według biedy ludzkiéj, moi złoci, według frasunku, sieroctwa ciężkiego, co i opowiedziéć nawet trudno. Dopust Boży powiadam wam, sprawiedliwie dopust Boży.
— I myślę i myślę i zmiarkować sobie nie mogę, do czego wy to powiadacie.
— Aleście naszego dziedzica znali?
— Oto! co nie miałem znać, albo to się raz w waszéj wsi bywało?
— Ano, skoroście znali, to musicie wiedziéć, że on sam już we świętéj ziemi spoczywa; synek jego Bóg wié gdzie się obraca i tylko sama pani z panienkami we dworze została, a teraz oto i jéj i tym sierotkom na zły koniec przyszło.
— O!
— Ajuści, folwark się obniszczył, komorniki przyjechali, co jeno było we dworze posprzedawali, a teraz oto i całą fortunę żyd na licytacyi kupił; trzeba było pójść na bruk im sierotom. Oj Michale, Michale, bywa i chłopu kiepsko na świecie, jak mu Bóg miłosierny zły los da, ale jak na państwo bieda przyjdzie, to jeszcze im gorzéj niż najbiedniejszym chłopom.
— To jest prawda — odezwał się Michał — bo czy tak czy siak, choćby się, na to mówiący, chłopu na najgorszy koniec obróciło, choćby mu i rolę i chałupę i dobytek sprzedali, toć mu dwie zdrowe ręce ostaną i niemi się będzie przed biedą oganiał. Wiadomo, moi złoci, bo już takie z mocy Boskiéj założenie jest, żeby w chłopie twardość była jak w krzemieniu, i bez to w nim grzbiet twardy i gnaty twarde i pięść twarda.
— Jużci to tak, sprawiedliwie powiadacie, ale przecie chłop, choć twardzizna sama, czasem na sercu miękkość ma taką, że się omal nie rozpłacze jak baba... a powiadam wam, moi złoci, że oni całym domem, a całym rodem rzec można dobre byli.
— Niby państwo.
— A jeno. Nikt u nas w Rudce krzywdy od nich nie zaznał, nikt im krzywy nie był. Żyli sobie, oni przy nas, a my przy nich w cichości, spokoju, jak to powiadają bez wody zamącenia. I tak było siła lat, a teraz oto... Pan Bóg taką zgubę dopuścił.
— Moc Boska!
— Wiadomo, ale zawdy człowiekowi żal, zawdy smutno, bo choć niby ona twardość w nas je, ale musi tylko po wierzchu, albo w gnatach, a dusza zawdy duszą...
Zadumali się chłopi, może nad niedolą ludzką, może nad burzą, co niedawno ciche wioski nawiedziła, a może wreszcie nad kombinacyą twardości gnatów i miękkością serca w chłopskiéj piersi.
Michał czapkę na oczy nasunął. Franciszek coraz batem śmignął nad końmi, ale te pośpieszać z powodu ciężkiéj drogi nie mogły i wóz toczył się powoli jak przedtém.
Piérwszy przerwał milczenie Franciszek.
— Dziwno — rzekł — że wy tam w Żabieńcu, choć o miedzę prawie od Rudki jesteście, nie wiecie nic, co się u nas dzieje.
— Pod lasem siedzimy, na uboczu.
— Ale zawdy po sąsiedzku.
— Prawda, ale mamy téż swojego zatrudnienia dość i mało kiedy na świat wyglądamy, je o tém, że Rudka sprzedana, piérwsze słyszę.
— Oj sprzedana i nie wiadomo kto w niéj teraz będzie, może licho jakie.
— A cóż, jaki będzie, to będzie, toć tera gospodarze mogą sobie żyć z dworem, albo bez dworu, jak do gospodarza.
— Niby to tak, a przecie zawdy miléj z dobrymi ludźmi, co się ich od maleńkości zna, aniżeli z obieżyświatem jakim do czynienia miéć, bo i to sobie uważcie Michale, że to tylko o miedzę, że i tak i siak wypadnie... Ot, co to gadać, szkoda ich i tylo! Pani przysłała po mnie i powiada; tak i tak, mój Franciszku kochany, pożegnamy się już na zawsze... folwark sprzedany, my wynosimy się do miasta... Zaprzęgajcie, powiada, swoje koniki i odwieźcie nas za Wisłę ku Lublinowi, bo my już swoich koni nie mamy... I poczęła płakać, a ja stoję, czapkę w garści obracam i sam nie wiem co mam rzec, bo mi język w gębie poprostu kołkiem stanął i właśnie jakby mnie kto za grzdykę ścisnął... Swoich koni, powiada, Franciszku nie mamy, tedy zawieźcie nas... I prawdziwie, żeby po stajni i z latarnią szukać toby ogona kawałka nie znalazł, wszystko wyprowadzone, wyprzedane, zniszczone, jeno że wiater po budynkach chodzi i wróble latają... Niech Bóg broni!
— Los!
— Oj, los... los! mój Michale — mówił daléj Franciszek — ale czekajcie... Tedy jak pani rzekła, żeby jechać, myślę sobie, trudna rada, juści trzeba, i oto zaprzągłem swoje szkapiny i pojechałem, a prawdziwie powiadam wam, i po sprawiedliwości świętéj, że żebym nawet, nie przykładając, nieboszczyka na cmentarz wywoził, to jeszcze bym tyle markotności nie miał, jak z onemi biednemi kobietami jadący... Bo jak one sobie radę dadzą na świecie? same jedne, w mieście, między taką mocą narodu. Sama pani chuderlawa, słabizna, jeno ciągle dycha i, nie daj Boże w złą godzinę wymówić, ale na księżą oborę patrzy! Panienka starsza także nie siłaczka, delikatna, cienka, zdaje się, że wiatr ją zdmuchnie — a młodsza to prosto powiedziawszy, dziecko, dopiéro jéj się na dwunasty rok obróciło. I z czém tu wojować mój Michale.
— Pewno, że im nie będzie na tym świecie lekko...
— Jakeśmy już parę mil odjechali, jak się owe niebożęta trochę utuliły w swoim wielkim lamencie, tedy rzekłem do pani, żeby mi powiedziała jakie swoje zamyślenie i gdzie się obróci? A, mój Franciszku, powiada, Bóg nad sierotami... do miasta pojedziemy — robota się jaka zdybie. Tedy ja znowu rzekłem, że do roboty zdrowia trza — a ona powiada, Bóg da. Ano, powiadam, juści prawda, że da, jak będzie wola Jego — ale, powiadam, że na mój głupi rozum, to podobniéj byłoby pani z panienkami na wsi pozostać. Tu po niemcu kolonia jest nieduża, możnaby w arendę za małe pieniądze wziąć, parobka sobie przynająć i żyć siako tako. Tak powiedziałem po szczerości serca, a pani mówi: wy się na tém nie znacie, mój Franciszku. Może ja się nie znam, powiadam, ale zawdy to wiem, że jak jest ziemi kawałek, to i chleb jest i kartofel i mleka kapeczka i okrasa, przynajmniéj choć biednie, to co nieco w gębę można włożyć — a w mieście, na onych twardych kamieniach żyć ciężko. Miałem ja krewniaka co do miasta poszedł, to on mi powiadał jaki tam smak. Tymczasem pani powiedziała, że tak już ma być, że sobie taki los obrała i na tém skutek. Gadaliśmy o nieboszczyku panu starszym, co życie stracił niedawno i o paniczu, co znowu jak kamień w wodę przepadł, i o tym kawalerze, co do starszéj panienki niby w zaloty zajeżdżał... One popłakiwały, mnie téż markotno było... i tak na owém przypominaniu droga nam zeszła.
— Dalekoście je zawieźli?
— Za Puławy dwie mile ku Lublinowi, do jakiegoś dworu, gdzie krewniaków swoich mają i tamte znowu krewniaki mają je odesłać daléj. Ot, rzemiennym dyszlem, jak zwyczajnie w biedności. Jak jeno tam zajechaliśmy, pani znów zaczęła lamentować, a ja już na to nie miałem mocy patrzeć, i pożegnawszy one biedactwa, zara wyjechałem z dziedzińca. I tak oto wlokę się po téj drodze ciężkiéj, na onym deszczu, i rozmyślam siak i tak i kuczy mi się i markotno mi i żal, że się mało nie skręcę — aż oto was ujrzałem Michale...
— Zawdy w kompanii przyjemniéj.
— Pewnie, pewnie i jak się człowiek wygada, to mu i na duszy krzynkę lżéj i tak mu się wydaje, jakby na to mówiący, komu połowę żalu oddał.
Długo gwarzyli jeszcze ci dwaj chłopi, a gwarzyć mieli o czém, bo przedmiotów do rozmowy nie brakło. Tu pole nieorane, tam folwark spalony, tu znów las po obu stronach wycięty... Każde prawie drzewo, każdy krzyż przydrożny, był świadkiem różnych wypadków, które głęboko w pamięci wieśniaków utkwiły. Gwarzyli tedy chłopiska, jękami i westchnieniami przerywając gawędę; w kompanii było im jakoś raźniéj i droga prędzéj schodziła. A kapuśniaczek ciął w same oczy bez przerwy, bo na dziewięć dni i dziewięć nocy się zabrał... w oddali szumiała szeroka Wisła coraz gniewniéj i groźniéj, ponure mroki nocy jesiennéj ogarniały świat, zacierając kontury wzgórz, lasów, drzew i chałup chłopskich — coraz stawały się gęstsze, coraz ciemniejsze, aż pokryły wszystko prawie czarnym, żałobnym całunem.
Wiatr zerwał się niewiadomo zkąd i zaczął szarpać smukłe topole nadwiślańskie i przysadziste wierzby nad wodą, rwał z nich listki i na skrzydłach swych lotnych niósł je w przestrzeń nieprzeniknioną okiem, czarną, nieskończoną...
Biedne listki!
Za onych czasów (a będzie temu lat dwadzieścia z górą) kraj nie był pokryty tak jak dziś siecią dróg żelaznych i ludzie odbywali podróże końmi. Kto nie miał własnego ekwipażu, puszczał się w drogę ekstrapocztą, dyliżansem pocztowym, albo téż lokował się jak mógł w wielkiéj bryce żydowskiéj, pokrytéj płótnem.
Na przebycie drogi z Lublina do Warszawy potrzeba było, przy najlepszéj drodze, dwudziestu czterech godzin czasu, a jak przyszły śnieżyce wielkie albo roztopy wiosenne, to nieraz i półtoréj doby zeszło zanim omnibus pocztowy, wyprawiony z Lublina, wtoczył się na dziedziniec Staréj poczty od strony Nowo Senatorskiéj ulicy.
Jesienny wieczór był, brzydki, szary, wietrzny. Na ulicy, przed gmachem pocztowym w Lublinie przy czerwonawém świetle naftowych latarni widać było olbrzymi dyliżans, zaprzężony w pięć rosłych, wychudłych koni. Do dyliżansu przystawiona była drabina, po któréj posługacze stajenni wnosili kufry i walizki podróżnych, aby je na wierzchu wehikułu ulokować.
Pasażerowie zebrani byli w tak zwanym „pokoju dla podróżnych” i oczekiwali sygnału do odjazdu.
Gdy na zegarze pocztowym uderzyła godzina szósta, krępy pocztylion ledwie mogący się ruszać w kożuchu ciężkim i w płaszczu, wgramolił się na wysoki kozioł omnibusu i przyłożywszy trąbkę do ust, zaczął z niéj wydobywać chrapliwe dźwięki sygnału.
Zaraz téż ruszyli się pasażerowie.
Dwaj żydzi, otyli kupcy od zboża, ubrani w ogromne szopy, mający pełno tłumoków i tłumoczków, wcisnęli się w sam kąt, aby najwygodniejsze miejsce zająć, za niemi weszła jakaś dama, cierpiąca na ból zębów i jakiś jegomość, wieśniak widocznie — i o ile przy świetle latarki można było dojrzéć, niemłody.
Na samym końcu, gdy już wszyscy zajęli swoje miejsca, gdy porozsiadali się wygodnie, aby módz korzystać z dobrodziejstwa snu w nocy, wsunęła się do omnibusu osoba młoda, szczupła, wysmukła, o bladéj twarzyczce i dużych czarnych oczach.
Jakby zmieszana, zażenowana towarzystwem osób obcych, nieznanych, usiadła tuż przy samych drzwiczkach, starając się zająć jak najmniéj miejsca i nie zwracać na siebie uwagi.
Obok niéj siedziała dama z podwiązaną twarzą, naprzeciw zaś ów pan niemłody, z pozoru wyglądający na wieśniaka.
Czerwonawe światło latarki rozjaśniało nieco ciemność panującą w dyliżansie.
Pocztylion zatrąbił drugi sygnał, śmignął biczem i chude koniska pociągnęły za sobą wysoki, napiętrzony tłómokami dyliżans. Ciężkie koła zadudniły po bruku, latarnie miejskie coraz rzadziéj migały przed oczami podróżnych, aż wreszcie zniknęły zupełnie.
Żydzi rozmawiali z sobą o interesach, lecz po niejakiéj chwili zasnęli, cierpiąca pani zakryła sobie twarz chustką, tylko ów szlachcic spoglądał na młodą osobę, jakby z zamiarem zawiązania rozmowy.
Dziewczyna jednak unikała jego spojrzeń, wsunęła się w sam kącik omnibusu i udawała, że drzemie. Tak przejechali pierwszą stacyę. Zaprzągnięto inne konie i omnibus potoczył się daléj.
Naraz podróżni wydali głośny okrzyk. Żydzi zerwali się ze swoich miejsc, szlachcic siedzący z brzegu, otworzył drzwiczki i w jednéj chwili wyskoczył.
— Niech pani wysiada! — zawołał do swojéj sąsiadki — stoimy nad samym rowem i omnibus przewróci się lada chwila.
Młoda osoba wyskoczyła pośpiesznie i wyskoczyła w samą porę, bo w téj chwili pocztylion, chcąc naprawić sytuacyę, ruszył końmi, ciężar tłomoków przeważył i ogromny dyliżans przewrócił się do rowu.
Krzyków było bez końca.
Konduktor klął pocztyliona, pocztylion klął konie i ciemność, żydzi grozili skargą, a cierpiąca na zęby dama jęczała w niebogłosy.
— Cóż robić?... — zapytał szlachcic. — Sami takiego ciężaru nie podniesiemy, trzeba do wsi po ludzi posłać.
— Wieś daleko — odezwał się konduktor — bliżéj będzie do stacyi. Ja zaraz poszlę pocztyliona konno, a państwo muszą tu trochę zaczekać.
— Jakie czekać? co to jest czekać? — wołali żydzi. — Ładny interes czekać na środku szosy, gdzie broń Boże nieszczęście może być!
— Wielka rzecz! — odezwał się szlachcic. — Nic nam się nie stanie, a zresztą musimy poczekać. Na szczęście deszcz ustał.
— My nie chcemy czekać! Kto ma czas niech czeka, my nie mamy czas!
— W takim razie nie czekajcie panowie — odrzekł obojętnie.
— Nu... a jakim sposobem pojedziemy?
— To już wasza rzecz!
Konduktor zapalił zgaszoną latarnię, cierpiąca pani wydobyła się ze środka landary.
Światło latarni padło na twarz młodéj osoby. Wtedy ów siwiejący szlachcic przystąpił do niéj i rzekł:
— Wybacz pani moją śmiałość, ale uderzające podobieństwo skłania mnie do niedyskrecyi. Czy pani nie jesteś córką nieboszczyka pana Romana z Rudki?
— Znał pan mego ojca? — zapytała z żywością.
— Byłem jego przyjacielem serdecznym i panią znam również, ale przypuszczam, że nie pamięta mnie pani.
— Istotnie, nie przypominam sobie...
— Nic dziwnego, kiedy po raz ostatni odwiedziłem pani rodziców, pani byłaś dziesięcioletnią... Zosią. Wszak dobrze pamiętam?
— Doskonale! — odpowiedziała z uśmiechem.
— I miałaś pani siostrzyczkę, wówczas jeszcze bardzo maleńką, Helcią ją nazywano.
— I po latach tylu jeszcze pamięta pan imiona takich dzieciaków?
— Jak pani widzi. To nie tak dawno, będzie temu lat.. ośm. Nieboszczyk taki z was był dumny, tyle mi o was naopowiadał, tak się wami cieszył.
— Dobry, poczciwy ojczulek! Czemuż go już nie ma?
— Ha, nieszczęście! W każdéj rodzinie są szczerby, każdy prawie opłakuje kogoś, ale przepraszam, poważam się rozmawiać z panią, a nie powiedziałem kto jestem. Otóż przedstawiam się: Józef Kamiński z Zabłocia, na Podlasiu.
— Ach! tyle razy o panu słyszałam.
— A mama pani?
— Biedna mama! Cierpiąca od czasu tych przejść okropnych, znajduje się teraz z młodszą siostrą u krewnych... czasowo naturalnie.
— Jakto czasowo?
— Przecież nie może być im zawsze ciężarem, tembardziéj, że teraz wszystkim tak ciężko. Gdzie spojrzyć źle, gdzie się obrócić klęski, niedostatek, żałoba...
— Doprawdy, chciałbym jeszcze o coś spytać, ale już nie mam śmiałości...
— Dlaczego?
— Z każdego słowa pani wieje taki smutek, że boję się, czy zapytaniem nie rozżalę pani bardziéj jeszcze, a przytem... przytem obawiam się, czy niedyskrecya człowieka obcego...
— Odpowiem panu szczerze. Rozżalić się już bardziéj nie mogę, bo w nieszczęściach, które przeszłam, serce moje stwardniało jak kamień. Wypłakałam wszystkie łzy i teraz spoglądam w przyszłość suchemi oczami — a co się tyczy niedyskrecyi pańskiéj, to rzecz inna...
— Obawiam się, żeby nie była poczytana za złe.
— Nie, panie. Mienisz się przyjacielem mego ojca.
— Serdecznym.
— Nazwisko pańskie słyszałam tylokrotnie... więc tytuł przyjaciela ojca nadaje mu prawo do interesowania się losem wdowy i dzieci. Gdyby mnie kto zapytywał z ciekawości pustéj, odpowiedziałabym mu milczeniem, ale ja wierzę w to, że pytasz pan z przyjaźni. Przytém jestem prawie pewna, że łączy nas powinowactwo nieszczęścia, bo ono takie teraz powszechne.
— O tak! pani, łączy nas ono. I ja poniosłem ciężką stratę. Sam ocalałem, ale w pożarze domu, w pożarze, podczas którego na nieszczęście nie byłem obecny, straciłem żonę. Dwoje dziatek chłop z narażeniem własnego życia prawie cudem uratował z płomieni.
— Boże! Boże! cóż za straszne przejścia!
Zamilkli oboje i pogrążyli się w smutnych dumaniach. Wiatr szumiał żałośnie i szeleścił gałęźmi drzew przydrożnych. W cieniach nocnych przewrócony omnibus wyglądał niby cielsko jakiegoś potwora o dziwacznych kształtach. Żydzi otuliwszy się w futra, usiedli na kamieniach przydrożnych, oczekując sukursu, a cierpiąca pani obwiązała głowę szalem i wsunęła się do wnętrza przewróconéj budy, aby tam znaleść ochronę od wiatru.
Przy migotliwem świetle latarki, Zosia spojrzała na towarzysza podróży, który ojca jéj przyjacielem się mienił i zdawało jéj się, że dostrzega na jego skroniach siwiznę.
Starcem jéj się wydał.
Milczenie jakiś czas trwało, on przerwał je pierwszy.
— Wszak pani miała brata? — zapytał.
— Tak, panie, najstarszy z nas trojga.
— Gdzież jest obecnie?
— O tem wie chyba Bóg jeden — odrzekła — bo my nie. Jak wyszedł z domu przed rokiem, już go od téj pory nikt z nas nie widział.
— I żadnéj wiadomości, żadnego listu, nic?...
— Ani słóweczka.
— Boże! Boże... ileż nieszczęść znosić każesz. A któż gospodaruje w Rudce? — spytał po chwili.
— Właściciel.
— Właściciel? przecież ojciec pani nie żyje.
— To pan nie wie? Rudka sprzedana niedawno. Żyd ją nabył.
— Sprzedaliście państwo?
— My nie... Sprzedał ją sąd, towarzystwo, wierzyciele, albo ja wiem kto. Ja się na tém nie znam, panie. Wiem, że zarzucano nas jakiemiś papierami, że mama jeździła do różnych adwokatów, starała się o pieniądze... Sąsiad jeden poczciwy dopomagał w tych staraniach, ale widocznie na nic się to nie zdało, bo Rudkę sprzedali, i my musiałyśmy się wynieść z rodzinnego gniazda... Oto i cała historya naszej niedoli. Jak pan widzi niedługa.
— I nie uratowałyście nic panie z całego majątku?
— Podobno nic!
— Mama zapewne mówiła pani...
— Mówiła, że jéj kilkaset rubli zostało i nadzieja sprzedaży kilku pamiątkowych klejnotów, które udało się ocalić przed argusowemi oczami komorników.
— I nic nadto?
— Powiedziałam panu...
— Okropne... okropne położenie! Cóż panie zamyślacie robić?
— Mama ciągle płacze, Helcia nie zdaje sobie dokładnéj sprawy z położenia...
— A pani?
— A ja, jak pan widzisz, jestem na drodze do Warszawy... jadę, szukać pracy i chleba.
— Ma pani przynajmniéj jaką nadzieję?
— W Bogu tylko...
— Czemże się pani zamierza trudnić? Jakiemu zawodowi poświęcić?
— Wzięłabym się chętnie do każdéj roboty, pracowałabym w kantorze, w sklepie — słowem wszędzie, gdzieby się moja praca mogła na co przydać.
— Trudno o posadę w tym rodzaju, zwłaszcza dla kobiety.
— Wiem o tém, ale szukać będę. Coprawda wolałabym zatrudnienie fachowe, wolałabym rzemiosło, ale nie znam żadnego, a na nauczenie się już zapóźno.
— Dla czego? w wieku pani...
— Tak! ale ponieważ moja praca ma zapewnić byt choréj matce i siostrze młodszéj, to uczyć się już nie pora. Trzeba szukać zajęcia innego. Jeżeli dostanę się do jakiego sklepu, to dobrze, jeżeli nie, będę musiała zostać nauczycielką, chociaż ten rodzaj pracy wydaje mi się najtrudniejszym.
Turkot nadjeżdżającego wozu przerwał tę rozmowę. Oczekiwana pomoc ze stacyi przybyła. Kilku ludzi za pomocą drągów i lewaru podniosło przewróconą budę, pozbierano walizy i tłomoki, konduktor umieścił nową świecę w latarni, podróżni zajęli miejsca i dyliżans potoczył się daléj.
Przez chwilę mówiono tylko o doznanéj przygodzie. Kupcy ostro krytykowali urządzenia pocztowe i nie mogli zrozumieć jakim sposobem, wziąwszy od pasażera blisko pięć rubli za bilet, można robić takie przykre niespodzianki. Cierpiąca dama ruchem głowy dawała do zrozumienia, że podziela przekonania kupców i że jedynie dokuczliwy ból zębów wstrzymuje ją od wygłoszenia kilku zdań, dotyczących trzeźwości pocztyliona i oryginalnego sposobu wykonywania obowiązków, do stanowiska jego przywiązanych.
Wkrótce oburzenie ustąpiło miejsca senności, nawet ów szlachcic siwiejący, czy siwy, otulił się futrem i przymknął powieki; może drzemał, a może téż rozmyślał o ciężkiéj sierocéj doli, o świeżo przebytych cierpieniach i nieszczęściach.
Panna Zofia drzemać nie mogła. Zawiele myśli cisnęło się do jéj pięknéj główki. Po raz pierwszy w życiu znalazła się sama jedna wśród obcych. Dotychczas otaczała ją miłość rodzicielska, tkliwość i opieka serdeczna — teraz zmieniło się wszystko, teraz sama stać się musi opiekunką, sama iść w świat szeroki. Los niesie ją niewiadomo dokąd, w przyszłość niepewną, nieokreśloną, a może pełną zawodów i goryczy.
Tak wiatr jesienny igra z listkiem, oderwanym od macierzyńskiego drzewa.
Myśli biednéj dziewczyny plączą się chaotycznie, tysiące pytań ciśnie się do główki, a serce bije trwożnie.
Przed nią świat, ale jaki świat! nie ten cichy, który przecież niedawno uśmiechał się do niéj, ale jakiś inny zupełnie, wielki, zimny, obojętny a nieznany...
Czy zechce ją przyjąć, czy da jéj kącik w swojéj wielkiéj pracowni, czy pozwoli jéj żyć dla choréj matki, dla siostry?
Wychyla główkę przez okno i patrzy... dokoła ciemność zupełna, ani jednéj gwiazdeczki na niebie, zdaje się, że ów wielki wóz pocztowy stacza się w przepaść niezgłębioną, bezdenną.
Nareszcie miga jakieś światełko... jedno... drugie... dziesiąte... To zapewne we wsi.. we wsi! w chłopskich chatach. Tam ognie płoną na kominach, ludzie na spoczynek się zeszli, są u siebie, w domach swoich i nie opuszczą ich ani dziś, ani jutro, nie pójdą samotni między obcych na tułaczkę. Tam, gdzie światełka płoną, musi być dobrze i cicho, a jeżeli nie dobrze, to spokojnie przynajmniéj... a tam w owym świecie szerokim, nieznanym, pełnym ludzi obcych, cóż jest?...
Cofnęła się, żeby nie patrzyć w ciemność.
Oparła główkę o ścianę dyliżansu i przymknęła oczy. Myśl jéj cofnęła się w przeszłość aż do lat dziecinnych. Upłynęły one szczęśliwie, spokojnie, w pieszczotach rodzicielskich, w zabawkach. Potém przyszły lata nauki, także szczęśliwe lata. Ubiegły szybko w gronie rówieśnic, wesołych, hożych dzieweczek.
Powróciła do domu już jako dorastająca, prawie dorosła panienka i wnet serduszko jéj uderzyło żywiéj. Pokochała młodego chłopca o czarnych wymownych oczach. Był to kuzyn jéj daleki, znali się od dziecka, bawili razem.
Towarzysz zabawy został narzeczonym i zaczęły się dla niéj najszczęśliwsze chwile. Kochająca i kochana, uśmiechała się do życia, do słońca, do kwiatów, ale to szczęście bardzo krótko trwało. Zaczęły się zbierać chmury czarne, potém nastała cisza złowroga, a daléj burza straszna, długotrwała.
I w téj zawierusze, w tych dniach ciężkich, które krwią i pożogą zapisały się w pamięci, ojciec utracił życie, brat przepadł bez śladu, a ten, który miał być jéj towarzyszem dozgonnym, rzucony został w świat daleki...
Oto i cała przeszłość dziewczęcia. Sama jedna, z żałobą w sercu i tęsknotą, idzie w świat, między obcych ludzi, aby z bijącém sercem, z nieśmiałością do ich drzwi kołatać i prosić o zatrudnienie, zarobek.
Straszną i długą wydaje jéj się ta noc w dyliżansie. Dokoła ciemność zupełna, co jakiś czas dyliżans zatrzymuje się, słychać tupot przyprowadzanych koni, głos pocztylionów, chrapliwy odgłos trąbki i znowu pocztowy wóz toczy się daléj.., w ciemność. Gdyby chociaż sen uspokoił ją choć na chwilę, ale nie, sen ucieka od nieszczęśliwych i cierpiących.
Nareszcie zaczyna szarzéć... Po przez chmury ciężkie przebija cokolwiek blady, bardzo blady pas światła na wschodzie, wynurzają się z ciemności kontury drzew, stojących dwoma rzędami przy trakcie. Walka światła z ciemnością trwa daléj, coraz żywsza, zawziętsza. Światło zwycięża a pokonana ciemność ucieka i odsłania smukłą wieżyczkę wiejskiego kościołka, szeregi chat chłopskich, krzyż przydrożny.
Z wieżyczki dolatuje słaby odgłos dzwonka, ludzie budzą się, żurawie studzienne skrzypią, bydło idzie skubać resztki poczerniałéj trawy na pastwiskach.
Zosia otwarła przymknięte powieki, siedzący naprzeciw niéj szlachcic wita ją przyjazném:
— Dzień dobry!
— Nie spałam wcale — odrzekła.
— Dlaczego?
— Bałam się, otwarcie to przyznaję. Noc taka straszna i ciemna...
— Szkoda, żem nie wiedział, że pani nie śpi, rozmawialibyśmy, byłoby pani raźniéj.
— Pan także czuwał?
— Ja przyzwyczajony jestem do nocnych podróży, ale sypiać w drodze nie mogę. Rozmyślałem o swoich własnych troskach, a także i o pani. Po raz piérwszy zapewne znajduje się pani w podróży?
— W takich warunkach po raz piérwszy...
— Cóż więc dziwnego, że doznawała pani uczucia pewnéj trwogi!... to całkiem naturalne, lecz trzeba panować nad sobą, dodawać sobie odwagi, a co najważniejsze, nadziei nie tracić.
Zosia westchnęła.
— Ma pani kogo z blizkich w Warszawie? — zapytał.
— Jest tam jedna nasza kuzynka, staruszka, emerytka. Niedawno pisała do mamy i zapraszała mnie bardzo gościnnie. Ma na Starem mieście dwa pokoiki. U niéj chwilowo zamieszkam, dopóki sobie obowiązku nie znajdę.
— Pytałem dla tego, że ja w Warszawie mam siostrę, któraby panią z całą serdecznością przyjęła, a może nawet i dopomogła w wynalezieniu miejsca. Zna ona wybornie Warszawę, gdyż mieszka tam od lat kilkunastu, przytém jest bardzo energiczna i obrotna, więc mogłaby być dla pani doskonałą przewodniczką.
— Serdecznie panu dziękuję, ale planu zmienić nie mogę. Tak już umówiłyśmy się z mamą i muszę tego się trzymać. Ciocia wié, że ja dziś przyjadę i zapewne oczekiwać mnie będzie na poczcie.
— Nie narzucam mojéj rady, ale sądzę, że nie zaszkodzi gdy się pani z moją siostrą pozna. Dobra to bardzo i poczciwa kobieta. Znajomość z nią wyszłaby pani tém bardziéj na dobre, że siostra moja sama na siebie pracuje.
— Niezamężna?
— Wdowa od lat dziesięciu. Krótko żyła z mężem, bo coś dwa lata niecałe. Umarł i zostawił ją z dzieckiem. Chłopczyk ten do szkół już chodzi. Gdy siostra owdowiała, chciałem ją wziąść na wieś do siebie. Oparła się jednak stanowczo i powiedziała, że zamierza istniéć o własnych siłach.
— Były nawet z tego powodu nieporozumienia między nami — ciągnął daléj szlachcic — lecz siostra postawiła na swojém i nie żałuje dziś tego. Ma niezależny kawałek chleba, dochody niewielkie, lecz wystarczające, wychowuje syna bardzo dobrze, kształci go, czegóż żądać więcéj?
— Istotnie! niech mi pan powié jaką drogą doszła do tego, jaki sobie zawód obrała?
— Bardzo pospolity, proszę pani. Nauczyła się kroju, szycia, a że miała niewielki kapitalik, więc założyła magazyn, z początku bardzo mały, ale z czasem rozwinęła go i dziś zatrudnia, jeżeli się nie mylę, dziesięć czy dwanaście panien. Otóż powiadam, że rada takiéj kobiety praktycznéj i doświadczonéj mogłaby się pani bardzo przydać.
— Najzupełniéj podzielam pana zdanie i niezawodnie zgłoszę się do siostry pańskiéj, jeżeli...
— Jeżeli?
— Obawiam się, że osoba tak zatrudniona może...
— Zaręczam, że przyjmie panią z otwartemi rękami. Siostra moja ma bardzo dobre serce, zacnego charakteru kobieta. Jak tylko przyjadę do Warszawy, opowiem jéj o pani i uprzedzę, że pani ją odwiedzi.
— Dziękuję serdecznie — odrzekła, podając mu rękę.
Omnibus zatrzymał się przed stacyą.
— Tu — rzekł — postoimy z pół godziny, a może nawet i dłużéj. Poczta jest wspaniałomyślną dla swych ofiar, pozwala im rozprostować zmęczone kości i rozgrzać się herbatą. Niech pani wysiądzie. Znam wszystkie austerye na tym trakcie, mogę więc być przewodnikiem. W téj, do któréj wejdziemy zaraz, jest nawet oddzielny pokoik dla dam, gdzie pani będzie mogła spocząć i poprawić toaletę... Otóż jesteśmy na progu. Niech pani wejdzie na salę, w te drzwi na prawo, a ja każę tymczasem przygotować herbatę.
W dużéj izbie wyklejonéj żółtém obiciem, był już ruch. Na bufecie stał ogromny, dymiący samowar, z poza którego wychylała się pulchna twarz gospodyni. Rozespany chłopak oczekiwał na rozkazy gości.
W stancyi znajdowało się kilka osób, gdyż lada chwila miał nadejść omnibus z Warszawy; jedni spodziewali się znaléźć w nim miejsce, drudzy oczekiwali na gazety, na listy.
Rudy żydek w wypłowiałym chałacie, ma się rozumiéć faktor, zwijał się między gośćmi w nadziei zarobku.
Ściany owéj sali przyozdobione były staremi sztychami i litografiami, pokrytemi kurzem, popstrzonemi przez muchy. Jeden sztych przedstawiał wielkiego Napoleona, w historycznym szarym surducie, z lunetą polową u oka, drugi wyobrażał śmierć księcia Józefa w nurtach Elstry, na innych były Muzy, Gracye i różne postacie mitologiczne. Nad wypłowiałą ze starości zieloną kanapą wisiało lustro duże, w ramach niegdyś zapewne złoconych, pokryte również warstwą kurzu. Żółte stoły jesionowe, czerwonemi serwetami przykryte, dopełniały całości umeblowania tego przybytku, w którym codziennie kilka partyj podróżnych zatrzymywało się, dla wypoczynku i pokrzepienia sił.
Po kilku chwilach panna Zofia, uporządkowawszy swoją toaletę, wyszła do owéj żółtemi obiciami wyklejonéj stancyi i zajęła miejsce przy oddzielnym stoliku obok swego towarzysza podróży.
Dzień już się zrobił na dobre, w stancyi było jasno, więc téż nasi podróżni mogli się sobie nawzajem dobrze przypatrzyć.
Oboje czynili ten przegląd w milczeniu. On podziwiał drobne rysy jéj twarzy, nacechowane wyrazem niezwykłéj łagodności, ona zaś ze zdumieniem spostrzegła, że towarzysz podróży, który jéj się staruszkiem wydawał, wcale na starego człowieka nie wyglądał.
Twarz jego była gładka i niepoorana zmarszczkami, oczy czarne błyszczące, włosy bujne i gęste niegdyś czarne jak heban, lecz teraz tak przypruszone siwizną, że się prawie białemi wydawały. Gdy miał na sobie futro, którego duży kołnierz zasłaniał mu pół twarzy, to istotnie owe siwe włosy, wychylające się z pod czapki, nadawały mu pozór człowieka wiekowego. Światło latarki w omnibusie dopełniało złudzenia.
Panna Zofia spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Pan mieni się przyjacielem mego ojca? — spytała.
— Istotnie pani! łączył nas stosunek serdecznéj przyjaźni.
— Dziwna rzecz — rzekła, jakby w zamyśleniu — mój ojciec musiał być znacznie starszym od pana.
— O całe dziesięć lat, może i więcéj nawet, przytem on się ożenił bardzo młodo, a ja zaledwie przed sześcioma laty. Ztąd wynika pozornie duża różnica wieku, bo on biedak umarł i zostawił po sobie dzieci prawie dorosłe — a ja utraciwszy żonę, zostałem z dwojgiem małych dziatek.
— Gdzież są te biedne sierotki?
— Są u mnie, na wsi, pod opieką drugiéj mojéj siostry. Poczciwa kobieta, ale... matki nikt podobno dobrze nie zastąpi.
— Żona pańska młodo umarła?
— Zginęła w płomieniach... jak męczennica. Straszne to wspomnienia — odrzekł smutnie — lepiéj o nich nie mówić. Więc pani do swojéj kuzynki się uda? — dodał, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— Tak panie, trzymać się będę instrukcyj, jakie od mamy dostałam. Zajadę wprost do babci, bo my tę kuzynkę babcią nazywamy i zaraz rozpocznę starania.
Rozległ się dźwięk trąbki pocztowéj. Podróżni ruszyli się z miejsc i po kilku minutach omnibus potoczył się daléj ku Warszawie. Podróż w dzień nie wydawała się już Zosi tak przykrą i straszną. Zajmowała ją rozmowa podróżnych, zajmowały widoki okolic i czas uchodził szybko, niepostrzeżenie prawie.
Już było dobrze szaro, kiedy omnibus zaczął się toczyć po nierównym bruku Grochowa.
W oknach licznych domków płonęły światła, z kominów fabrycznych wylatywały iskry. Im daléj, tém dymy gęstsze, świateł więcéj. Omnibus przejechał przez Pragę, przez most pontonowy i powoli wtaczał się pod górę.
Otóż i Warszawa, pierwszy etap wędrówki sierocéj!
Zosia patrzyła z trwogą na to miasto wielkie, na ludzi biegnących szybko po ślizkich, kamiennych chodnikach. Czy wśród tego tłumu znajdzie się kto, co jéj niedolę odczuje i możność do pracowania na kawałek chleba poda?... A prawda, przecież jest babcia!...
Omnibus wjeżdża w dziedziniec pocztowy, gromada dorożkarzy ofiaruje przyjezdnym swe usługi, faktorzy rekomendują tanie zajazdy. Gwar i krzyk. Zosia nie umiałyby się ruszyć w tym zgiełku, ani rzeczy swoich odnaleść, ale na szczęście zajął się nią towarzysz podróży. Rzeczy odebrał, do dorożki zanieść kazał; byłby nawet chętnie odwiózł Zosię do babki, ale narzucać się nie śmiał.
Uścisnął jéj tylko rękę na pożegnanie i powodzenia życzył.
Doróżka stanęła wkrótce na Starem mieście. Zosia zeskoczyła, wzięła swoją walizkę i weszła do sieni wązkiéj, długiéj, o nierównéj posadzce kamiennéj. Kopcąca lampka naftowa oświetlała wnętrze tego sklepionego korytarza.
Usłyszawszy, że ktoś chodzi po sieni, stróż wysunął się ze swej kryjówki.
— A do kogo to? — zapytał gburowato.
— Mój człowieku, ja tu przyjechałam do mojéj krewnéj, pani Burhardt; czy nie moglibyście mi powiedziéć, gdzie ona mieszka?
— E... he! moja panienko, ona daleko tera mieszka.
— Nie w tym domu? czy się wyprowadziła?
— A juści! wyprowadziła się na Powązki.
— Umarła! — zawołała z przerażeniem Zosia.
— A dyć zmarło jéj się temu tydzień. Dochtory przychodzili, ale co to pomoże! na śmierć doktora nie ma.
— Gdzież ja się teraz podzieję? dokąd pójdę nieszczęśliwa?
— Toć Warszawa niemała...
— Ale ja tu nieznam nikogo!
Stróż się poskrobał po głowie.
— Ja na to nie dochtór — rzekł — jak se pani przyjechała — tak niech se pani odjedzie, bo tu nie ma co robić; pani Burhartowa pomarła, rzeczy już krewne zabrali, a w pokojach jutro malowanie będzie i zaraz się karta wywiesi... Nie ma tu pani co robić i tylo...
Zosia załamała ręce z rozpaczy.
W magazynie strojów damskich pod firmą „Władysława”, robota dzienna była skończona. Pracownice porozchodziły się do domu, została tylko starsza panna, główna pomocnica właścicielki. Ta krzątała się jeszcze, to porządkując porozrzucane materyały, to znów zaglądała do dużéj książki, w któréj zapisane były zamówienia i miary klientek.
Magazyn do którego wchodziło się wprost z bramy, łączył się ze skromnem, ale bardzo gustownie urządzonem mieszkaniem właścicielki. Znać było w najmniejszym nawet drobiazgu rękę kobiety pracowitéj i dbałéj o porządek.
Mieszkanko składało się z trzech pokoików; w pierwszym z nich chłopczyk w granatowym mundurku siedział nad książką i powtarzał półgłosem deklinacye łacińskie; w drugim jego matka nakrywała stół do herbaty.
Była to osoba w średnim wieku, ale jeszcze bardzo przystojna. Brunetka o dość regularnych rysach, wysoka, w ruchach i wyrazie twarzy, w spojrzeniu zdradzała stanowczość i energię. Téj właśnie energii i stanowczości zawdzięczała swoje obecne, niezależne położenie materyalne.
— Leoś! — zawołała na chłopczyka — poproś panny Felicyi na herbatę i sam złóż książki i chodź.
Chłopczyk pobiegł, a jednocześnie ktoś zadzwonił.
Sama gospodyni pospieszyła otworzyć. Gościem jéj był brat, a towarzysz podróży panny Zofii.
— Przepraszam cię, moja Władziu — rzekł, podając jéj rękę — żem się spóźnił, ale tyle mam różnych interesów do załatwienia. Trzy dni jestem w Warszawie i jeszcze nie koniec. Elżbietka mi wypisała całą litanię sprawunków.
— Ach! Elżbietka... ona zawsze ma tysiące poleceń, ale nie nudź, chodź, samowar już gotów.
— Wujcio! — zawołał chłopczyk radośnie, rzucając się szlachcicowi na szyję.
— Mam tu coś dla ciebie.
— O! niech wujcio pokaże!
— Późniéj, późniéj, jest tu coś bardzo ładnego.
— Psujesz mi chłopca, mój bracie — rzekła pani Władysława — nie jest on przyzwyczajony do zabawek.
— To nie zabawka, to książka.
— Czy panna Felicya idzie?
— W téj chwili, mamo, tylko jeszcze ma pozamykać szafy.
— No, chodźcież już raz.
Po chwili brat, siostra i Leoś siedzieli przy stole. Niebawem nadeszła panna Felicya, osóbka sucha, zawiędła, milcząca. Nie wtrącała się téż prawie do rozmowy.
Pan Józef opowiadał o dzieciach swoich, które na wsi pod opieką drugiéj siostry zostawił, o kłopotach różnych, sprawunkach. Nagle gospodyni rzuciła mu pytanie:
— Powiedz mi, mój Józiu, czy nie spotkałeś gdzie Zosi?
— Córki pana Romana?
— No, tak! téj, o któréj opowiadałeś mi po przyjeździe. Powiedziałeś, że się do mnie zgłosi.
— Nie była jeszcze?
— Nie!
Pan Józef w czoło cię uderzył.
— Naturalnie! — zawołał — jakże mogła być tu, kiedy zapomniałem powiedzieć jéj gdzie mieszkasz.
— A to szkoda, to wielka szkoda. Ja zainteresowałam się bardzo tą panienką, tém bardziéj, że wiem z jak dobréj i zacnéj rodziny pochodzi i chciałam się zająć jéj losem.
— Zawsze masz złote serce, moja Władziu!
— Żal mi dziewczyny: Młoda, niedoświadczona, jakąż sobie radę da wśród obcych ludzi?
— Miała zamiar nauczycielką zostać.
Pani Władysława ruszyła ramionami.
— Nauczycielką — rzekła — i cóż będzie mogła miéć z tego? Chce być podporą rodziny, pracować dla matki i siostry młodszéj... dużo im pomoże! Widzisz, Józiu, ja dobrze zastanowiłam się nad tém i zdecydowana jestem wziąść ją do siebie. Straci jakiś czas na naukę, to prawda, ale będzie miała za to dobry kawałek chleba w ręku. Czy tu, czy na prowincyi, założy magazynik, boć zapewne został im jakiś kapitalik, a w najgorszym razie możnaby się postarać, pożyczyć, czy jak. Przy niéj wyuczyłaby się i młodsza siostra.
— Istotnie, masz słuszność. Co za szkoda, że jéj nie dałem twego adresu.
— No, to nic straconego, przecież powiedziała ci gdzie stanie.
— U jakiejś swojéj kuzynki, na Starem Mieście, ale pod którym numerem, także nie wiem.
— Czemuż się nie spytałeś?
— Proszę cię, nie wypadało, tem bardziéj, że, jak uważałem, chciała unikać pytań.
— Wiesz co, Józiu, a gdybyśmy poszukali jéj sami?
— Jakim sposobem?
— Stare Miasto nie wielkie, choćby przejść od domu do domu i pytać. Ja jak sobie co postanowię, lubię zaraz wykonać, a do téj młodéj dziewczyny nabrałam szczególnéj sympatyi. Takie nieszczęśliwe biedactwo! — godzi się przecież podać rękę, tembardziéj, że nasze rodziny żyły niegdyś w dobrych stosunkach. Już ja prędzéj coś poradzę, aniżeli jakaś babcia-emerytka, może najzacniejsza staruszka... ale staruszka.
— Masz słuszność, Władziu, wyświadczyłabyś jéj prawdziwe dobrodziejstwo.
— Pragnęłabym przynajmniéj.
— A no, więc jutro możemy się wybrać na poszukiwania; jeżeli chcesz, będę ci chętnie towarzyszył.
— Jutro?! Mój drogi, jutro od samego rana mamy bardzo dużą robotę, a zresztą ja nie lubię odkładać, co robić, to zrobić zaraz.
— Dziś?
— A tak, w téj chwili jest godzina ósma — jeszcze zatém dość wcześnie. Za pięć minut mogę być gotowa do wyjścia, a z powrotem odprowadzisz mnie.
— Ależ najchętniéj!
— Więc wybornie. Panno Felicyo, niech mi pani da kapelusz. Otóż, widzisz Józiu, jak to prędko idzie, bierz palto na siebie i chodźmy, a raczéj jedźmy.
— Mamo! i ja bym pojechał — prosił nieśmiało chłopczyk.
— Dobrze, pojedziesz!
Po chwili doróżka wiozła wszystko troje ku Staremu Miastu.
Niełatwo było natrafić na ślad Zosi, bo w którym domu na Starem Mieście nie mieszka jaka emerytka? Rozpytywali stróżów, aż nareszcie po długiem poszukiwaniu znaleźli jednego, który mógł coś o przyjezdnéj panience powiedziéć.
— Taka cieniuchna? — pytał — chuderlawa na gębie.
— Tak! szczupła... — potwierdził pan Józef.
— Przyjechała deruśką z poczty i miała ze sobą skórzany kuferek?
— Istotnie miała walizkę skórzaną.
— Ano, to rychtyk będzie ta!
— Pokażcież nam, proszę, gdzie mieszka, potrzebujemy się z nią widziéć.
— Albo ja wiem gdzie ona mieszka... jak sobie przyjechała, tak i odjechała.
— Przecież miała stanąć w tym domu u swojéj krewnéj.
— A juści, właśnie, jeno że się stała taka przygoda, ona krewna pomarła i pochowali ją, a ta panienka wybrała się do niéj w gościnę.
Pani Władysława spojrzała na brata.
— Jaka to szkoda — rzekła — że nie dałeś jéj mego adresu. Wyobrażam sobie kłopot téj biedaczki. Cóż zrobiła, do kogo się udała? Musimy się dowiedziéć przecie.
Do sieni wbiegła jakaś otyła jejmość, usłyszawszy kilka słów rozmowy, zatrzymała się.
— A co! — zawołała tryumfująco — ja wiedziałam, że ktoś będzie téj panienki szukał. Co porządne, to zaraz można poznać z pierwszego wejrzenia. Ja wiem to dobrze, ja się znam, bo ja nie dzisiejsza przecie!
— Pani może powiedzieć nam co o téj osobie? — spytała pani Władysława.
— Ma się rozumieć, że mogę, ale przecież nie w sieni. Proszę państwa do stancyi, wszystko rozpowiem — juściż nie będę państwa tu trzymała. Jaka stancya jest, taka jest, ale zawsze stancya. To tu, proszę państwa, obok, w drugim domu. Drogo, drogo, proszę państwa, gospodarz drze, że niech Matka Boska broni, ale co robić, juści trudno na bruku siedzieć, jeszcze z maglami! Bo, proszę pani, ja magle mam, dwa porządne magle, zaraz państwo zobaczą. Na dole moja stancya, bo według magli wysoko mieszkać nie można, a po drugie tera, proszę państwa, sługi to wielkie panie! którejby się chciało z tobołem bielizny po schodach chodzić? Oto tu! — rzekła, otwierając drzwi — proszę, proszę, wszyściutko opowiem, boć ta panienka, to zapewne krewna państwa.
— Tak! — odrzekła pani Władysława, aby coś odpowiedziéć.
Gadatliwa jejmość wprowadziła gości swych do mieszkania. Składało się ono z dużéj izby, w któréj stały dwa staroświeckie magle i małego pokoiku, będącego widocznie buduarem ich właścicielki. W tym pokoiku było bardzo czysto i porządnie. W oknie kwiaty, na ścianach obrazy, przytem szafa, komoda, parę krzeseł i ogromne łóżko, przykryte białem prześcieradłem.
— Niechże państwo spoczną, proszę bardzo! — mówiła uprzejmie gospodyni — a i ja téż siądę, bo jestem podupadła na nogi. W takiéj wilgoci, żeby człowiek żelazny był nawet, to by zardzewiał — a cóż dopiero biedna wdowa. Bo juściż wdową jestem, już od siedmiu lat, tak się oto kołaczę... ale cóż ja gadam. Miałam o téj panience...
— Właśnie, jeśli pani łaskawa, ciekawiśmy bardzo.
— Wierzę, wierzę, drogiéj pani, ja sama téż dzieci mam i odchowane już Bogu dzięki... tedy, właśnie szłam sobie... po cóż ja to szłam? Boże miłosierny! cóż to za kurza pamięć... po naftę, a tu obok przed kamienicą kupa ludzi. Ciekawość mnie zdjęła, przystanęłam. Patrzę panienka jakaś stoi i płacze. Stróż pijany plecie Bóg wie co, stróżka jeszcze gorzéj pijana... gadają, krzyczą, machają rękami — a to biedactwo płacze. Ale, że ja nie dzisiejsza i nie w ciemię bita, tak przepchałam się aż do téj panienki i pytam: a co? a jak? a zkąd? Ona powiedziała parę słów i podług tego zaraz zmiarkowałam co jest. Juściż myślę sobie: niedobrze. Nieboszczkę panią Burchartową znałam ja, godna była pani, zawsze przysyłała do mnie do magla, słyszę tedy, co się święci, i już chcę gębę otworzyć, żeby coś powiedziéć, aż tu Janklowa, nie wiem czy ją pani zna?
— Zkądże?
— Szelma z pod ciemnéj gwiazdy, żeby ona z piekła nie wyjrzała, powiada: niech się panienka nie martwi, ja panience dam śliczny pokoik i tak będzie panience dobrze! — jak wiadomo, taka to już wie, co ma mówić, a tu znowuż, nie wiedzieć zkąd, wyrwał się jakiś wypłosz, taki fanfaron, w cylindrze, ze szkiełkiem na nosie i także się nastręcza z pokojem. Tedy, proszę pani, już nie mogłam ścierpieć! Jak przyskoczę do owego eleganta, jak zacznę po swojemu! Pani kochająca, sam nie wiedział którędy ma uciekać, a potem do Janklowéj: A ty, powiadam, taka i owaka, to ty tak?! Zaraz rewirowego zawołam!.. Odszczekiwała mi, bo odszczekiwała, ale się zlękła, bo wie, że ja w gniewie nie pytam i że sprawiedliwość za mną będzie. Dość że przepędziłam żydówkę i zaraz obces biorę tę panienkę za rękę i powiadam: Nie patrz, panienko, że ja biedna i prosta kobieta, ale jestem stateczna, matka dzieciom, i sierocie krzywdy nie zrobię. A ona popatrzyła na mnie, popatrzyła, nareszcie powiada: „Pójdę z panią!” i poszła.
— Ślicznieś pani zrobiła, bardzo uczciwie, bardzo godnie! — rzekła pani Władysława.
— A! Boże miłosierny, czyż to nie moje psie prawo? A toż chybabym ostatnia już była, żeby takiéj sierotki nie poratować w kłopocie. Przyprowadziłam ją tu, do téj saméj stancyi, jako i państwa teraz, i powiadam: niech się panienka nic nie boi, ja magle utrzymuję... jeszcze tylko parę wałków przekręcą i będzie całkiem cicho. Ona sobie usiadła na krzesełku, płacze i drży, ale to, powiadam państwu, tak drży, jakby ją frybra trzęsła. O! myślę sobie, źle! rozchoruje się biedactwo i będzie... ale że ja téż wypraktykowana, więc powiadam: moja panieneczko kochana, nie pytając rozebrać się i kłaść, a ja duchem samowarek nastawię, herbaty gorącéj dam i bez to wszystek mróz z panienki wylezie i do jutra będzie panienka zdrowa. Proszę, ma się rozumiéć, grzecznie, a ona nie, „dziękuję i dziękuję”. Już mię téż i złość wzięła, bo, proszę państwa, poprawdzie mówiąc, trochę prędka jestem...
Pani Władysława uśmiechnęła się.
— Niech się pani nie śmieje, prędkie ludzie złe nie są. Powiadam: co panienka sobie myśli, ja mam zamężną córkę i ta mnie musi słuchać, a panienka jest, za pozwoleniem, dzieciak — a skorom panienkę tu wzięła, to moje psie prawo uczciwie panienki dopilnować. A może, powiadam, panienka się tego łóżka brzydzi, proszę zobaczyć, jak czyściutko powleczone. Zaraz posłałam porządnie i powiadam: nie stroić grymasów, tylko się kłaść! Nawet przytupnęłam nogą... No, jakoś posłuchała. Ja téż zaraz duchem samowarek nastawiłam i trzy pacierze nie wyszło, jak dałam jéj herbaty i nawet kapeńkę araku dolałam, bo to do zimna wypędzenia jedyne... Ona nic już nie odzywała się, ale uważałam, że spogląda na mnie dobrze. Zaraz téż usnęła. Ja téż jeszcze kręciłam się po stancyi, patrzę, a moja panna takich kolorów dostała aż miło. No, myślę sobie, Bogu dzięki, nie będzie jéj nic.
— Wierzę, że usnęła dobrze — wtrącił pan Józef — po takiéj długiéj i utrudzającéj podróży.
— A tak! panie, a przytém takie młode stworzenie to śpi, jak na urząd, ja téż zrobiłam sobie w kącie posłanie i układłam się. Raniutko, jak tylko zadzwonili u Fary, wstałam, zaświeciłam lampkę, patrzę, moja sierotka otwiera oczy, przebudziła się zdrowa, śmiejąca nawet i dopieroż: a „Bóg zapłać!“ — powiada — a „czém ja pani odpłacę...“ — przysiadłam koło łóżka i pytam dopiero: jak? co? zkąd panienka jest? gdzie się chce udać? Oj Boże, Boże, wypowiedziała mi nieboga wszystko, o swojéj niedoli, o ojcu, o bracie, jak jéj teraz w świat potrzeba iść. Ona się popłakała i ja się popłakałam i tak płakałyśmy obie nad tą niedolą, nad tym losem, nad témi śmierciami. Jak mi zaczęła opowiadać o wsi, jeszczem się bardziéj rozżaliła, bo ja téż nie warszawska rodem...
— Ze wsi?
— A ze wsi, panie, ale mnie los do Warszawy zagnał, tu za mąż poszłam, za woźnego... dobry człowiek był, niech mu Pan Bóg da niebo. Tyle lat tu mieszkam, a przecie zawsze mnie do wsi ciągnie... ale co tam, już mi pola kawałka nie oglądać, chyba raz do roku na świętego Bonifacego w Czerniakowie. Oj, popłakałyśmy się, popłakały obie, ja znowuż samowarek nastawiłam i powiadam tak: moja panieneczko kochana, moja panno Zofio, bo powiedziała mi jak jéj na imię, rychtyk jak i mojéj córce — Bóg nad sierotami, niech się panienka ogarnie, pójdziemy do Fary do Pana Jezusa, wysłuchamy obie mszy świętéj, pomodlimy się. Ona z wielką chęcią. Poszłyśmy, akuratnie zaraz się msza zaczęła... Ona tedy panienka wyszła jakoś raźniejsza i zaraz się rwie obowiązku szukać. Ja mówię, niech sobie panienka odpocznie, rozpatrzy się... „Nie, zaraz“, powiada. Pilno jéj było, sierotce, do obowiązku iść. „Moja pani, powiada, musimy się przewiedziéć gdzie taki kantor jest, co dla gubernantków obowiązki stręczy“. Ja sama nie wiedziałam, ale mam znajomą sklepikarkę na Zapiecku, bardzo przebiegła kobieta, śpekulantna i codzień „Kuryera“ czyta. Poszłam zaraz do niéj, powiadam co jest, a ona mi z miejsca powiada: tu kantor, tu kantor, ale każe iść na Krakowskie Przedmieście, bo tam podobno największy. Mnie sług do magla nalazło dość, nie mogłam z panienką sama iść, ale kazałam stróżowemu chłopcu, żeby zaprowadził i przyprowadził, bo w Warszawie gorzéj niż w lesie, dla takiego, co miasta nie zna. Poszła. Może za godzinę wraca wesoła, cieszy się, powiada: „moja złota pani Pętlicka, bo mnie Pętlicka na przezwisko, a po mężu Wincentowa, moja pani Pętlicka, Pan Bóg nas wysłuchał, mam miejsce!
— Odrazu?
— Odrazu, powiadam państwu, godzinki nie zabawiło. Powiada: „mam miejsce za gubernantkę do dwojga dzieci, na wieś. W kantorze mówili, że państwo bardzo bogate i znaczne“.
— Tu w Warszawie?...
— Żeby w Warszawie, tobym choć kiedy niekiedy zobaczyła tę panienkę, bo przyznam się państwu tak mi oto do niéj serce przylgnęło, jak do rodzonego dziecka, otęsknić się nie mogę. Chciałam namawiać, żeby pozostała, że może się jeszcze co trafi, ale nie wypadało nastawać, możeby późniéj żal miała. Podrugie i nie posłuchałaby pewnie, bo zaraz tego samego dnia pojechała, choć bardzo prosiłam, żeby została na noc, żeby choć odpoczęła trochę.
— Nie wié pani dokąd pojechała? — spytał pan Józef.
— A no, pocztą pojechała, sztankielerką, czy jak się tam zowie, niby tą co do Brześcia odjeżdża.
— Do Brześcia?!
— Nie do samego Brześcia, ale w tamtą stronę, podobno w Łukowie, czy w Białéj miała wysiąść, a potém jeszcze w bok parę mil. Dość, że odjechała wieczorem, sama ją odprowadziłam na pocztę. Dobra, kochana panienka, pokochałam ją jak rodzone dziecko! I oto pamiątkę po niéj mam. Dziękowała mi za nocleg, jakby Bóg wié za co... i powiada tak: „Moja pani Pętlicka, za tę przysługę, coś mi wyświadczyła, za twoje dobre serce nie śmiałabym ci ofiarować pieniędzy.” Małom nie wybuchnęła, bo jakże, proszę pani! ale ona nie dała mi przemówić i powiada, że „serce można tylko sercem odpłacić,” jak mi Bóg miły tak powiedziała — a zaś mówi: na pamiątkę naszéj znajomości przyjmijcie — powiada — książeczkę do nabożeństwa” i położyła paczuszkę na komodzie. Ja nie patrzyłam, bo to i żal mnie zdjął i już naprawdę był czas — dopiéro za powrotem spoglądam, a tu książka nowiusieńka, śliczności! i jakby dla mnie zrobiona, bo litery wielkie, a ja na oczy nie bardzo. Będę się codzień modliła, żeby Pan Bóg nad tą dobrą panieneczką...
— Więc pani nie wiadomo dokładnie dokąd pojechała?
— Mówiła jak się owa wieś zowie, ale co prawda już przepomniałam.
— Szkoda...
— E nie, poczekawszy z tydzień będę wiedziała.
— Zkąd?
— Obiecała, że do mnie napisze.
— Czyby pani nie była tak grzeczna po otrzymaniu listu...
— Dać państwu znać? Dlaczego nie!
— Do téj pani, do mojéj siostry — rzekł Kamiński i wymienił adres.
— Owszem, proszę pana z największą chęcią, zaraz, abym tylko odebrała.
— Dziękujemy pani bardzo za objaśnienie, bardzo dziękujemy!
— Nie ma za co... Niech Pan Bóg prowadzi... poświecę państwu, bo tu u nas w sieni ciemno, jak w piwnicy. Niby się to tli jakiś knotek, ale Boże zmiłuj się, nasz gospodarz to tylko do komornego podnoszenia pierwszy, ale żeby choć piec wylepić, goździk w ścianę wbić!... Dobranoc państwu!... Ostrożnie po schodkach. Ja powiadam zawsze, że dopiéro jak on sam nogę złamie, to każe te schodki zreperować... Dobranoc!
Pani Władysława z bratem wsiadła w dorożkę i po upływie kwadransa oboje siedzieli przy stole w pokoju przyległym do magazynu. Rozmawiali z sobą to o tém, to o owém, nareszcie odezwał się pan Józef.
— Szczególna rzecz jednak, jakie ta Zosia ma szczęście do ludzi, ta maglarka naprzykład...
— O! w téj sferze bardzo często znaléźć można serca bardzo dobre.
— Przecież ty nie należysz do téj sfery, a jednak zainteresowałaś się Zosią także, chciałaś ją zabrać do siebie.
Po ładnie zarysowanych ustach pani Władysławy przemknął uśmiech przelotny.
— Ja mój Józiu — rzekła — jestem przedewszystkiém kobieta praktyczna.
— A cóż ma wspólnego praktyczność z losem Zosi?
— Hm!... zobaczylibyśmy to późniéj.
— Nie rozumiem cię, Władziu!
— Tyleś mi o téj Zosi naopowiadał, że przyszłam bardzo łatwo do wniosku, że jesteś nią zajęty...
— Ja!?
— Ty, mój bracie.
— Co mówisz?
— Dla mnie nie ma w tém nic a nic dziwnego.
— Czyż ja się mogę kim zająć? Czy mógłbym się ożenić?
— Mojem zdaniem powinieneś koniecznie.
— A dlaczegoż ty za mąż wyjść nie chcesz?
— Bo mi saméj lepiéj. Mam pracę, niezależność, syna odchowanego i dam sobie radę na świecie, ty zaś z dwojgiem małych dzieci nie możesz się obejść bez pomocy kobiecéj.
— Przecież Elżbietka!...
— Czyż tobie się zdaje, że ona potrafi dzieci wychować? Nie mój kochany, pod tym względem mylisz się. Nie zapieraj, że owa Zosia ci się podobała, bo ja to widzę. Nie mów mi również o tém, że nie ożeniłbyś się przez pamięć o pierwszéj żonie. Wiem o tém, żeś ją kochał, to prawda, ale nie ma jéj już. Czas zaciera bolesne rany w sercu, a ty przecież jesteś jeszcze młody.
— I siwy!
— Do twarzy ci z tą siwizną, mój Józiu... Zresztą, o co się spierać. Nie ożenisz się dziś, to się ożenisz za rok. To nie uchybi pamięci zmarłéj. Bardziéj uchybiałoby gdybyś żył Bóg wie jak i może wszedł na złe drogi, zaniedbał dzieci. Takie jest przynajmniéj moje przekonanie. Mógłby kto zarzucić Zosi, że jest biedna, ale ty biedny nie jesteś i możesz pracować. Panienka z zacnéj rodziny, z dobremi zasadami, mogłaby być dla ciebie bardzo odpowiednią towarzyszką życia — naturalnie gdybyś ją, poznawszy bliżéj, pokochał.
Pan Józef nie przerywał, siostra mówiła daléj:
— Otóż dla tego chciałam wziąć Zosię do siebie. Przez jakiś rok, lub dłużéj, nauczyłaby się pożytecznego zatrudnienia, a ta umiejętność kobiecie zawsze się przyda. Towarzystwo moje nie wyszło by jéj na złe, a ty, Józiu, znalazłbyś sposobność do bliższego jéj poznania i zawiązania téj nitki serdecznéj, któraby was połączyła na zawsze. Takie były moje plany... niestety, nie udały się.
— Nie udały się... — powtórzył pan Józef obojętnie na pozór, lecz pani Władysławie zdawało się, że słowom brata towarzyszyło ciche, bardzo ciche westchnienie.
Pannie Zofii sprzyjało osobliwsze szczęście.
Odrazu, przyszedłszy do kantoru, znalazła posadę i to stosunkowo dość korzystną. Przyjęła ją téż bez wahania i, jak wiemy, pomimo próśb i perswazyi gadatliwéj, ale bardzo zacnéj Pętlickiéj, pojechała zaraz, ażeby objąć obowiązki.
Los rzucił ją na Podlasie, do ludzi uchodzących za bardzo zamożnych, prowadzących dom wystawnie, co nawet wyglądało dość rażąco na tle ogólnéj biedy i przygnębienia.
Państwo Kramarzewscy niedawno mieszkali w Lipowie. Nabyli majątek ten przed pięcioma laty i mieli się zaraz sprowadzić, ale odnowienie i wyporządzenie rezydencyi zajęło sporo czasu, a potém przyszły chwile burzliwe, niebezpieczne, uznali więc, że lepiéj przepędzić je spokojnie wśród murów miejskich. Dopiero gdy burza przeszła, gdy uciszyło się wszystko i powoli do normalnego trybu powracać zaczęło, zjechali do Lipowa z całym dworem, z dziećmi, kuzynką, liczną służbą — i wystawném życiem, elegancyą powozów i strojów wprawiali w podziw sąsiadów, którym każdy grosz z nieopisaną trudnością przychodził. Każdy dzień pozostawania pod własnym dachem wydawał się jakby darowanym.
Dokoła, w lasach, które naówczas jedyną deskę ocalenia stanowiły, rozlegał się łoskot siekier... stare dęby i sosny padały pod toporami spekulantów; dokoła coraz widziéć było można szeregi kolonistów-niemców dążących do objęcia siedzib za bezcen kupionych. Dokoła było tęskno i smutno — a Lipów wyglądał niby oaza na pustyni.
Tam, jeżeli narzekano, to chyba tylko na nudy, jeżeli martwiono się, to z powodu zabawy do skutku niedoszłéj, jeżeli kłopotano się, to tylko z przyczyny obiadu, który mógł się kucharzowi nie udać.
Bo o cóżby innego? Żaden z sąsiadów stu rubli wówczas nie mógłby dostać, bo nawet żydzi lichwiarze zamknęli swoje kasy a do Lipowa grubsi „kupcy“ zjeżdżali się, jak na jarmark, z propozycyami interesów różnych, z gotowością udzielania szerokiego kredytu.
Pan Kramarzewski gospodarzem z zawodu nie był. Kupił Lipów dla rezydencyi, dla stanowiska, może dla ambicyi poniekąd, gdyż się o mandat radcy do Towarzystwa kredytowego ubiegał.
Historya tego pana da się opowiedziéć w kilku słowach.
Ojciec jego był urzędnikiem, podobno na komorze, przez całe życie skąpił, oszczędzał i zebrał spory kapitalik; syna kierować chciał na drogę handlową, gdyż, jak twierdził, jest to jedyny sposób dojścia do majątku.
Śmierć pokrzyżowała te plany. Stary Kramarzewski, powróciwszy pewnego wieczoru z resursy, gdzie mu karta szła świetnie, zmarł na anewryzm i spoczął w rodzinnym grobie na Powązkach, a uzbierane przez niego kapitały w całości przeszły na własność jedynego syna, Leona.
Młody człowiek stratę ojca opłakał, ale że miał się czém pocieszyć, więc łzy mu oschły prędko i rozpoczął życie wygodne, spokojne, bez troski. Używał go téż, nie żałując sobie na przyjemności wszelkie, mieszkał elegancko, jadał wykwitnie, ubierał się u piérwszych krawców, protegował niezmiernie balet; ale trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że czynił wszystko z kredką w ręku i chociaż wyczerpywał procenta, kapitału jednak ani o jeden grosz nie uszczuplił.
Nie śpieszył się téż z ożenieniem, twierdząc, że mu samemu jest bardzo dobrze na świecie i że złotą wolność poświęci jedynie tylko dla osoby, któraby łączyła w sobie zalety majątkowe z wielką dystynkcyą i arystokratyczném pochodzeniem.
Na jednym balu w resursie spotkał taki właśnie ideał. Pochodzenie i dystynkcya nie ulegały żadnéj wątpliwości, co do stanu majątkowego informacye byty mniéj jasne, lecz powierzchowność przeważyła szalę wahania. Na owym balu pan Leon zrobił znajomość z panią baronową Entz, mającą dwie córki. Obie odznaczały się oryginalną pięknością, przy matowo białéj cerze posiadały pyszne rude warkocze i oczy koloru fal morskich.
Pan Leon uganiał się za oryginalnością, więc te niezwykłe piękności, a raczéj jedna z nich, młodsza, zrobiła na nim wrażenie. Po kilku wizytach oświadczył się o rękę młodszéj, Anny. Starsza baronówna, Franciszka, skrzywiła się na to, ale małżeństwo przyszło do skutku i odbyło się według wszelkich form, z wykwintném śniadaniem na sto osób, z podróżą poślubną na południe...
Po kilku miesiącach pan Leon powrócił do kraju, zupełnie podbity przez piękną i dystyngowaną małżonkę, myślący jéj myślami, słuchający rozkazów z całą uległością. O posagu nie było już mowy, zastąpiła go nadzieja jakiéjś wielkiéj sukcesyi, która, po czyjemś najdłuższém życiu, spaść miała na mamę Entz.
Pani Anna zauważyła, że nie przystoi, aby jéj mąż prowadził życie bezczynne, że powinien kupić majątek ziemski z piękną rezydencyą i postarać się o jakiś urząd honorowy. Należało to według jéj zdania, zrobić dla dobra dzieci i dla ich przyszłości, która rzecz naturalna, powinna być przecież wyjątkowo świetna.
Dzieci tych było dwoje, obie dziewczynki, starsza Leonia (na cześć ojca otrzymała to imię), młodsza Wilhelmina, nazwana tak dla uczczenia pamięci jakiegoś znakomitego przodka Entzów, który jak tradycya niesie, chadzał ongi z Krzyżakami pogańską Litwę nawracać.
Zaczął tedy pan Leon poszukiwać majątku, aż nareszcie, po długiém jeżdżeniu i szukaniu, zdecydował się na Lipów. Zaraz po nabyciu téj fortuny przysłano z Warszawy partyę robotników, w celu odrestaurowania i odświeżenia starego pałacu, uporządkowania i upiększenia parku.
Ku wielkiemu niezadowoleniu pani Anny, a zwłaszcza jéj mamy, zaszły w kraju wypadki, wobec których przezorność nie kazała porzucać murów Warszawy. Stan taki trwał blizko przez dwa lata. W tym czasie, pani baronowa mama przeniosła się do lepszego życia, pozostawiwszy zięciowi, zamiast sukcesyi, starszą swoją córkę, Franciszkę, która oprócz siostry nie miała już nikogo na świecie.
Pani Leonowa, wybierając się na wieś, postanowiła dom otworzyć, gości przyjmować i uszczęśliwić którego z młodych sąsiadów białą rączką swéj ukochanéj siostrzyczki.
Niedługo po przyjeździe i zainstalowaniu się w pałacu, upatrzyła odpowiedniego kandydata i postanowiła zarzucić na niego siatkę, z dystynkcyą, wdziękiem i dyplomacyą. Naturalnie panna Franciszka musiała być wtajemniczona w te plany i zręcznie zaczęła grać rolę zakochanéj, że jednak tego rodzaju eksperymenta nie zawsze uchodzą bezkarnie, więc ani się spostrzegła jak uczucie już nieudawane, ale prawdziwe, wkradło się w jéj serce, jak ją pochłonęło całą, pozbawiło snu i spokoju.
∗
∗ ∗ |
Tak stały rzeczy w Lipowie w chwili przybycia Zosi.
Pani Anna, ujrzawszy przed sobą młodziutką, ładną i sympatyczną dzieweczkę, nie ukrywała swego zadowolenia.
Wyznała przed mężem, że guwernantka jest zupełnie dobra i że dziewczynki mogą od niéj skorzystać wiele.
— Bo proszę cię Leonie — mówiła — wszystko za nią przemawia. Nie wiem, gdzie ją uczono po francuzku, ale akcent ma wyborny, bez zarzutu — gra, słyszałeś jak wczoraj grała?
— Słyszałem.
— I cóż?
— A no, nie źle... wcale nie źle — odrzekł wahając się — nie wiem jak ty uważasz...
— Ja uważam, że gra świetnie. To, proszę, cię, artystka! Była onieśmielona, ale jakie dotknięcie, jaka biegłość.
— Istotnie masz słuszność Andziu, żem téż tego odrazu nie zauważył... to szczególne!
— Dziś po obiedzie poproszę ją, żeby co zagrała, przekonasz się.
— Skoro tak powiadasz, to już jestem przekonany, ale posłucham, posłucham z przyjemnością.
— Dzieci bardzo ją pokochały.
— I to dobrze.
— Powiadam ci, że odrazu przylgnęły do niéj jak przylepki, jakoś umiała się im podobać.
— Z tego uważam, że jesteś zadowolona z panny Zofii, Andziu, a skoro ty jesteś zadowolona...
— No tak, dla mnie ma ona jeszcze dwie ważne zalety, przedewszystkiem jest dopiéro w pierwszym obowiązku.
— A cóż to znaczy?
— Bardzo wiele. Grymasów nie ma, poprzestanie na tém, co jéj dadzą i jest zadowolona.
— Może być!...
— Powtóre, a co w moich oczach znaczy najwięcéj, pochodzi z rodziny obywatelskiéj.
— No...
— Mój Leonie, przeczuwam, że chcesz się wyrwać z jakąś uwagą, a ja tego nie lubię... twoje demagogiczne przekonania schowaj gdzie pod ziemię i w mojéj obecności nie popisuj się niemi. Obecnie zwłaszcza, mógłbyś ich nie pokazywać nikomu.
— Przecież nic nie mówię...
— Ale myślisz... to na jedno wychodzi!
— Nie, Andziu!
— Nie protestuj, proszę, znam cię dobrze. Wiem, że udajesz białego, ale w gruncie rzeczy jesteś czerwony, a ja nie chcę, żebyś takim był.
— Przecież gdybym był taki, jak mówisz, nie ożeniłbym się z tobą... jesteś arystokratka.
— O, to nie dowód, mój panie. Wszyscy jesteście jednakowi, boście wszyscy mężczyźni. Potomek Bayarda zajrzy w oczy lada chłopce, byle tylko była piękna — a najczerwieńszy demagog padnie do nóg księżniczce... żeby go tylko chciała...
— Ależ, droga Andziu...
— Oh! nie przerywaj, o to nie ma sporu, pod tym względem nie może być dwóch zdań.
Gdy tak państwo Leonowie rozmawiali ze sobą, Zosia ukończywszy lekcye, zamknęła się w swym pokoiku, aby odpocząć trochę i zanim poproszą do stołu, chociaż część korespondencyi załatwić. Niewiele miała do pisania, tylko trzy listy, a właściwie dwa, gdyż trzeci do poczciwéj Pętlickiéj w rachunek nie wchodził i był już napisany. Zosia, wywiązując się z przyrzeczenia, danego swéj przygodnéj opiekunce, doniosła jéj, że zajechała na miejsce zdrowo i że jest z posady zadowolona. Doniosła poczciwéj babinie, że ją ma zawsze w pamięci, i że przy pierwszéj bytności w Warszawie, nie omieszka jéj odwiedzić.
Inna rzecz z listem do matki, do téj dobréj, strapionéj i cierpiącéj...
W tém piśmie chciałaby Zosia wypowiedziéć wszystko, zdać sprawę z każdego dnia, z każdéj godziny niemal. Wyspowiadać się ze swéj tęsknoty do najbliższych i najdroższych sercu, ze wszystkich myśli swoich, rojeń i marzeń. Pragnęłaby opisać najbardziéj szczegółowo ludzi, wśród których się znajduje, dzieci, które uczy, zwyczaje domu, w którym przebywa.
Wie ona, że gdyby mogła jakim cudem znaléść się na chwilę przynajmniéj z matką, to pytaniom nie byłoby końca, najmniejszy szczegół pobytu wśród obcych musiałby być opowiedziany.
Siadła przy stoliku i puściła drobną rączkę po papierze. Szeregi małych, zgrabnych literek, niby dwa sznureczki równe, snują się z pod jéj paluszków.
Już zapisała kartkę jedną, drugą i trzecią, już arkusik się skończył, a tu jeszcze tyle do powiedzenia zostało! Bierze drugi arkusik i ten nie wystarcza, robi więc przypisek i jeszcze odsyłacz. Boć nietylko o sobie donieść, ale i o kochanych zapytać w liście potrzeba: Co robi mama? co siostra, jak dzień przepędzają, czy zdrowe są, czy myślą kiedy o swojéj Zosi, czy rozmawiają o niéj?
Dziwią się ludzie długim, drobiazgowym listom kobiecym, wyśmiewają obfitość przypisków i dodatków, ale naprawdę nic w tém śmiesznego nie masz. Córka przed matką chciałaby duszę otworzyć, więc téż pisze i pisze, bo wie, że dla matki najdrobniejsze szczegóły obojętne nie będą i że zostaną z rozrzewnieniem przyjęte.
Do pisania trzeciego listu zabrała się Zosia dopiero, gdy już w całym pałacu lipowskim światła zagasły, a noc rozpostarła nad okolicą swój wielki płaszcz gwiaździsty.
Cicho jest, śpią wszyscy, tylko chwilami szczekanie psów we wsi, lub ostrzejszy poświst wiatru, przeryw a spokój i milczenie nocy.
Do ułożenia takiego listu, jak Zosia ma skreślić, potrzeba wyjątkowego spokoju, bo list to niezwykły i do napisania nie łatwy. Zosia pragnęłaby wyrazić w nim uczucia swoje, określić tęsknotę, ale się musi w wyrażeniach miarkować... wyrazy najoględniéj dobierać, gdyż każdy silniejszy okrzyk żalu albo smutku mógłby przyczynić cierpień temu, do kogo list jest pisany.
Czyż on tam, zdala od swoich, nie rozżala się i nie tęskni? Czyż można rozjątrzać ranę, jaką ma w sercu... przeciwnie, raczéj odwagi, otuchy i wytrwałości dodać mu należy. Powinien list przyjść do niego, niby duch pocieszyciel z promienną gwiazdą u czoła, niby dobra wróżka z gojącym balsamem na rany, niby zwiastun lepszéj doli... Nie łatwe to zadanie pocieszać, gdy we własnem sercu żal i smutek nurtuje, koić tęsknotę, będąc saméj stęsknioną, mówić o nadziei, gdy jéj się w duszy własnéj nie ma. I jeszcze w jaki sposób mówić? jakich wyrazów używać? Czy list dojdzie do niego bezpośrednio, czy téż pierwéj obce oczy na nim spoczną?
Te względy utrudniały Zosi zadanie, to téż litery i wyrazy nie wybiegały z pod jéj paluszków tak szybko, jak w liście do matki, lecz kreślone były powoli, z rozwagą. Same półsłówka, domyślniki, przenośnie... A jakżeby pragnęła zerwać te pęta, puścić myśli swobodnie; niechby pofrunęły jak ptaszęta przez pola szerokie, przez rzeki, jeziora i stepy, niechby na skrzydłach swoich tam do krainy lodów zaniosły ciepłe tchnienie miłości.
Jakżeż daleko, daleko pójdziesz kartko biała, posłanniczko kochającéj i stęsknionéj! Jak on cię serdecznie do ust będzie przyciskał!
Już było bardzo późno, gdy Zosia skończyła pisanie. Z położonych niedaleko pałacu zabudowań gospodarskich, słychać było pianie kogutów, a w niektórych chatach we wsi ogień palono.
Zosia spojrzała na zegarek, była już blizko czwarta rano. Zaledwie kilka godzin zostało na sen, gdyż o dziewiątéj rozpoczynały się zwykle lekcye z Leonka i Wilą.
Powiedzieliśmy, że pan Leon głównie dla pięknéj rezydencyi kupił Lipów i istotnie pod tym względem zadowolnił nawet dość wybredną w gustach swoją małżonkę.
Duży, murowany dwór, który w okolicy powszechnie pałacem nazywano, miał kilkanaście pokoi, a w ich liczbie ładną salę o czterech oknach, z drzwiami, wychodzącemi na taras, z którego po kilkunastu nizkich, szerokich stopniach schodziło się do parku.
Od frontu przed pałacem ciągnął się obszerny dziedziniec, otoczony malowniczemi grupami drzew. Z po za lip rozłożystych strzelały wysokie, włoskie topole, a biała kora brzóz ładnie odbijała od ciemnéj, prawie czarnéj zieleni świerków.
Piękny był téż i park w Lipowie. Przerzynała go wązka i kręta rzeczułka, po przez którą rzucono kilka mostków, w grupach starych drzew chowały się altanki, nęcące chłodem i ciszą podczas skwarnych dni letnich.
Folwark znajdował się niedaleko pałacu, nie tak wszakże znów blisko, żeby prozą swéj powszedniości miał razić estetyczne gusta właścicielki. Lipy i topole zasłaniały widok obór i stodół, domagających się gwałtem podpór i reperacyi.
Dopominał się o to rządca, niemiec, podobno znakomity agronom, sprowadzony z Prus za drogie pieniądze, lecz pan Leon z nakładami nie śpieszył i nawet mówić o tych kwestyach nie lubił.
Upłynęło już kilka tygodni od przybycia Zosi do Lipowa, a stosunek pomiędzy nią a stałemi mieszkańcami pałacu ułożył się jaknajlepiéj. Małomówna, cicha, z gorliwością obowiązkom swoim oddana nauczycielka, całe dnie przepędzała z dziećmi, nie narzucając „państwu“ swego towarzystwa. Przeciwnie, trzymała się zawsze z daleka, wchodziła do salonu wtenczas tylko gdy ją proszono, mówiła, jeśli ją pytano.
Takiem postępowaniem zjednała sobie sympatyę całego domu, prócz panny baronówny, która traktowała ją wprawdzie bardzo grzecznie, lecz ze źle ukrywaną niechęcią.
Pewnego, dnia, a było to w jakieś święto, panna Franciszka wstała późniéj niż zwykle i bardzo długo, zamknięta w swoim pokoju, siedziała przed toaletą.
Nie było to bez przyczyny. Tego dnia w Lipowie spodziewano się gości, a w ich liczbie miał się znajdować i ten, którego baronówna pragnęła uszczęśliwić swoją rączką i sercem. Udając z początku zajęcie się, kokietując go trochę dla zabawki, a więcéj z wyrachowania, panna Entz ani się spostrzegła, kiedy serce jéj zaczęło się dopominać o swoje prawa, a zaimprowizowana komedyjka zamieniła się w istotne, niekłamane uczucie, tém silniejsze, że już i spóźnione trochę.
Panna Franciszka, chociaż wyglądała znacznie młodziéj, liczyła już jednak trzydzieści wiosen z górą, a nieubłagane, bezczelne w prawdomówności swojéj lustro, szeptało ciągle, że na liliowych jéj skroniach rysują się już drobniutkie i ledwie, ledwie dostrzegalne zmarszczki. To odkrycie uderzyło baronównę jak piorun. Przyznała zupełną słuszność młodszéj siostrze, która dowodziła, że czas już o ołtarzu pomyśléć i zaczęła kokietować upatrzonego kandydata.
Ów kandydat, którego pierwsza bytność w domu państwa Leonów, wywołana była zręcznie koniecznością jakiejś agronomicznéj narady, do któréj pan Leon kilku sąsiadów zawezwał, późniéj zaproszony przez panią Annę, złożył wizytę już jako gość i od czasu do czasu bywał w Lipowie, ani się domyślając, że piękne oczy panny Franciszki pragną mu dużo, dużo mową palących źrenic powiedziéć.
Dotychczas baronówna nie była nikim na seryo zajęta. Kiedy bywała w towarzystwach, na balach, nie zdarzyło jéj się spotkać człowieka, któryby zrobił na niéj wrażenie.
Stało się to dopiero w Lipowie.
Baronównę zajął bardzo kandydat przez panią Leonową wynaleziony. W oczach téj damy miał on poważne kwalifikacye, jako właściciel dużéj fortuny, a choć majątek jego wskutek wiadomych przejść był zniszczony, chociaż ciężary znaczne spadły na niego, było jednak do przewidzenia, że energiczny gospodarz przetrwa złe czasy i wyjdzie z nich cało.
To wszystko wyjaśniła siostrze pani Leonowa, a zarazem usiłowała ją przekonać, że wdowcy bywają zazwyczaj lepszymi mężami aniżeli kawalerowie, a dzieci po pierwszéj żonie mogą się przywiązać do macochy tak dobrze, jak do rodzonéj matki.
Panna Franciszka wysłuchała bardzo uważnie tych racyj i zaczęła obserwować kandydata z innego stanowiska.
Po piérwszéj wizycie uczuła do niego żywą sympatyę, po trzeciéj już za nim tęskniła, po szóstéj spostrzegła, że go kocha i że życie bez niego nie ma dla niéj żadnéj wartości.
Młoda jego twarz przy zbielałych przedwcześnie włosach wydawała jéj się ideałem męzkiéj urody, a opowiadania, jakie o nim krążyły, jego czyny, pełne poświęceń i tragiczne wypadki, które przeżył, otaczały go w oczach baronównéj jakąś świetlaną, pełną uroku aureolą.
Dziś miał on właśnie przyjechać. Cóż więc dziwnego, że baronówna tak długo siedziała przy toalecie? Układała najmisterniéj swoje grube, ognistéj barwy warkocze, podkreślała oczy, posypywała twarz leciuchną warstwą pudru. Chciała być piękną i cel ten osiągnęła — a gdy weszła do salonu w czarnéj sukni, uwydatniającéj jéj kształtną figurę, pani Leonowa spojrzawszy na nią, zawołała:
— Jakaś ty dziś ładna, moja Franiu! Nieprawdaż mężu?
Pan mąż spojrzał, pomyślał chwilkę i rzekł:
— Siostra zawsze jest piękna, dziś wszakże... przewyższyła samą siebie.
Na twarzy baronównéj ukazał się lekki rumieniec zadowolenia.
Goście zaczęli się zjeżdżać wieczorem. Przy oświetleniu sztuczném panna Franciszka wyglądała jeszcze lepiéj. Była téż wesoła i ożywiona. Rozmawiała z nim prawie ciągle, niewiele zważając na resztę towarzystwa.
Zosi nie było w salonie. Wolała siedziéć w swoim pokoiku i nie widziéć obcych twarzy, zupełnie obojętnych dla niéj, lecz pani Anna, któréj szło o popisanie się muzykalnością nauczycielki swych córek, poprosiła ją, aby przyszła do towarzystwa.
Gdy ukazała się w salonie, ze spuszczonemi oczyma, onieśmielona nieco na widok liczniejszego zebrania, ten, z którym panna Franciszka rozmawiała z takiém ożywieniem, zerwał się nagle z krzesła:
— Czy mnie wzrok myli?... proszę pani, kto jest ta młoda osoba? — zapytał.
— Która? Ach ta panienka co weszła w téj chwili?
— Tak!
— Jest to nauczycielka dzieci Leonów. Mówiono mi jéj nazwisko, lecz wyszło mi już z pamięci... imię jéj podobno Zofia.
Pan Józef Kamiński, gdyż on to właśnie był, nie słuchał dalszych objaśnień. Szybkim krokiem zbliżył się do Zosi, ujął jéj drobne rączki i z niezmierném zajęciem zarzucał ją gradem pytań.
— Państwo się znacie? — zapytała zdumiona pani Leonowa.
— Ależ znamy się doskonale, od czasu kiedy panna Zofia była jeszcze dzieckiem.
Prawie przez cały wieczór pan Józef z Zosią rozmawiał i bardzo wymownie opowiedział towarzystwu nieszczęścia, jakie jedne po drugich rodzinę jéj dotykały, mówił o ojcu, o bracie jéj, tak, że uwaga wszystkich gości zwróconą została na skromną, cichą nauczycielkę, któréj obecności w innym razie możeby nawet nie zauważono w salonie.
Panna Franciszka zbladła. Przeczuwając w Zosi niebezpieczną rywalkę, rzucała na nią coraz wejrzenia, z których nic dobrego nie było można wróżyć. W oczach baronówny migotały płomienie. — Zosia nie przeczuwała, że od téj chwili ma śmiertelnego wroga. Biedna dziewczyna, sądziła, że w tym domu spędzi przynajmniéj kilka lat w cichéj, uczciwéj pracy, że zbierze trochę pieniędzy dla staréj matki i dla siostry.
Nie przeczuwała, że te marzenia bardzo prędko zostaną rozwiane — że znowuż będzie musiała znaléźć się na rozdrożu, bez dachu, bez nadziei lepszego jutra...
Od onego wieczoru zaczęły się dla Zosi dnie smutne. Rozmaite drobne udręczenia i przykrości spotykały ją coraz częściéj... Złośliwe uwagi, kolące słówka spadały na nią niewiadomo z jakiego powodu... Dziewczyna gubiła się w domysłach, czém się narazić mogła, pilnowała się na każdym kroku. Lekcye odbywała jeszcze gorliwiéj niż przedtém, z dziećmi, powierzonemi jéj pieczy, przebywała ciągle, nie odstępując ani na chwilę, do salonu nie weszła nigdy, jeśli jéj wyraźnie nie zaproszono. Stała się bardziéj jeszcze małomówną i cichą.
Pomimo tych starań i podwojonéj gorliwości w wykonywaniu obowiązków, pani Leonowa stała się dla Zosi bardzo chłodną, a siostra jéj nieznośną.
Na domiar nieszczęścia, pan Kamiński coraz częściéj przyjeżdżał i zawsze się o Zosię ze szczególną troskliwością dopytywał. Panie potrafiły ją w takich razach zręcznie usuwać i zwykle podczas obecności Kamińskiego w Lipowie wysyłano ją z dziećmi na przejażdżkę, albo téż kazano odbywać jakieś nadprogramowe lekcye.
Zosia poddawała się woli pań bez oporu, przyjmując z łagodnym uśmiechem na ustach wszystkie zlecenia, jakie jéj dawano. Przyczyny oziębienia się stosunków nie mogła odgadnąć odrazu. Nie wiedziała o tém, że baronówna na młodego wdowca ma oko, nie wiedziała i tego, że ów wdowiec na nią samą, biedną nauczycielkę, spogląda. Zmiana postępowania, któréj przykrych skutków nieustannie doznawała, była dla niéj czémś niezrozumiałem, niewytłómaczoném zupełnie.
Postanowiła znosić przykrości cierpliwie, dopóki będzie można; nie chciała bowiem porzucać posady względnie korzystnéj. Zosia rozumowała sobie, że w Lipowie ma chleb, gorzki coprawda, ale chleb. Gdy obowiązek w Lipowie porzuci, gdzież pójdzie? dokąd się uda?
Do małych swoich uczennic przywiązała się szczerze i potrafiła wzbudzić dla siebie sympatyę w ich serduszkach. Dziewczątka pokochały swoją cichą, dobrą, łagodną nauczycielkę, co bardziéj jeszcze rozdrażniało baronównę.
Panna Franciszka pragnęła, aby uczynić Zosię nienawistną dla całego domu, tymczasem działo się wprost przeciwnie; nawet pani Leonowa, chociaż na prośby i żądanie siostry, okazywała Zosi niechęć, w gruncie rzeczy jednak była przekonana, że nie ma do tego zasady. Pan Leon nie rozumiał dobrze o co chodzi. Słyszał od panny Franciszki, że Zosia dzieci zaniedbuje, a wszyscy znajomi nie mogli się nachwalić, jak szybko dziewczynki postępują w naukach. Radby prosić żony, żeby mu wyjaśniła tę sprzeczność, ale odkładał to z dnia na dzień, obawiając się czy nie wzbudzi jakich podejrzeń, lub nie wywoła niezadowolenia — wolał więc czekać dopóki kwestya nie wyjaśni się sama przez się.
Panna Franciszka zauważyła, że Zosia za często, jak na guwernantkę, pisuje listy i za często korespondencye odbiera.
— Szczególna rzecz! — mówiła raz do siostry — my przecież mamy tak rozległe stosunki, a nie prowadzimy takiéj korespondencyi jak ta twoja... panna od dzieci. Ile razy posyła się na pocztę, zawsze są jakieś listy i bileciki do panny Zofii i od panny Zofii. Będąc na twojem miejscu nie pozwoliłabym na to.
— Nie mam racyi, ani prawa zabronić jéj tego.
— Dziwię się bardzo! Jesteś przecież panią w tym domu, a ona jest w obowiązku, tak dobrze jak młodsza, szafarka i tym podobne istoty...
— Franiu!
— Dziwisz się? Co do mnie nie widzę najmniejszéj różnicy... wolę nawet młodszą, niż tak zwaną guwernantkę, z młodszą albowiem nie potrzebuję jadać przy jednym stole, ani wdawać się z nią w konwersacyę.
— Panna Zofia jest tak małomówna...
— To jeszcze gorzéj... to dowodzi, że jest fałszywa i obłudna, ale wracam do listów. Mogłabyś zwrócić jéj uwagę, że za dużo czasu traci na przelewanie swych uczuć na papier.
— Robi to w godzinach wolnych.
— A wiem, wiem, nieraz po całych nocach bazgrze i niepotrzebnie światło wypala.
— Czyż jéj mogę zabronić?
— Naturalnie, że możesz, bo na tém cierpi nauka twoich dzieci.
— A to jakim sposobem!
— Bardzo prostym... przesiaduje noce z piórem w ręku, więc do lekcyi przychodzi niewyspana! zamiast uważać pilnie, drzemie...
— Bywam często podczas lekcyi, ale nie zauważyłam.
— To ja już spostrzegłam z dziesięć razy, spostrzegłam mimochodem, wypadkiem, bo przecież nie asystuję przy nauce. Zechciéj tylko obserwować sama, moja Andziu, a przekonasz się jak o wszystkiém sądzisz z pozoru! Biedne dziecko tęskni do mamy! Komedya! Najprzód panna Zofia nie jest dzieckiem i niezawodnie liczy już dwadzieścia kilka wiosen, jeśli nie znacznie więcéj...
— Ale zkąd?!
— Powiadam ci... jéj naiwność, skromność, to tylko gra, coprawda, doskonale wystudyowana... a co się tyczy owych listów, to przysięgnę, że nie są pisane do mamy.
— Do kogoż by więc?
— Jestem przekonana, że kryje się w nich jakiś romansik.
— To być nie może!
— Jak ci się podoba, moja kochana, chcesz wierz — nie chcesz nie wierz! Ostatecznie nic mnie nie obchodzą jéj romanse. Nie odezwałabym się wcale, gdyby mi nie szło o twoje dzieci. Łatwowierność twoja może wyjść na złe. Osądź sama, bezstronnie... jaki masz powód do ufania osobie, któréj przeszłości nie znasz, dziewczynie szukającéj karyery nie w zawodzie nauczycielskim lecz...
— Ależ!...
— Przepraszam cię, moja siostro, pozwól mi dokończyć. Zkądże dowiedziałaś się o istnieniu téj panny? jaką drogą znalazłaś ją?... przez kantor, prawda?
— No, tak.
— Otóż muszę ci powiedziéć, że panienka rzeczywiście uzdolniona, nieposzlakowanéj opinii, pochodząca z dobréj rodziny, jeżeli chce znaléźć pracę, nie potrzebuje szukać pośrednictwa kantorów, gdyż z chęcią wezmą ją do swoich dzieci znajomi w najbliższéj okolicy, nawet ubiegać się o nią będą. Dlaczegóż jéj nikt nie wziął? Widocznie musiała być jakaś przyczyna.
Pani Leonowa zrobiła gest przeczący i chciała coś powiedziéć, ale siostra nie dała jéj przyjść do słowa.
— Czekajno, czekaj! — rzekła — niedługo skończę tę, przyznam ci się, bardzo niemiłą dla mnie rozmowę, otworzę ci oczy, gdyż uważam to za swój obowiązek, a ty postąpisz znów tak, jak ci twój obowiązek dyktuje. Mieszkałyśmy dość długo w Warszawie, miałyśmy liczne znajomości, no i ostatecznie wiemy przecież, co się na świecie dzieje. Nie sekret, że każda z tych panien, które przez różne kantory ofiarują swoje usługi w charakterze nauczycielek domowych, najmniéj myśli o uczeniu dzieci... Zwłaszcza, jeżeli która ma gładką buzię, a twoja panna Zofia posiada poniekąd ten przymiot, to głównym celem jéj jest zamążpójście, lub poprostu zrobienie karyery. Szukają téż miejsc przeważnie w domach zamożnych i, rozwinąwszy zasób kokieteryi, łowią w sidła ludzi bogatych. Ileż razy zdarza się, że taka osoba, przybyła niewiadomo zkąd, robi los i zostaje panią w całém znaczeniu tego wyrazu... albo téż, bo nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego, wchodzi do domu jak zły duch, wnosi niezgodę między małżeństwo, zrywa związki rodzinne, rujnuje majątek...
— Dość już, proszę cię, dość! moja Franiu wszystko, co powiedziałaś, nie może się stosować do naszéj nauczycielki.
— Chciałabym, żeby mogła słyszéć twoje słowa... służyłyby one jéj za wielki komplement, nie w tém znaczeniu, w jakiém sądzisz... nie! ale przekonałaby się, że jest skończoną artystką w sztuce udawania.
— Franiu!
— Owszem, moja Andziu, wierz jéj, ufaj, łudź się skromném jéj spojrzeniem i minką pensyonarki, która tylko opuściła mury klasztorne... łudź się, łudź, a może prędzéj, niż sądzisz ujrzysz u jéj stóp kogoś, co...
— Kogo? mów, proszę cię, otwarcie, bez zagadek i bez domyślników!... Czyś co widziała, dostrzegła?
— Cóżbym mogła dostrzedz? — odrzekła, naśladując głos siostry — przecież to jeszcze dziecko niewinne, aniołek, jeżeli zaś mąż twój...
— Co! co!?
— Nic... alboż nie można patrzyć na aniołki? patrzyć i zachwycać się niemi? Co piękne, to piękne, a mężczyźni miewają podobno szczególne zamiłowanie do estetyki... Wszak prawda, kochana siostro? Każdy z nich jest poniekąd artystą i zachwyca się pięknemi pannami.
Rzekłszy to panna Franciszka, pewna, że słowa jéj zrobiły pożądany efekt, wyszła.
— Franiu! Frania, wróć się! — wołała pani Leonowa.
Frania wszakże udała, że nie słyszy.
Pani Anna była niezmiernie wzburzona; zaczęła szybko chodzić po pokoju, stukając energicznie małemi obcasami, do głowy jéj cisnęły się najrozmaitsze myśli i uczucia.
— Jakto? — myślała — Leon! ten Leon, który dotychczas był tak posłuszny i pokorny, który jéj myślami myślał, jéj życzenia spełniał, do jéj woli we wszystkiém się stosował... ten Leon — nie to niepodobna, nie sposób... Wiary dać trudno... a przecież...
Podejrzenia zaczęły niepokoić panią Annę i przypominała sobie każdy gest, spojrzenie, każde słowo męża, wyrzeczone do Zosi i rozważała i rozpamiętywała.
Czyżby i on grał tak zręcznie komedyę przywiązania i uległości bez granic?
Spojrzała przez okno. Właśnie w téj chwili pan Leon powracał z folwarku. Szedł spokojnie, powoli, z powagą, właściwą ojcu rodziny, obywatelowi kraju i człowiekowi o solidnym majątku... Palił cygaro z takim spokojem, jakby w myśli niemiał nic złego, jakby nie knuł czarnéj, szkaradnéj zdrady względem żony, względem kobiety, która wypełniać powinna dla niego cały świat.
Patrząc na niego, pani Anna pomyślała z oburzeniem, że nie masz na kuli ziemskiéj istoty bardziéj fałszywéj, niż mężczyzna.
Pan Leon, ujrzawszy żonę w oknie, uśmiechnął się do niéj. Wydało jéj się to ostatnim stopniem przewrotności i cynizmu. Podobnym obłudnikiem może być tylko skończony łotr. Miała wielką ochotę powiedziéć co myśli i zrobić mu awanturę, ale wstrzymała się do czasu.
Postanowiła koniecznie zdobyć jakiś dowód i dopiero na podstawie faktu rozpocząć atak.
Powstrzymała wybuch gniewu, uśmiechnęła się nawet, gdy wszedłszy, ucałował jéj białą, wypieszczoną rękę.
— Poczekaj! — rzekła w myśli — ty udajesz i ja téż udawać potrafię.
— Moja Andziu — odezwał się pan Kramarzewski — przyszedłem cię uprzedzić, że za dwie godziny posyłam na pocztę, jeżeli więc będziesz miała jaką korespondencyę lub przesyłkę, to człowiek może zabrać.
— Dziękuję ci za twoją uprzejmość, nie mam żadnych listów do wysłania... ale à propos, ty jakoś bardzo często posyłasz na pocztę... przynajmniéj od jakiegoś czasu.
— Posyłam jak zwykle, cztery razy na tydzień.
— Chyba ośm, albo dziesięć.
— Kiedy poczta tylko cztery razy przychodzi.
— Być może, ale od niejakiego czasu...
— Zmienili rozkład poczt na naszym trakcie? nie słyszałem o tém.
— Nie, tylko w naszym domu korespondencya zwiększyła się niepomiernie. Piszemy masę listów i liścików.
— Czy tak?
— Udajesz, że nie wiesz.
— Istotnie piérwsze słyszę... Wprawdzie moja korespondencya jest nieco większa niż dawniéj.
— Wierzę bardzo, ale przecież nie załatwiasz jéj wyłącznie przez pocztę...
— Tak, czasem koresponduję przez posłańców umyślnych.
Pani roześmiała się gorzko.
— A czasem oczami! — rzekła.
Pan Leon wziął to za objaw dobrego humoru małżonki.
— Prawda — rzekł śmiejąc się — i to się praktykuje, zwłaszcza, gdy wypadnie siedziéć naprzeciw mojéj, zawsze pięknéj pani.
Pani Leonowa przeszyła swego małżonka groźném spojrzeniem; on zaś zmieszał się, nie wiedząc o co chodzi, lecz przewidując burzę.
— Uprzedzam pana — rzekła — że widzę wszystko, w pole się wyprowadzić nie dam i bynajmniéj nie mam zamiaru służyć za parawan do osłaniania pańskich awanturek.
Kramarzewski wielkie oczy zrobił.
— Wiesz co, droga Andziu...
— O, przepraszam... zdaje się, że już minęły czasy, w których byłam dla pana drogą Andzią. Wobec faktów, które spostrzegam, możemy się obchodzić bez słodkich przymiotników, stanowią one albowiem rażący kontrast z goryczą, jaką przepełnione bywa serce kobiety uczciwéj i nieposzlakowanéj, zranione śmiertelnie w swojéj dumie...
— Jak dzieci kocham, nic a nic nie rozumiem! widocznie zaszła jakaś pomyłka.
— O, zapewne! jeżeli ci się podoba, nazwij to pomyłką, gotów pan jesteś nawet twierdzić, że pomyłka niewinna... Tak! tak! po waszemu to pomyłka, a wiesz pan, że takie pomyłki religia nazywa grzechem, prawo występkiem, a opinia publiczna... nikczemnością.
Pan Leon z krzesła się zerwał, na twarz wybiegły mu rumieńce i pomimo zimnéj krwi swojéj i całéj uległości dla żony, blizkim był gwałtownego wybuchu gniewu. Nawet w najbardziéj zawojowanym mężu budzi się czasem energia.
— Tego już zawiele! — zawołał. — Tyle lat byłem dla ciebie uniżonym służką, ale od chwili, w któréj zaczynasz mnie krzywdzić bez najmniejszego powodu, zrywam te pęta! Proszę pamiętać, że jestem panem w domu i ubliżać sobie nie pozwolę.
Zdobywszy się na taką energię, Kramarzewski drzwiami trzasnął i wyszedł, pani zaś padła na fotel i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Panna Franciszka, która całą tę scenę z drugiego pokoju obserwowała, przybiegła do siostry, zadzwoniła na służbę, kazała podać wody, trzeźwiła i całowała nieszczęśliwą ofiarę wiarołomnego męża...
Zosia, przechodząc w téj chwili przez pokój, z przerażeniem i z całem współczuciem zbliżyła się do pani Leonowéj. Chciała zapytać co jest i czy nie może być w czém pomocną, usłużyć.
— Racz się pani nie troszczyć o to — rzekła panna Franciszka szyderczo — to sprawa czysto domowéj natury, najlepiéj więc jak załatwioną zostanie w rodzinie, bez udziału obcéj interwencyi i bez niepotrzebnéj ciekawości.
Zosia spojrzała na swoją antagonistkę oczami pełnemi łez i, nie odrzekłszy ani słowa, odeszła do obowiązku swego, do dzieci.
— Tak! — pomyślała w duchu — ta dumna panna ma słuszność... Jestem w tym domu obcą zupełnie, płatną najemnicą do uczenia dzieci... nie mam prawa narzucać się z życzliwością, ani z przywiązaniem... tak, nie mam.
Pan Leon zdobywczy się raz na energię, tak się rozpędził, że kazał zaprządz do powozu i bez obiadu i bez pożegnania, bez opowiedzenia dokąd się udaje, odjechał.
W drodze zmiękł już znacznie i gotów był kazać zawrócić, ale ponieważ do Warszawy interes miał pilny, rozmyślił więc, że lepiéj zrobi jak zaraz pojedzie; liczył téż na to, że przez kilka dni żona udobrucha się i wszystko wróci do dawnego stanu, do miłego spokoju, który flegmatyczny pan Leon nad wszystko przekładał.
Kazał zawieźć się na najbliższą stacyę, zkąd konie do domu odesłał, a sam własnym powozem, ekstrapocztą do Warszawy się udał. Przez całą drogę nad swoją piérwszą awanturą małżeńską rozmyślał i dociec nie mógł, o co żonie chodziło i czém mianowicie gniew jéj ściągnął na siebie. Liczył na to, że powróciwszy do domu, zastanie panią w usposobieniu lepszém, że ją w ostatecznym razie przeprosi.
Dla ułatwienia sobie tego zadania kupił bardzo kosztowną bransoletę, brylantami suto wysadzaną. Wiedział, że pani Anna błyskotki takie lubi i spodziewał się, że podarek ułatwi mu zgodę; kupił także i dla panny Franciszki ładny garniturek, bo przy wszelkich układach dobrze miéć zjednanego sprzymierzeńca.
Z najlepszą tedy myślą do domu powracał, ale się przerachował nieborak. Gdyby był daléj w gniewie trwał, a przynajmniéj zagniewanego udawał, piérwszego kroku do pojednania nie robił, to ostatecznie piękna pani, widząc, że góra do Mahometa przyjść nie chce, musiałaby tak postąpić jak turecki prorok i sama przyjść do góry; lecz że zobaczyła uległość i pokorę wielką, więc drożyć się zaczęła.
Na czułe powitania odpowiadała bardzo sztywnym ukłonem a prezentu przyjąć wcale nie chciała.
— Możesz go pan ofiarować komu chcesz, byle nie mnie... — rzekła. — Ja świecideł nie potrzebuję.
Panna Franciszka, choć jéj się garniturek bardzo podobał, również ofiary szwagra nie przyjęła, mówiąc, że prezent to za kosztowny dla niéj i że nie umiała by go nosić.
Widząc, że fiasco zrobił i w dyplomatycznych wyrachowaniach się zawiódł, pan Leon poddał się losowi i zastosował z pokorą do nowego w domu porządku.
Dom w Lipowie stał się nieznośny. Pan trzymał się oddzielnie w swoich apartamentach, pani cierpiała w swoich, do południa grała rolę ofiary w batystach, z rozpuszczonemi włosami, od południa w sukni nieodmiennie czarnéj, bez żadnych ozdób i błyskotek. Z mężem widywała się tylko podczas obiadu i to nie codzień, gdyż migrena nie zawsze pozwalała jéj ukazywać się przy stole. Panna Franciszka miała nieustannie czoło zmarszczone, spojrzenie pochmurne i rozjaśniała je wówczas tylko, gdy przyszła wlewać w serce siostry balsam współczucia i pocieszenia.
Do Zosi prawie nikt się nie odzywał. Była zupełnie odosobniona, samotna, owiewał ją chłód szczególny. Jedyną jéj pociechą były dwie, jasnowłose dziewczynki, serdecznie do niéj przywiązane; aczkolwiek dzieci jeszcze, dostrzegły jednak, że Zosia ani przez mamę, ani przez ciocię lubiona nie jest — starały się wynagradzać to pieszczotami, garnięciem się do nauki, posłuszeństwem. Uczyły się nad podziw dobrze, korzystały bardzo wiele i jedna przez drugą chciały się Zosi przypodobać. One téż stanowiły cały światek biednéj nauczycielki. Przesiadywały po całych dniach w jéj pokoju, rozmawiały z nią ciągle, kształcąc nietylko główki, ale i serduszka, w które Zosia umiała rzucać najszlachetniejsze ziarna.
Wydziwić się pani Anna nie mogła zkąd córeczki jéj nabrały tyle wiadomości z historyi, zkąd wyuczyły się tylu wierszy z najlepszych naszych poetów.
— Czy panna Zofia tak dużo wam zadaje? — pytała.
— Nie, mamo, panna Zofia na lekcye zadaje bardzo niewiele. Ona taka dobra! powiada, że nie chce nas męczyć zanadto, że jeszcze jesteśmy małe, aby godzinami całemi przesiadywać nad lekcyą. Ona nas bardzo kocha.
— Zkądże więc tyle umiecie?
— O mamusiu! panna Zofia nam opowiada. Ach! jak ona ślicznie opowiada, żeby mamusia choć raz chciała posłuchać!... Gdy jesteśmy na spacerze, albo podczas niepogody, to w pokoju, o szaréj godzinie, usiądziemy sobie i ona mówi. Mówi o różnych królach, wielkich ludziach, wojnach, a tak zajmująco, tak ślicznie, jakby kto z książki czytał. Potém każe nam powtarzać, pyta czy spamiętałyśmy dobrze, ale ktoby takiego opowiadania nie pamiętał! My bardzo lubimy te opowiadania, ale jeszcze bardziéj wiersze. Czasem czyta z książki, a więcéj mówi z pamięci, jak śliczna Zosia kurki karmiła, jak Telimena zbierała grzyby, jak regent[1] ciągle się kłócił z assesorem o psy! tacy śmieszni! i jak pan Wojski trąbił na wielkim rogu i przestał trąbić, a w lesie jeszcze echo grało... jak stary żyd Jankiel z siwą brodą grał na cymbałach i w tém graniu była cała historya. Ach! mamusiu kochana, jeszcze nigdy a nigdy w życiu nie słyszałyśmy takich pięknych wierszy. Jest ich cała książka, a panna Zofia prawie wszystko umie na pamięć, ale zobaczy mamusia, że nie długo i my także będziemy umiały. Dla ojca na imieniny przygotujemy wielką niespodziankę.
— Moje dzieci — spytała pani Leonowa — i to uczenie się wierszy nie przychodzi wam z trudnością?
— O nie! — panna Zofia powiada, że nie ma takiéj nauki, która byłaby trudna... ja wiem, że to prawda... Pamięta mamusia, ja nieraz płakałam nad arytmetyką, jeszcze kiedy panny Zofii nie było?... mówiłam, że nie ma nic szkaradniejszego nad rachunki.
— A teraz?
— Teraz śmieję się z tego. Arytmetyka jest bardzo łatwa i każde zadanie można zrobić. Panna Zofia tak dobrze umié wytłómaczyć. Kiedy nie mogłam z początku zrozumiéć, to ona przyniosła grochu, poukładała ziarnka w szeregi i kazała mi liczyć i wié mamusia, zrozumiałam bardzo łatwo, odrazu, teraz już nie boję się rachunków i nie powiadam, że są szkaradne. Owszem, lubię je nawet. Panna Zofia powiada, że każdy, choćby nawet najbogatszy człowiek, powinien umiéć dobrze rachować, gdyż...
— Moje dzieci — rzekła panna Franciszka, spoglądając na zegarek — zdaje mi się, że czas na lekcye.
— Ach! prawda ciociu! — zawołały dziewczynki — panna Zofia czeka na nas, biegnijmy, żeby się nie spóźnić!
Po wyjściu dzieci, panna Franciszka przybrała minę bardzo poważną i rzekła:
— Kochana Andziu, naumyślnie wyprawiłam dzieci, bo już nie mogłam słuchać tych pochwał, z których każda szczegółowo wzięta, wystarcza za najgorsze świadectwo dla twojéj mądréj nauczycielki i potępia ją ostatecznie.
— Ja ciebie nie rozumiem, Franiu!
— Posłuchaj, a zrozumiesz. Wiesz zapewne, że dawniéj, jeszcze przed kilkoma laty, za życia nieboszczki mamy, chciałam sama poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu.
— Ach! przypominam sobie ten kaprys, bo przyznasz Franiu, że był to tylko kaprys chwilowy. Gdzieżbyś ty mogła tak nam zakrwawić serca i zostać nauczycielką w cudzym domu!
— Nazwij to jak ci się podoba... kaprys czy nie kaprys, dość, że starałam się zbadać gruntownie przedmiot, któremu się chciałam poświęcić i mam o nauczycielstwie niejakie wyobrażenie. Otóż na téj zasadzie mogę ci powiedziéć, że ta twoja panna Zofia uczy fatalnie.
— Ach! Franiu droga, takie rezultaty! na miłość Boską, mów co chcesz, mów na nią co ci się podoba, ale nawet największy nieprzyjaciel przyzna to dziewczynie, że uczyć umie i że jest...
— Skończoną komedyantką! Ha, ha, ha! wiesz! że gdyby tu nie szło o twoje rodzone dzieci, to możnaby się ubawić jak w teatrze. To skończona aktorka, doprawdy, na scenie zrobiłaby karyerę! Nawet, wiesz co, przysięgłabym, że ona musiała już nieraz występować, ma się rozumiéć na jakiejś scenie prowincyonalnéj siedemnastego rzędu... Rutynowana komedyantka, na piérwszy rzut oka można to poznać.
— Moja Franiu!
— Żądasz dowodu?... ależ zaraz go będziesz miała, słyszałaś przecie co dzieci mówiły!
— Słyszałam.
— Gdybyś słuchała uważnie, to przekonałabyś się, że te wszystkie wierszyki i historye, które twoje córeczki jak papużki powtarzają, a z czego ty zdajesz się być dumna, wpakowane im zostały w główki zapomocą oszukaństwa, obłudy, podstępu. Ona powiada: „moje drogie dziateczki, ja was niechcę przeciążać pracą, bo jesteście jeszcze malutkie, ale będę was zabawiała, opowiadać wam będę!“ No i opowiada... zakuwa dzieciom głowy, napycha je jak torby rozmaitemi wiadomościami, datami, faktami i przytępia im umysł.
— Sądziłabym, że rozwija raczéj. Ten sposób uczenia jest najnowszy, postępowy, czytałam sama w jakiémś piśmie.
— Wierzysz pismom? Dajże pokój! Zagranicą, o ile mi wiadomo, dawno już ta metoda uznana została za najszkodliwszą, a zresztą dość się uważnie zastanowić, ażeby poznać jéj ohydę. Jakto? więc do duszy dziecka, do téj jasnéj, niewinnéj duszyczki trzeba przystępować z fałszem, podstępem i obłudą, odrazu działać na nią kłamstwem? Jakto, czy godzi się pod pozorem zabawki osłabiać młodziuchną, zaledwie rozwijającą się inteligencyę i opychać ją różnemi wiadomościami, po to, aby w samym zarodku zabić w niéj wszelkie zdolności. A nie, Andziu! w zaślepieniu miłości macierzyńskiéj idziesz za daleko i dla próżności, dla popisu przed gośćmi, zabijasz całą intelektualną przyszłość twoich córek.
Pani Anna patrzyła na siostrę wytrzeszczonemi oczami. Grad brzmiących frazesów ogłuszał ją, argumentacya siostry przerażała. Pani Kramarzewska w życiu swojém nie wiele zgrzeszyła myśleniem, nie lubiła się głębiéj zastanawiać, a kto mówił głośno i gestykulował, mógł ją o wszystkiém przekonać. Budziła się w niéj pewna obawa, przypuszczenie, że siostra może być w błędzie, ale umotywować téj wątpliwości pani Anna nie mogła.
Panna Franciszka starała się spotęgować wrażenie, jakie na siostrze zrobiła.
— A czy ty nie widzisz, biedna Andziu, co się z twemi dziećmi dzieje?
— No, co?
— Czyż to są dzieci? To sawantki przecież! Czyż kiedy widzisz, żeby się goniły po całych dniach, krzyczały, żeby darły sukienki? a wszakże to są dzieci... Ale dzięki fałszywéj i podstępnéj metodzie panny Zofii, przekształciły się na jakieś karykatury. Zobaczysz, że za pół roku zaczną się już wybierać do Zurychu lub Paryża na uniwersytet... winszuję!
— Moja Franiu, pozwól...
— A cóż mam pozwalać?! — rzekła ramionami wzruszając — ty jesteś od tego, żebyś pozwalała na wszystko... niewidzisz co się koło ciebie dzieje! Czasem dziecko samo się wygada, ale i na to uwagi nie zwracasz.
— Co, cóż takiego?
— Ha! ha! a ta niespodzianka na imieniny „ojczulka!“ Cóż to jest? to już przechodzi wszelkie granice... Widocznie szwagierek ma u panny Zofii wyjątkowe łaski. Biedna Andziu, jakżeż cię bardzo żałuję...
Dzień był lipcowy i upalny, promienie słoneczne sypały żar na ziemię. Listki na drzewach opuściły się, jakby przywiędłe, ptaszęta kryły się po krzakach, szukając cienia. Ludzie, korzystając z niedzieli, odpoczywali po pracy, szukając chłodu w ogrodach, pod konarami drzew, albo téż w pustych stodołach, gdzie przewiew wiatru przez uchylone wrota chłodził nieco straszne gorąco dnia.
Pan Kamiński popołudniu do Lipowa się wybrał. Spienione konie z trudnością oddychały, ciągnąc lekki wolant po gościńcu, z karków ich, z szyi, z piersi spadały kłęby białéj piany; stangret co chwila spocone czoło ocierał, bo istotnie wytrzymać było ciężko w skwarze słonecznym. Na zachodniéj stronie horyzontu zaczęły się ukazywać chmurki.
Pan Kamiński nie zważał na gorąco, nie myślał o niém, tak się w dumaniach zagłębił. Piękna i łagodna twarzyczka Zosi stała mu ciągle przed oczami. On wiedział, że téj dziewczynie u Kramarzewskich źle, ciężko, wiedział ile znosić musi, jak jest traktowana niepoczciwie; kilkakrotnie rozmówić się z nią chciał, ale ile razy do Lipowa przyjechał, zawsze ją tak schowano, że nie tylko pomówić, ale zobaczyć się z nią nie mógł. Bolało go to tém więcéj, że pokochał szczerze ową smutną, bladą dzieweczkę, że pragnął, za radą siostry iść, wziąć ją za dozgonną towarzyszkę życia, za przybraną matkę dla swoich sierotek. Przeczuwał, że byłaby dla nich prawdziwym aniołem opiekuńczym, a dla niego... szczęściem na ziemi. Wszakże jeszcze miał prawo do życia i szczęścia, mógł o niém marzyć. Zdawało się, że cóż łatwiejszego jak wyznać Zosi swe uczucia i o wzajemność poprosić. Bądź co bądź, dla biednéj dziewczyny takie zamążpójście to los, ale Kamiński skromny był, o sobie niewiele rozumiał i uważałby za uchybienie Zosi tak obcesowo miłości od niéj żądać. On widywać ją pragnął, mówić z nią, myśli wymieniać i wierzył, że gdyby go bliżéj poznała, to... to wtenczas pokochałaby może. Ale jakże tu mówić, jak myśli wymieniać, gdy biedna nauczycielka trzymana jest jak w więzieniu, gdy jéj nigdy zobaczyć nie można!
Zaprzątnięty smutnemi myślami, spojrzał przed siebie i zobaczył pyszny park lipowski, ogromny, nawpół dziki, nęcący chłodem alei z lip, szpalerów orzechowych, tworzących nad dróżkami sklepienia zielone, przez które promień słońca przecisnąć się nie mógł.
— Stój-no Marcinie! — odezwał się do stangreta, który téż natychmiast spienione kasztany osadził. — Gorąco straszne; ja przez park pieszo pójdę, a ty pomaleńku ku dworowi jedź... niech konie wytchną, trochę nawet w lipową drogę skręć, to cień znajdziesz.
Stangret odjechał, a Kamiński do parku wszedł. Zaraz na wstępie owiał go chłód przyjemny, rzeczka wiła się pomiędzy drzewami. Przeszedł przez mostek i skierował się w długi, kręty szpaler. Zdjął kapelusz, chciał usiąść na piérwszéj napotkanéj ławce, odpocząć. Nie spodziewał się spotkać nikogo ze dworu w téj oddalonéj części parku, bo istotnie rzadko tu kto przychodził. Gustowne altanki, kwietniki i gazony skupione były w części ogrodu, bliżéj pałacu leżącéj.
Już miał usiąść, gdy zdało mu się, że przez gęstwinę liści za piérwszym zakrętem szpaleru dostrzega jakąś postać. Zaciekawiony wstał i powoli poszedł w tamtą stronę; na piasku pokrywającym dróżkę gęstą warstwą, nie było słychać odgłosu kroków. Zbliżał się téż widząc, a sam nie będąc widzianym, ani zauważonym i poznał... Zosię.
Siedziała na ławce zamyślona, trzymając książkę w ręku, ale nie czytała, bo i nie mogła, mając oczy łez pełne.
— Pani! — zawołał — panno Zofio!
Przerażona niespodziewaném spotkaniem, zerwała się z ławki... On ją ujął za rękę.
— O! siądź pani, proszę — rzekł głosem, w którym wzruszenie znać było. — Siądź pani!... Ja już tak dawno pomówić z panią pragnę.
— I cóż panu przyjdzie z tego? — rzekła nie wstrzymując, a może wstrzymać nie mogąc, łez dużych, ciężkich, które staczały się po jéj czarnéj sukience.
— Co mi przyjdzie? dziwne pytanie doprawdy! Czyż w tych stronach obcych, gdzie pani jesteś zupełnie sama, gdzie pani źle... nie przyda się choć jedna dusza życzliwa?
— Alboż mi źle? Obowiązek, jak obowiązek, ma swoje przykre strony, ale nie trzeba na to zważać.
— Nie mów pani tak, widzę ja dobrze, co się tu święci i chciałbym przyjść pani z pomocą.
— Mnie jéj nie trzeba, panie...
— Harda dusza w pani, ale proszę pomyśléć, że jest pomoc i pomoc... a ja przemawiam do pani jak przyjaciel jéj rodziny, jak brat... Pani tu nie może pozostać, na żaden sposób nie może...
— Muszę!
— A jednak, jeżeli pani mego zdania słuchać nie chce, to odwołam się do wyższéj instancyi. W przyszłym tygodniu udaję się w lubelskie...
— Zobaczy pan moję mamę! siostrę! — zawołała z ożywieniem.
— Zobaczę i opowiem wszystko!
— O! nie krwaw jéj pan serca, proszę pana! Nie mów jéj nic, bo ona cierpiałaby bardzo, a właśnie nie ma do tego przyczyny.
— Więc trwasz pani przy swojem, utrzymujesz, że ci zupełnie dobrze w Lipowie?
Zosia schyliła głowę i odpowiedziała po namyśle:
— Naturalnie!... Rozczarowań doznać nie mogłam, bom szłam w świat bez złudzeń i, do pewnego stopnia, wiedziałam, a może raczéj przeczuwałam, co mnie czeka. Nie mam prawa wymagać od ludzi obcych téj życzliwości i tego ciepła, jakie miałam w domu. Nie mam prawa, aczkolwiek starałam się i staram na życzliwość zasłużyć.
— Wychodzi na to, że pośrednio przynajmniéj przyznaje mi pani słuszność i że nie omyliłem się przypuszczając, że masz pani tutaj ciężkie życie.
— Ja tego nie powiedziałam przecież.
Kamiński uśmiechnął się.
— Trzeba widzę — rzekł — szukać innego punktu wyjścia. Nie będę już wspominał o przykrościach i zmartwieniach. Przypuśćmy na chwilę, że pani tu jest znośnie, a nawet... dobrze, ale w takim razie czyż jest zabronionem szukać innego otoczenia, otoczenia takiego, w którém byłoby pani nietylko znośnie, ale bardzo dobrze, otoczenia, w którém znalazłabyś pani życzliwość serdeczną, sympatyę i najszczerszą przyjaźń...
— Co pan chce przez to powiedziéć? — spytała Zosia zdumiona.
— Chcę powiedziéć to, o czém już oddawna powiedziéć pani chciałem. Szkoda pani młodości i sił na marnowanie w gorzkim, przykrym, a tak bardzo zależnym, zawodzie nauczycielskim, bo i co panią w nim czeka? Wyszedłszy ztąd, gdzie według pani zdania tak dobrze! — dodał z odcieniem ironii — dostanie się pani do innego domu, gdzie może pani być jeszcze lepiéj, gdzie dozna pani jeszcze większych przyjemności. Wieczna tułaczka z domu do domu, nieustanne przykrości, niepewność, brak własnego kąta, w którymby można spokojnie odetchnąć, po pracy wypocząć...
— Dla czego mi pan to mówi? Czyż sama nie wiém, że tak jest, czyż mało łez nad tem wylałam, ale cóż zrobię? cóż zrobię? do czego wezmę się? Ponieważ nie mam uzdolnienia do innego rodzaju pracy, muszę żyć z tego, co umiem i z rezygnacyą, z poddaniem się, znosić los istotnie ciężki.
— Nie, nie, panno Zofio! poddanie się, rezygnacya, to smutna konieczność dla tych, co wyczerpali wszystkie siły w życiowych zapasach, co złamani, zgnębieni zupełnie, nie mają dość mocy, aby zrzucić z ramion ciężar, który ich gniecie. Starość i niemoc poddaje się losowi, młodość z nim walczyć powinna. Powtarzam, że pani nie powinnaś się marnować w tułaczce, w pogoni za marnym a niewdzięcznym zarobkiem...
— Wie pan dlaczego to czynię, wiadomo panu dobrze, jakie obowiązki mam.
— Wiem, wiem i właśnie skorzystałem z pierwszéj sposobności, aby przemówić do pani w imię tych obowiązków, jakie pani ma. Racz mnie posłuchać panno Zofio. Zapewne od czasu przybycia do Lipowa nie słyszałaś jeszcze szczerze przyjaznego, życzliwego głosu... Wspominałem już pani o mojéj siostrze Władysławie. Po śmierci męża była ona mniéj więcéj w takiem położeniu, w jakiem pani jesteś teraz, po stracie ojca, po wyzuciu was z majątku. Dziś ma ona stanowisko niezależne, kawałek chleba pewny, spokój, zadowolenie wewnętrzne, spełnia swój obowiązek wychowując dziecko, jedném słowem, stworzyła sobie mały światek własny, w którym panią jest i pierwszą robotnicą zarazem.
— Szczęśliwa! — rzekła Zosia z westchnieniem.
— I pani może znaléźć to szczęście z łatwością. Opuść pani Lipów, przyjedź do Warszawy. Siostra moja przyjmie panią z otwartemi rękami, będzie pani nauczycielką i przyjaciółką zarazem. Po roku lub dwóch, uzdolniona w zawodzie, znając już wszelkie jego tajemnice, założysz pani pracownię na własną rękę, weźmiesz pani do siebie mamę i siostrę i będziecie razem. Cóż, panno Zofio, czy zechcesz usłuchać rady szczerego przyjaciela?
Zosia miała łzy w oczach.
— O panie! — rzekła, podając mu rękę — rozwijasz przedemną bardzo ładne, bardzo ponętne obrazy. Czegóż więcéj pragnąć, o czém lepszem marzyć bym mogła? Miéć swoje własne mieszkanie, własną pracownię, nie tęsknić do biednéj, schorowanéj matki, nie drżéć w niepewności o jéj zdrowie, ale pielęgnować ją osobiście, otoczyć wszelkiemi wygodami, to... to doprawdy szczęście, o jakiem nawet marzyć nie mogłam! Sama bym się zajęła moją młodszą siostrą, jéj wykształceniem. O! doprawdy jakby to było dobrze, jak szczęśliwie, ale...
— Ale co, panno Zofio?
— Marzenie takie nigdy się nie spełni, bo niemożliwe jest do wykonania.
— A to z jakiego powodu? — zapytał ze zdumieniem Kamiński.
— Bo, proszę pana, na naukę czasu trzeba, a ja go nie mam, bo kto się uczy, ten nie zarabia, a ja zarobku potrzebuję dla matki, dla siostry... dla...
— Więc tylko o to idzie?
Zosia spojrzała na Kamińskiego z podziwieniem. Co chce przez to powiedziéć? Dlaczego wyraża się jakby z lekceważeniem „tylko o to idzie?“ a przecież to „tylko“ to jedyny cel jéj życia i zabiegów, dlatego „tylko“ ona pracuje, przebywa w obcym domu, znosi wszelkie przykrości i upokorzenia.
— Ja nie rozumiem — rzekła — znaczenia pańskiego wykrzyknika. Śmieje się pan, że mi „tylko o oto idzie“, ależ upewniam pana, że tylko i wyłącznie. Innego celu nie ma w mojem smutném życiu.
— Panno Zofio — rzekł — porozumiejmy się; pozwól mi pani wytłomaczyć tę rzecz bliżéj. W mojem odezwaniu się nie było myśli lekceważenia pani najszlachetniejszych intencyj, broń Boże! Ja chciałem tylko powiedziéć, że przeszkoda, o jakiéj pani mówi, da się z łatwością usunąć, że na czas pewien może pani być zupełnie zwolniona od swoich obowiązków i spokojna o dach nad głową i kawałek chleba dla swoich najdroższych.
— Jakim cudem?
— Bardzo prostym, najzwyczajniejszym sposobem. Dwór w Zabłociu jest duży, a chleba w nim nie braknie. Przez rok, dwa, czy ile będzie potrzeba, mama i siostrunia pani mogą w nim dysponować. Druga siostra, która u mnie mieszka, przyjmie je z otwartemi rękami.
— Serdecznie, serdecznie dziękuję za tę propozyę, za ten dowód dobroci i życzliwości, ale my byśmy nie mogły przyjąć...
— Za pozwoleniem! to już rzecz pomiędzy mamą pani a mną. Ja to biorę na siebie. Jak nadmieniłem przed chwilą, jadę w lubelskie, mamę pani odwiedzę i porozumiem się z nią. Jako przyjaciel ojca pani, jako dawny znajomy, sądzę, że mam prawo niejakie podać wam rękę pomocną. Przypuszczam że potrafię znaléźć dość argumentów, które będą mogły przekonać mamę pani, że plan mój dobry jest dla przyszłości waszéj, a jeżeli mamę przekonam, to czy pani zaakceptuje myśl moją? Czy pani zechce zostać uczennicą i przyjaciółką méj siostry?
Zosia myślała przez chwilę. Kamiński wpatrywał się w jéj wdzięczną, sympatyczną postać i z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.
Po chwili namysłu Zosia podała mu rękę:
— Dobrze panie! — rzekła — jeżeli się mama zgodzi, to i ja pójdę za pańską radą i rozpocznę nowe życie. W każdym razie tak, czy owak wypadnie, przyjmij pan serdeczną podziękę sieroty za pańską dobroć, życzliwość i za poczciwe chęci, jakie względem nas, biednych rozbitków, okazujesz.
Kamiński pochwycił podaną mu rączkę i do ust przycisnął.
Jednocześnie w gęstwinie parkowéj coś zaszeleściło i zdawało się, że jakiś cień przesunął się pomiędzy krzakami leszczyny.
Zosia mimowolnie drgnęła.
— Co pani jest? — zapytał Kamiński.
— Nic!... przestraszyłam się, zdawało mi się, że jakiś cień.
— Cienia pani się lękasz?
— Czy ja wiem, czego się lękać, a czego nie. Tutaj w Lipowie, przyznam się panu otwarcie, ja się głosu własnego boję.
— Ach! więc nareszcie przyznajesz mi pani słuszność! więc nie omyliłem się, przypuszczając, że pani tu dobrze nie jest, że cierpisz...
— Nie mówmy o tém panie. Jak mi jest tutaj Bóg widzi, ale znoszę mój los z poddaniem się, bez szemrania i bez narzekań. Jeżeli stanie się wszystko tak, jak pan mówi, jeżeli mama moja przyjmie pańską życzliwą ofiarę, w takim razie opuszczę ten dom bez żalu i bez żalu téż wyrzeknę się nauczycielskiego zawodu. Tymczasem pełnić będę obowiązek jak dotąd, o ile siły pozwolą uczciwie i sumiennie. A teraz godzina mojéj rekreacyi kończy się, muszę wracać do moich elewek. Jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość, za słowo pociechy, za promyk nadziei, jaki mi pan wskazujesz. Gdy pan zobaczy mamę moją i siostrę, niech im pan powie, że kocham je obie stale i niezmiennie, że moja myśl nie odbiega od nich ani na jedną chwilę, a niech pan nie opowiada mamie, że mam tu życie... nie bardzo słodkie, bo ona by się zmartwiła. Niech pan lepiéj nie mówi prawdy. Na co zasmucać biedną, schorowaną kobietę?
Zanim Kamiński zdążył odpowiedziéć, Zosia oddaliła się szybko. Znając doskonale park lipowski, pobiegła dróżką najbliższą i zniknęła w gęstwinie.
Kamiński odetchnął głęboko, jakby mu wielki ciężar spadł z serca. Więc nareszcie Zosia wyjedzie ztąd, zamieszka w domu jego siostry, on będzie mógł ją widywać, będzie mógł starać się o jéj przywiązanie.
Posiedział jeszcze czas jakiś na ławce, potém powstał i ku dworowi się udał. Nie znając dobrze lipowskiego parku, dość długo szukał głównéj alei, tak, że ubiegł z kwadrans czasu, zanim znalazł się w salonie państwa Kramarzewskich.
Sam gospodarz go przywitał, a miał minę dziwnie zakłopotaną. Stracił kontenans zupełnie, przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc jak zacząć rozmowę, która widocznie sprawiała mu kłopot.
— Co panu jest, panie Leonie? — pytał gość — co się stało tutaj?... Widzę, że jesteś pan zakłopotany, że zjawiłem się nie w porę...
— A jakżeż można! przecież stare przysłowie mówi: „gość w dom, Bóg w dom”, a jeszcze taki gość jak kochany sąsiad dobrodziéj!
— Nie politykuj pan — odrzekł z uśmiechem Kamiński — bo to panu nie zbyt zręcznie idzie... oto lepiéj powiedziéć szczerze, może wybieracie się państwo gdzie? Niech was moja obecność nie krępuje, znamy się już od dość dawna i miałbym uzasadnioną pretensyą, gdybyście państwo robili sobie ze mną ceremonie. No, szanowny sąsiedzie, proszę bardzo po sąsiedzku, otwarcie...
— Ależ, bo widzi sąsiad, właściwie...
— No, przecież!
— Albo ja wiem co się tutaj dzieje?! Kobiety coś tam mają między sobą... niby moja żona i siostra żony. Jedna zadysponowała konie dla siebie, druga dla siebie, jedna odwołała dyspozycyę, druga posłała do stajni z poleceniem, żeby powóz natychmiast był gotów... Przyznam się kochanemu sąsiadowi, że wolałbym trzech wilków w lesie spotkać, aniżeli grymasy kobiece widziéć. Okropnie tego nie lubię, bardzo nie lubię!
— W takich razach najlepiéj jest uciekać, gdzie pieprz rośnie — rzekł z uśmiechem Kamiński — zwłaszcza jeżeli się coś przeskrobało, bo jużci nie ulega wątpliwości, że musiałeś sąsiad grubo względem pań przeskrobać, skoro się tak gniewają.
— Ja! cóż ja mogłem im zawinić?
— No, jak jest, to jest, ja sąsiada ocalę... Siadaj pan ze mną i pojedziemy.
— Na żaden sposób, nie mogę przecież zostawić samych kobiet w takiém rozdrażnieniu.
— Ale o cóż poszło tym paniom?
— Alboż ja wiem? powiadam sąsiadowi, że pod tym względem jestem jak tabaka w rogu... a tak pięknie zapowiadał się dzień — dodał z westchnieniem — miał być na obiad chłodnik... wyśmienity chłodnik. Sam dałem kucharzowi informacye, uważa sąsiad, sam dałem! a teraz cóż z tego chłodnika? co z całego obiadu? Wszelki niepokój odbiera apetyt, zawsze tego na sobie doświadczam i o ile możności unikam niepokoju...
— No szanowny sąsiedzie — odezwał się Kamiński — skoro nie chcesz korzystać z dobréj sposobności i uciekać ze mną przed burzą, to zostawiam pana własnemu losowi...
— Doprawdy! wypowiedziéć nie zdołam jak mi to przykro, ale szczerze mówiąc, ja tu sam jestem winien, nikt więcéj.
— Ja téż to zaraz powiedziałem.
— A! nie! nie w tém znaczeniu jak sąsiad rozumié, nie! tylko przez niedbalstwo.
— Niedbalstwo?
— Tak! tak! Już oddawna doktorzy mówią, że Andzia jest chora, że ma w wysokim stopniu rozdrażnione nerwy, że potrzebuje wzmocnienia, kuracyi; ja co prawda w nerwy nie bardzo wierzę, więc téż jedném uchem słuchałem, drugiém wypuszczałem... teraz przekonywam się, żem źle zrobił... ataki są coraz częstsze i coraz gwałtowniejsze, widzę, że doktorzy mieli słuszność.
— No, panie Leonie szanowny, bądź dobréj myśli. Jeszcze nie ma nic straconego, wypraw żonę zagranicę.
— Kiedy i Frania...
— To i pannę Franciszkę. Sam z niemi pojedź, rozerwiesz się trochę, odpoczniesz, a teraz pożegnam sąsiada dobrodzieja.
— Jak mi przykro, nie uwierzysz pan, jak mi niezmiernie przykro. Taki chłodnik! Sądzę wszakże, że ten wypadek nie wpłynie na zakłócenie naszéj harmonii.
— Cóż znowu?!
Kamiński odjechał.
Zaledwie wolant jego zniknął za bramą, wbiegła do salonu pani Anna.
— Wyprawiłeś go już? — spytała.
— Jak widzisz.
— Spodziewam się jednak, że zrobiłeś to dość zręcznie, żeby go nie obrazić.
— Użyłem całéj dyplomacyi... mogę się nawet pochwalić, żem wynalazł pozór bardzo zręczny godzien Metternicha.
— Ciekawam!
— Powiedziałem... powiedziałem, że ty, moja duszko, masz szalony atak rozdraźnienia nerwów.
Pani Anna wzruszyła ramionami:
— Jeżeli to miało być zręczne, to ciekawam bardzo cobyś nazwał niezręczném, lecz mniejsza o to, racz się teraz pofatygować do mego buduaru.
— Dobrze, ale moja Andziu, jakże będzie z tym chłodnikiem? Sam dawałem informacye kucharzowi.
— Chłodnik ci nie ucieknie, a tu idzie o ważniejsze sprawy; proszę cię, bądź łaskaw przyjść zaraz i pamiętaj, raz w życiu przynajmniéj okaż jakąś energię, bądź mężczyzną.
— Ależ!... o ilu mi się zdaje, droga Andziu...
— Ach, niestety, wiem o tém, tobie się zawsze zdaje i przez to właśnie my z siostrą jesteśmy najnieszczęśliwsze istoty pod słońcem.
Wszedłszy do buduaru swéj małżonki, powolny i spokojny pan Leon uczuł, że dreszcz przebiega mu po skórze i że zanosi się na coś nadzwyczajnego.
Panna Franciszka, blada jak ściana, siedziała przy oknie; skrzyżowała ręce na piersiach, jakby pragnąc przytłumić gwałtowne bicie serca. Pani Anna stanęła na środku pokoju i spoglądała poważnie i surowo.
— Proszę cię Leonie, zechciéj usiąść — rzekła.
Pan Leon spełnił ten rozkaz, oczekując dalszych.
— Mój panie, pomimo różnych a różnych kwestyi, których w téj chwili wszczynać nie chcę, jednak, jako mego męża i ojca moich dzieci, uważać pana muszę za głowę rodziny i pragnęłabym, abyś pan w tym właśnie charakterze, przynajmniéj raz w życiu, wystąpił z całą energią, na jaką się zdobyć możesz; jeżeli w ogóle energia jaka jest w panu...
— Moja duszko, o cóż chodzi?..
— Przedewszystkiém zwracam uwagę, że oddawna minęły czasy, w których byłam dla pana duszką.
— Ależ aniołku!...
— Tytuł żony będzie, jak sądzę, najwłaściwszy.
— Zatém co rozkażesz, żono?
— Idzie o nauczycielkę naszych dzieci.
— O pannę Zofię?
— Tak jest, o tę pannę Zofię, dla któréj panowie w ogóle macie szczególne względy... idzie o tę właśnie pannę Zofię. Życzeniem mojém jest, aby ta osoba natychmiast opuściła nasz dom. Ja widziéć jéj nie chcę, ty więc, jako pan domu i głowa rodziny, racz się z nią rozmówić, oblicz co jéj się należy i każ jéj zabierać rzeczy i wyjeżdżać.
— Jakto? dziś!.... zaraz? w téj godzinie?
— Jeżeli można, to nawet w téj minucie. Nie życzę sobie przebywać dłużéj pod jednym dachem z osobą, która...
— Cóż się stało? co zrobiła panna Zofia? Przecież byłaś z niéj zadowolona, mówiłaś, że dzieci dużo z niéj korzystają, że się ślicznie uczą.
— Byłam wprowadzona w błąd. Frania słusznie powiada, że taka komedyantka każdego potrafi oszukać; nie chciałam wierzyć, ale wobec jawnych dowodów niegodziwości i przewrotności, otworzyły mi się wreszcie oczy i zostałam przekonana.
— Nic nie rozumiem! Rąbcie mnie w kawałki, siekajcie, zarzynajcie, kolcie szpilkami, jeżeli wiem o co chodzi!
— Racz pan posłuchać co się dziś stało w parku. Sądzę, że ten jeden drobny fakcik wystarczy. Naturalnie pomijam mnóztwo innych, ten ostatni albowiem jak sądzę, przekona nawet ciebie. Moja Franiu, bądź łaskawą opowiedziéć szwagrowi to, co widziałaś własnemi oczami.
Panna Franciszka zaczęła mówić głosem cichym i z pozorną obojętnością.
— Wyszłam do parku przejść się. Chodziłam w bocznéj alei tam i napowrót, wyszukując miejsc najbardziéj zacienionych, gdyż nieznośny upał tamował oddech. Myślałam o tém i o owém, co zresztą do rzeczy nie należy. W tém zdawało mi się, ze słyszę jakieś szepty. Spojrzę, aż tu niedaleko na ławeczce kamiennéj siedzi ta panna... guwernanta, a obok niéj nasz dobry znajomy... pan Kamiński. Niech szwagier nie przerywa, albowiem opowiadanie moje skończy się zaraz. Ci państwo siedzieli obok siebie tak blizko i tak byli zachwyceni słodkiem „tête à tête,” że nie zauważyli nawet mojéj obecności. Nie chcąc im przeszkadzać, cofnęłam się dyskretnie.
— No! i cóż pan na to? — spytała pani Anna.
— Ja? ja, proszę cię, nic... Cóż wielkiego!.. spotkali się w parku, usiedli na ławce i rozmawiali. Przeciéż Kamiński zna ją od dziecka.
— Więc pan w tém nie widzisz nic złego?
— Daję słowo honoru, nic a nic. Jużcić nie podobna zabronić pannie Zofii rozmawiać ze znajomymi.
— Przewidywałam odpowiedź szwagra — rzekła panna Franciszka — i dla tego jeszcze raz proszę cię Andziu o konie. Wyjadę dziś, zaraz, pójdę w świat gdzie mnie oczy poniosą, ale tu, pod waszym dachem, nie pozostanę ani jednéj chwili.
— Nie, droga Franiu — odezwała się pani Leonowa, obejmując szyję siostry — wyjedziemy ztąd obydwie, naturalnie i z dziećmi. Zawsze tak bywa, że porządne kobiety muszą ustępować miejsca awanturnicom i kokietkom...
— I dokąd że panie zamierzacie pojechać, jeżeli wolno zapytać?
— Świat szeroki.... Spodziewam się, że jako matka pańskich dzieci, mam niejakie prawo do alimentów.
Pan Leon ramionami ruszył.
— Doprawdy! — rzekł — nie widzę powodu do ucieczki z domu. Zresztą, bez względu na to, czy panna Zofia zawiniła, czy nie, możesz się z nią rozstać.
— Ach! według pańskiego zdania nie zawiniła... Szczególna pobłażliwość!
— Nie wchodzę w to, powtarzani... możesz ją uwolnić.
— Ja! ja? miałabym z nią rozmawiać, po tém co zaszło? Nigdy. Możesz pan być przekonany, że nawet widziéć jéj nie chcę.
— Więc może cię siostrzyczka wyręczy.
— Nie rozmawiam z tego rodzaju kobietami — odrzekła panna Franciszka z grymasem — zresztą nie jestem jéj pracodawczynią i w ogóle żaden mnie stosunek z tą panną nie łączy.
— Dziwne żądania — wtrąciła pani Anna — bardzo dziwne. Jak możesz wymagać od Frani, żeby załatwiała tak drażliwe sprawy. Najlepiéj pójdź sam, zapłać co się téj pani należy i odeślij ją.
— Ha, skoro sobie tak życzysz.
— Albo nie, czekaj! Trzeba zrobić inaczéj. Przypuszczam, że będzie żądała objaśnień, że zechce tu przyjść. Gotowa zrobić jaką scenę i płakać, spazmować — a ja wcale nie życzę sobie być na takiém widowisku.
— Więc cóż?
— Każ zaprządz konie do powozu. Weźmiemy dzieci i pojedziemy z Franią w sąsiedztwo, zabawimy tam do późnego wieczoru, a może i do nocy. Przez ten czas zdążysz załatwić rachunki z panną Zofią i wyprawić ją z domu, tak, żebyśmy jéj nie zastały już za powrotem.
— Drażliwa to sprawa, ale kiedy żądasz tego koniecznie...
— Bezwarunkowo!
— Dobrze, ale cóż jéj powiem, gdy mnie zapyta o powód oddalenia?
— Powód oddalenia? Przecież mówiłam ci: romans z panem Kamińskim! romans skandaliczny, który w przyzwoitym i szanującym się domu tolerowany być nie może.
Pan Kramarzewski stuknął się palcem w czoło. Zrozumiał teraz co się święci... Przecież panna Franciszka miała na Kamińskiego widoki. Wobec tego faktu, wiedział, że nic nie poradzi, że nie uratuje biednéj dziewczyny, o któréj niewinności miał głębokie przekonanie. Postanowił zatém zrobić co mu żona zaleciła, ale zrobić w formie możliwie delikatnéj, najmniéj przykréj.
Powziąwszy to postanowienie, kazał zaprządz konie do powozu, a w pół godziny późniéj, gdy już panie odjechały, zapukał lekko do pokoju Zosi.
Zastał ją bardzo zmienioną. Twarz jéj była blada jak kreda, oczy zalane łzami, pochylona nad walizką układała w niéj swe rzeczy. Czyżby dowiedziała się co ją czeka?
Pan Leon w pierwszéj chwili nie wiedział co ma mówić. Zosia odezwała się pierwsza.
— Wiem po co pan przyszedł — rzekła — i, jak pan widzi, ustępuję.
— Ależ pani! panno Zofio... pozwól mi pani wytłómaczyć się, zapewniam panią na honor, że ja... to jest, że w całém tém zajściu nie widzę nic oprócz nieporozumienia...
— Nie ma tu żadnych nieporozumień — rzekła, podając mu ćwiarteczkę papieru. — Wszak to wyraźne, panie, a czy sprawiedliwe, niech Bóg osądzi!
Pan Leon spojrzał na kartkę. Drobném pismem były na niéj nakreślone te słowa:
— Gadzina! — szepnął Kramarzewski i krew nabiegła mu do skroni — w jaki sposób ja panią zdołam przeprosić za to, co ją pod moim dachem spotkało?
Zosia zwróciła ku niemu swe duże, załzawione oczy.
— Przeprosić?! — rzekła z westchnieniem — alboż...
— Pani, ja mam moralne przekonanie, że to wszystko fałsz i niegodziwość. Mnie całe to zajście do głębi duszy oburza!
— Więc pan wierzy w moją uczciwość?
— Wierzę, wierzę!... i słów nie mam na potępienie...
— Dość, panie... Dziękuję za słowo współczucia. Czy wolno mi posłać służącego na wieś, żeby mi wynajął chłopską furkę do najbliższéj stacyi pocztowéj?
— Ależ co znowu! Czy w Lipowie koni brak? Nie pozwolę na to, abyś pani miała odjeżdżać ztąd wynajętą furmanką.
— Nie mogę przyjmować grzeczności od...
— Odemnie? ależ na Boga żywego! panno Zofio! ja przecież nie obraziłem pani ani jedném słowem, a całe to zajście odczuwam boleśniéj, niż się pani zdaje. Niechże mi pani nie robi tego wstydu, żeby miała odjeżdżać na chłopskiéj furce.
— Dobrze, ale w takim razie proszę zaraz o konie, dłużéj tu ani chwili pozostawać nie mogę.
— Natychmiast wydam dyspozycyę, lecz mamy jeszcze do załatwienia rachunek.
— Bardzo niewielki.
— Zapewne... Oto w téj kopercie — rzekł podając Zosi pakiet — znajduje się pani pensya roczna.
— Nie należy mi się tyle.
— Pozwól mi pani miéć swoje zdanie pod tym względem. Nie powoduje mną nic więcéj nad poczucie obowiązku i słuszności; traci pani posadę nie z własnéj winy, takie jest moje moralne przekonanie i każdy sąd przyznałby pani całoroczną pensyę. Mając obowiązki względem matki, nie masz pani prawa powodować się fałszywą ambicyą i odrzucać tego, co się pani najsłuszniéj należy.
Kramarzewski, nie czując nad sobą argusowego oka swéj małżonki, był szczery i mówił to co myślał. Bolała go krzywda wyrządzona biednéj dziewczynie i chciałby ją, o ile możności, naprawić. To téż wręczywszy jéj kopertę, rzekł z uczuciem:
— Ja panią stokrotnie przepraszam za wszystko złe, jakiegoś pani doznała, twojéj dobréj sławy bronić będę wszędzie i zawsze, i pamiętaj pani, że w przykrym ci Lipowie pozostaje człowiek, który cię szanuje i współczuje twojemu nieszczęściu.
Zosia rozpłakała się, a pan Leon, nie mogąc nad wzruszeniem panować, uścisnął jéj rękę i wyszedł.
Stangret zaprzęgał konie do leciutkiéj bryczki, już miał zajeżdżać, gdy nagle wiatr się zerwał i miotać zaczął tumany kurzawy, a odległe grzmoty zapowiadały burzę, która się przez cały ten dzień upalny zbierała. Wicher szalał, na horyzoncie gromadziły się chmury ciężkie, czarne prawie; piętrzyły się, zachodziły jedna na drugą. Naraz zrobiło się prawie ciemno, błyskawice ślizgały się po niebie, niby ogniste węże, ryk gromów nie ustawał, piorun z przerażającym łoskotem uderzył w jedno z drzew parkowych i rozdarł je na dwoje. Zdawało się, że przyroda chciała odrazu wyrzucić z siebie cały zapas strasznéj, nieobliczonéj siły, że niebo chciało ziemię zmiażdżyć i zdruzgotać. Deszcz ulewny spadł z siłą uraganu, tworząc w oka mgnieniu kałuże, zalewając drogi i ścieżki.
Zosia przerażona padła na kolana przed obrazem i gorąco modlić się poczęła. Pan Leon uchylił drzwi, ale ujrzawszy ją na klęczkach, zatopioną w modlitwie, cofnął się...
Ze trzy kwandranse trwał wybuch rozszalałych żywiołów, potém błyskawice stawały się rzadsze, groźny ryk z grzmotem oddalał się coraz bardziéj, aż wreszcie z poza chmur zaczęło się pokazywać lazurowe niebo i od zachodniéj strony złocista głowa słońca wychyliła się, rzucając jasne promienie.
Deszcz ustał... a na horyzoncie położyła się tęcza, obejmująca świetnym, siedmiobarwnym łukiem połowę widnokręgu.
Na żądanie Zosi stangret zajechał. Wyniesiono na bryczkę jéj niewielki tłomoczek, w progu pożegnał ją pan Leon pełnym uszanowania ukłonem i rękę jéj uścisnął, jeszcze raz przepraszając, sumitując się, tłómacząc.
Po chwili dwór lipowski zniknął z przed jéj oczu. Znalazła się znowuż sama, sama jedna na świecie, bez dachu nad głową, bez jutra.
Chłodny wietrzyk muskał jéj skronie i nabrzmiałe od łez powieki, odświeżona przez burzę atmosfera uspokajała ją cokolwiek.
Dokąd iść, dokąd się udać?
Do stacyi pocztowéj przedewszystkiém, a ztamtąd gdzie oczy poniosą, aby daléj, aby jak najdaléj od tych stron, w których upłynęło tyle chwil bolesnych, ciężkich...
Pan Leon po odjeździe Zosi, zadumał się, był jak nie swój; niesprawiedliwość, wyrządzona biednéj dziewczynie, bolała go tembardziéj, że nie mógł złemu zapobiedz. Do walki z żoną i siostrą jéj sił nie miał, a zresztą do czego by go ta walka doprowadziła? Bezsilnym się czuł zupełnie.
— Jaśnie panie! — rzekł służący, wchodząc.
— Co chcesz?
— Kucharz zapytuje co będzie z obiadem?
— Ach, kucharz — odrzekł pan Leon bezmyślnie — kucharz.
— Tak jest, jaśnie panie, pyta czy podawać chłodnik...
— Chłodnik?
— Tak jest, jaśnie panie, chłodnik!
— Hm!... niech poda... albo lepiéj! zaczekaj...
— Słucham jaśnie panie!
— Nie będę jadł, każ mi zrobić szklankę mocnéj herbaty, gdyż mam szalony ból głowy.
Z jakiém uczuciem w sercu Zosia opuszczała Lipów, łatwo się domyśléć. Rozczarowanie, zawód, ból, poczucie krzywdy ciężkiéj przygniatały jéj serce jak głazem, a wśród tego żalu i boleści przychodziło jeszcze na myśl pytanie: co robić? dokąd się udać, w którą stronę się obrócić?
Tak niedawno jeszcze jedyny człowiek życzliwy, jakiego na drodze życia spotkała, ofiarowywał jéj życzliwą pomoc swéj siostry, a schorowaną matkę chciał przyjąć pod swój dach gościnny. Była to ofiara szlachetna i podyktowana przez szczerą życzliwość i sympatyę. Zosia rozumiała to dobrze, ale dziś już nie może z niéj korzystać. Bez wątpienia panna Franciszka nie zostawi całego zajścia w tajemnicy, przeciwnie, rozgłosi je, rozkrzyczy, żeby biedną dziewczynę na zawsze zgubić w opinii i potępić. Czyż wobec tego możliwém jest udawać się pod opiekę pani Władysławy? czy sam fakt pobytu pod jéj dachem nie da powodu do nowych plotek i potwarzy? Może kobieta doświadczeńsza, więcéj praktyczna i z życiem obyta rozumowała by inaczéj, może właśnie przyszła by do wniosków wprost przeciwnych, ale Zosia inaczéj zapatrywała się na tę sprawę. Nie chciała, by na jedyny jéj majątek, na poczciwe, niczém nie skalane imię, nie padał cień najmniejszy i sądziła, że gdy odjedzie daleko, jak najdaléj z tych stron, to cel swój osiągnie.
— Zniknę — myślała sobie — zagrzebię się w najodleglejszéj części kraju, jednéj tylko matce doniosę gdzie jestem, matce i jeszcze komuś! a gdy zejdę ludziom z oczu, to mówić o mnie przestaną, zapomną, żem istniała kiedy na świecie. Niczego téż więcéj nie pragnę; pracować, zarabiać dla matki, cierpiéć i czekać dni lepszych... oto wszystko co mam do zrobienia.
Tak téż uczyniła. Przyjechała do Warszawy i udawszy się do kantorów, znalazła posadę nauczycielki w bogatym, żydowskim domu w Kaliszu. Ponieważ sama pani osobiście przyjechała w celu wyszukania przewodniczki dla swych córeczek, a Zosia wymagań wielkich nie miała, przeto porozumienie nastąpiło zaraz.
Zosia napisała serdeczny list do matki, posłała jéj prawie wszystkie pieniądze, zapracowane w Lipowie, ale o powodach opuszczenia posady przemilczała dyskretnie, nie chcąc ranić serca schorowanéj kobiety. Po załatwieniu téj korespondencyi, wsiadła do wagonu wraz z swoją nową pracodawczynią i udała się do objęcia obowiązków.
Wypadkowym sposobem dowiedział się pan Kamiński o odjeździe Zosi z Lipowa. Powracając z miasta spotkał pana Leona, który zapewniwszy go, że panie już zdrowe, i że nerwy ich są zupełnie spokojne, zaprosił go do siebie na chwilę.
Istotnie panie wyglądały bardzo dobrze. Pani Anna była w doskonałym humorze, a baronówna wesoła i uprzejma jak nigdy. Grała, śpiewała i bawiła gości wesołą, dowcipną rozmową. Kamiński wszakże coraz na drzwi spoglądał, jakby spodziewając się, że wnet nadejść powinna ta, którą tak gorąco widziéć pragnął.
Nie mogąc się przyjścia Zosi doczekać, zwrócił się z zapytaniem wprost do baronównéj.
— Proszę pani — rzekł — czy panna Zofia nie będzie dziś widzialna?
Ruda piękność zmarszczyła brwi.
— Przepraszam — rzekła — o kogo panu idzie?... kto jest panna Zofia?
— Dziwne pytanie! nauczycielka pani siostrzeniczek, wszak nie ma innéj panny Zofii w Lipowie.
— Wybaczy pan, ale ta osoba nie zajmowała i nie zajmuje mnie wcale. Jeżeli jednak zależy panu co na téj wiadomości, to mogę panu powiedziéć, że owa panna opuściła już Lipów i wyjechała.
— Dokąd? — zawołał zdumiony Kamiński.
— Nie umiem pana objaśnić. Nie byłam w stosunkach przyjaźni z tą damą; nie pytałam jéj zkąd przybyła, ani téż nie byłam ciekawa wiedziéć dokąd ma zamiar się udać.
Kamiński wargi przygryzł ze złości.
— Ale — rzekł — może pani wiadomy jest powód nagłego wyjazdu panny Zofii?
— Nie wiem, doprawdy... podobno jakiś skandalik, romans, czy coś podobnego.
— To nieprawda! — zawołał z oburzeniem.
Baronówna podniosła się z krzesła.
— Samo oburzenie pańskie — rzekła — dowodzi że to prawda. Te panie mają zawsze swoich rycerzy...
Z temi słowy panna Franciszka opuściła salon.
Kamiński udał się z zapytaniem do pani Anny, ale ta ogólnikami go zbyła i właściwie nic się od niéj dowiedziéć nie mógł.
Pozostał jeszcze pan Leon.
Wyszedłszy z nim do ogrodu, Kamiński indagacyę rozpoczął:
— Bo to widzi sąsiad kochany — tłómaczył się Kramarzewski — kto z kobietami dojdzie do ładu? Najmniejsza bagatelka, pozór... coś takiego i o to awantura gotowa! Przywidzenia, halunacye, histerye, a rezultat zawsze niedobry... Przekonany jestem, że to nerwy, daję słowo, nerwy... nic więcéj! Nieraz zastanawiam się nad tém, dlaczego właściwie człowiek nerwy posiada? bo rozumiem, że płuca, mózg, serce są to organa ważne, niezbędne do utrzymania życia, ale nerwy!...
To objaśnienie nie wystarczyło Kamińskiemu.
— Proszę pana — rzekł poważnie — nerwy nie mają żadnego związku z przedmiotem, o którym pragnę mówić i ostatecznie nie widzę powodu, dla którego byś pan mógł odmówić wyjaśnienia, o jakie proszę. Wolno paniom miéć swoje, jak pan nazywa, halunacye i histerye, ale my mężczyźni powinniśmy mówić spokojnie i trzeźwo. Powiadam panu, że była nauczycielka pańskich dzieci obchodzi mnie bardzo, że znałem blizko jéj rodziców, że wreszcie jest to osoba nieszczęśliwa, któréj należy dać pomoc i opiekę... dlatego téż proszę pana i zaklinam na honor, zechciéj mi powiedziéć co się z nią stało i gdzie ona jest obecnie?
— Na drugie pytanie odpowiedzi dać nie mogę, gdyż nie wiem dokąd się panna Zofia udała. Odesłałem ją do najbliższéj stacyi pocztowéj, to jest fakt... Prawdopodobnie pojechała karetką do Warszawy. Przy odjeździe o dalsze zamiary nie śmiałem jéj pytać, zanadto była zmartwiona i zgnębiona. Na piérwsze pytanie odpowiem szczerze i całą prawdę. Zechciéj pan usiąść tu na ławce i słuchaj. Dodać winienem, że co się stało, to się stało wbrew mojéj woli, że samo wspomnienie tego przejścia przejmuje mnie żalem, ale zechciéj pan wejść w moje położenie... musiałem ustąpić, nie mogłem podejmować walki nierównéj i nieprowadzącéj do celu, bo gdybym nawet użył swojéj powagi i postawił stanowcze veto, to, przyznasz pan sam, w niczém a w niczém nie ulżyłoby ciężkiego losu panny Zofii. Nie mogłaby wytrzymać w tym domu. Słuchajże pan...
Tu Kramarzewski powoli, ze szczegółami wszystkiemi, opowiedział historyę owego upalnego dnia, burzy domowéj, naturalnéj burzy i zmarnowanego chłodnika.
Kamiński, wysłuchawszy relacyi, potrzebował użyć całéj siły woli, aby nie dać poznać tego, co się w jego sercu dzieje.
Pożegnał państwa Kramarzewskich z mocném postanowieniem, że więcéj noga jego w Lipowie nie postanie i udał się do domu.
Tam, zaraz drugie konie zaprządz kazał i na całą noc ku Warszawie podążył.
Gmach jego marzeń i nadziei odrazu w gruzy się rozpadał, plan ułożony tracił wartość, cel oddalał się coraz bardziéj. Zajście w Lipowie stawiało pomiędzy nim a Zosią trudną do zwalczenia przeszkodę.
Kamińskiemu w głowie huczało jak we młynie, ciągle miał przed oczami bladą twarzyczkę Zosi — postanowił gonić ją, szukać i znaléźć, choćby na końcu świata... wyznać jéj swoje uczucia i wprowadzić ją do swego domu, jako żonę swoją, przybraną matkę dla dzieci... Zakończyć raz jéj tułactwo i cierpienia.
Przez całą noc oka nie zmrużył, pomimo, że droga była przykra i nużąca. Układał plany poszukiwań, które pragnął natychmiast rozpocząć; droga wydawała mu się nieskończenie długą.
Sądząc, że karetą pocztową nie dojedzie dość prędko, wysiadł na jednéj stacyi i wziął extrapocztę. Przepłacał pocztylionów, aby śpieszyli i nareszcie po kilkunastu godzinach forsownéj jazdy, ujrzał wieżyce Warszawy, nad któremi unosił się, jak zwykle, obłok dymu.
— Tu ją znajdę! — myślał — tu ona być musi... przez tak krótki czas nie zdążyłaby dostać posady.
Przypuszczał, że Zosia zatrzymała się u Pętlickiéj, téj poczciwéj kobieciny, u któréj przed niedawnym czasem schronienie znalazła.
Kazał pocztylionowi wprost na Stare Miasto zajechać.
Na domu, który doskonale pamiętał, nie było już owego szyldziku, wyobrażającego „magiel wiedeński“, a z zebranych naprędce informacyj dowiedział się Kamiński, że Pętlicka magle sprzedała, wyniosła się całkiem z Warszawy i przy dzieciach na prowincyi osiadła.
Trzeba było szukać innéj drogi. Naturalnie, nie trudno się było domyśléć, że Zosia nie inaczéj jak za pośrednictwem kantorów posady szukała, natychmiast więc, nie posiliwszy się, nie spocząwszy po drodze, puścił się Kamiński na poszukiwania. Chodził od kantoru do kantoru, dopytywał, badał, aż nareszcie znalazł upragnioną wiadomość.
Postanowił jechać natychmiast.
Pobiegł do hotelu i przebrał się. Głód mu dokuczał; istotnie człowiek ten od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach. Zeszedł na dół do restauracyi hotelowéj i kazał sobie obiad podać. Siedział sam przy osobnym stoliku i rozmyślał o świeżo zaszłych wypadkach, o celu poszukiwań, o téj ślicznéj, bladéj dzieweczce, któréj obraz nieustannie miał przed oczami.
Nareszcie wie już gdzie jest... Pojedzie do niéj zaraz, natychmiast, wyzna jéj swoje uczucia, rozpocznie nowe, szczęśliwe życie.
W téj chwili jednak w duszy jego rodzić się zaczęły pewne wątpliwości... Zkąd pewność, że Zosia wyznanie dobrze przyjmie, że na uczucie uczuciem odpowie, że zgodzi się pójść z nim ręka w rękę, przez całe życie na złą i dobrą dolę. Któż za to zaręczy?... a może sama jego bytność u niéj, sama rozmowa z nią stanie się, jak w Lipowie, przyczyną utraty posady, powodem do nowych zmartwień, może tak jak poprzednio, pozbawi ją kawałka chleba i dachu nad głową.
— Nie! na to jéj narażać nie można.
Kamiński wybrał inną drogę. Postanowił poprosić siostrę swoją, panią Władysławę, aby pojechała do Zosi, wybadała ją, rozmówiła się szczerze i otwarcie. Pani Władysławie, jako kobiecie, łatwiéj to będzie, przytém i wizyta jéj żadnych podejrzeń nie wzbudzi.
Pobiegł natychmiast do siostry, rozmawiał z nią długo i szczerze, a znać trafił jéj do przekonania, gdyż jeszcze tego wieczora energiczna kobieta wybrała się w podróż.
Brat odprowadził ją na dworzec kolejowy, usadził w wagonie, a gdy pociąg ruszył, powrócił do miasta i w największym niepokoju oczekiwał wieści z Kalisza.
Siostra przyrzekła mu najsolenniéj, zaraz po zobaczeniu się z Zosią, wysłać telegram — tymczasem minęło już dwie doby, a upragnionéj depeszy nie było.
Ulica była piérwszorzędna, dom okazały, państwo Steinhaus zajmowali apartament na piéwszém piętrze, na dole znajdował się tak zwany kantor, w którym załatwiano rozmaite interesa finansowe, mniéj lub więcéj ryzykowne, ale zawsze korzystne, bo szef domu „Steinhaus et Comp.“ miał nos i lubił się chwalić z tém przed ludźmi. Wiedział co kiedy kupić, co sprzedać, prowadził dom okazale, a chociaż parokrotnie mówiono o nim, że się chwieje, jednak pogłoski nie sprawdziły się i firma istniała.
Pani Władysława wchodziła powoli po wygodnych schodach na piérwsze piętro.
Była godzina piérwsza w południe.
Na odgłos dzwonka otworzył drzwi służący w dość zakurzonym fraku i zapytał.
— Do kogo pani ma interes?
— Chciałabym się widziéć z guwernantką państwa Steinhaus.
Służący spojrzał na nią uważnie.
— Zdaje mi się, że wyszła — rzekł — ale pójdę zobaczę...
Po chwili powrócił.
— Guwernantka wyszła z panienkami, ale zaraz wróci. Niech pani pozwoli do salonu, sama pani Steinhaus o to prosi i także zaraz przyjdzie.
— Nie chciałabym saméj pani trudzić, bo mam tylko do guwernantki interes.
— Ale proszę! proszę! — odezwał się głos z sali — dlaczego pani nie ma spocząć? Panna Zofia zaraz przyjdzie. A może pani ma jakie sekreta dla panny Zofii?
— Nie mam jéj do powiedzenia nic takiego, czegobym wobec pani powtórzyć nie mogła — rzekła z powagą pani Władysława. — Osobiście prawie jéj nie znam i proszona jestem tylko, aby zakomunikować jéj niektóre wiadomości od krewnych.
— Ach! więc pani nie tutejsza?
— Mieszkam w Warszawie.
— Przepraszam, że ja panią tak wypytuję, ale rozmaicie bywa, a mając dobrą nauczycielkę, nie chciałabym jéj utracić.
— Nie rozumiem pani; nie mam ani kantoru stręczeń guwernantek, ani nie potrzebuję nauczycielki do własnych dzieci, gdyż mam tylko jednego chłopczyka.
Pani Steinhaus zmierzyła mówiącą od stóp do głów i przegląd ten widocznie wypadł dla pani Władysławy dość korzystnie.
Małżonka finansisty dopytywała o nowinki warszawskie, o teatr, opowiadała przytém o swojém nadwątloném zdrowiu, zamiarze wycieczki za granicę do wód, co wprawdzie bardzo drogo kosztuje, ale przy jéj bogactwach nie sprawi wielkiego kłopotu.
Upłynęło z półgodziny na takiéj pogadance, a tymczasem Zosia z dziećmi wróciła ze spaceru.
— Teraz — rzekła pani Steinhaus — może pani zobaczyć naszą nauczycielkę... Jan! — zawołała na służącego — zaprowadź panią do guwernantki.
Pokoik Zosia zajmowała maleńki, pokoik ponury, z jedném oknem, wychodzącém na podwórze.
Wizytę przyjęła z pewném niedowierzaniem, a nawet jakby z niechęcią, ale szczere, serdeczne odezwanie się pani Władysławy wnet rozbroiło dziewczynę. Piérwsze lody zostały przełamane, znajomość zawarta.
— Pani przejeżdża zapewne przez Kalisz? — zapytała Zosia.
— Nie! przybyłam tu naumyślnie i jedynie do pani.
— Jedynie do mnie?
— Tak jest, naumyślnie i jedynie do pani...
Zosia zrobiła wielkie oczy.
— Panno Zofio, mam ci dużo, a dużo do powiedzenia! Przychodzę z dobrém słowem, z sercem, z pociechą, któréj w twojém położeniu tak bardzo potrzebujesz. Brat mój stał się mimowoli powodem wielu przykrości dla ciebie...
— Istotnie, przecierpiałam bardzo wiele, ale pana Kamińskiego o to nie obwiniam. On chciał jak najlepiéj dla mnie... dla mojéj biednéj matki. Okazał mi tyle życzliwości, tyle dobrego serca, że mu do śmierci wdzięczną pozostanę. Nie jego wina, że źli ludzie...
— To, co pani mówi, dodaje mi otuchy.
— Otuchy?
— Tak!... Mam dużo do powiedzenia i, jak powiedziałam, przychodzę z życzliwością i z sercem. Może przeprowadzenie misyi, dla któréj tu przybyłam, wymagało-by pewnéj dyplomacyi, ale wybacz... nie jestem na dyplomatkę stworzona, lubię iść prostą drogą, mówić co myślę i jak myślę.
— Doprawdy, zrozumiéć nie mogę, co pani chce powiedziéć.
— Zrozumiész, zrozumiész pani, tylko poświęć mi chwilę czasu i wysłuchaj. Wszak to do niczego nie obowiązuje. O jedno tylko proszę: szczerość za szczerość. Czy zgoda?
Zosia skinęła głową w milczeniu i patrzyła na mówiącą szeroko otwartemi oczami.
— Przedewszystkiem pani, Zosiu, jeżeli pozwolisz się tak nazwać, weź to na uwagę, że ja nie jestem ci tak obca, jak sądzisz. Niegdyś rodziny nasze były z sobą w bardzo dobrych stosunkach, a brat mój, pomimo znacznéj różnicy wieku, był serdecznym przyjacielem twego ojca... Gdyby nie nieszczęśliwe wypadki, które wszystkimi i wszystkiem tak silnie wstrząsnęły, może spotykałybyśmy się dziś w zupełnie innych warunkach, może-by nas tylko miedza rozdzielała. Stało się. Dziś, ty biedaczko, z żalem wspominasz dawne swoje kąty i tułać się musisz po świecie z nieustanną myślą o choréj matce, o siostrze...
W oczach Zosi błysnęły łzy, pani Władysława mówiła daléj:
— Dziś łączy nas pokrewieństwo niedoli i nieszczęścia, a takie węzły powinny być silne, silniejsze może od innych. Czy znasz dzieje naszéj rodziny, historyę mojego brata?
— Wspominał mi w kilku słowach.
— Wierzę, bo on dużo mówić nie lubi, a zwłaszcza o sobie. I ja nie będę ci opowiadała szczegółowo tego ciężkiego dramatu. Utracił żonę w sposób okropny, w płomieniach. Utracił kobietę, do któréj był szczerze przywiązany i został z dwojgiem dziatek sam jeden. Nie mówię już o stratach majątkowych, nie mówię o osobistych różnych przejściach, jakie znieść musiał. Nie oszczędzało go życie. Biedny człowiek! tyle musiał przeżyć, tyle przeboléć, przecierpiéć — i wierz mi, moja droga, że z téj twardéj szkoły nieszczęść, w któréj niejeden padłby zupełnie złamany, albo puścił się z rozpaczy na bezdroża, brat mój wyszedł czysty i pełen mocy ducha...
Powiedziawszy to, pani Władysława umilkła i po dłuższéj pauzie ciszéj mówić zaczęła:
— Wielkie to były nieszczęścia, ciężkie ciosy, ale, jak ci powiadam, brat mój zniósł je jak na mężczyznę i człowieka z charakterem przystało. W pracy szukał zapomnienia i ulgi i, do pewnego stopnia przynajmniéj, znalazł je. Czas jest lekarzem, który goi najboleśniejsze rany... Mówiłam téż zawsze bratu memu, że jest jeszcze młody, że ma prawo do szczęścia, że wreszcie nowy związek nie ubliży pamięci tamtéj... nieszczęśliwej, że przeciwnie, da jéj sierotom opiekunkę. Brat z początku słuchać o tém nie chciał, ale od niedawnego czasu zmienił zdanie. Znalazł osobę, dla któréj serce jego żywiéj uderzyło.
— Więc żeni się pan Kamiński? — zapytała Zosia z ciekawością.
— Przynajmniéj marzy o tém... Zmiana, jaka w usposobieniu jego zaszła, zmiana, z któréj ja, jako jego siostra, ucieszyłam się szczerze, datuje się od chwili owéj, kiedy, jeżeli przypominasz sobie pani, jechaliście razem do Warszawy omnibusem pocztowym. Odrazu wzbudziłaś w nim sympatyę, która z czasem zamieniła się w trwałe i poważne uczucie.
— Ja? co téż pani mówi?
— Panno Zofio! obiecałaś słuchać cierpliwie zatém wysłuchaj do końca. Nie będę przedłużała téj rozmowy, powiem krótko... brat mój kocha cię, a ja przybyłam umyślnie, aby ci to w jego imieniu oświadczyć i prosić o twoją rękę. Zostań jego żoną, to człowiek uczciwy i godzien szacunku. Będziesz w nim miała wiernego przyjaciela i towarzysza życia. Twoja tułaczka się skończy, będziesz miała przy sobie matkę, którą on kochać będzie jak własną, siostrę, dla któréj zostanie bratem... Milczysz pani, nie chcesz mi odpowiedziéć...
Zosia miała oczy pełne łez.
— Pani! — odrzekła po chwili namysłu — cóż tu odpowiedziéć?! Dla biednéj nauczycielki, sieroty, jest to los, który można przyjąć z wdzięcznością, témbardziéj, że brat pani umié wzbudzić sympatyę i szacunek.
— Więc przyjmujesz? — zawołała pani Władysława z radością i rzucając się na szyję Zosi — więc przyjmujesz, moja śliczna, kochana siostrzyczko?
— Nie nazywaj mnie pani tém imieniem. Ja wam, to jest i tobie pani i jéj szlachetnemu bratu, z całego serca, z całéj duszy dziękuję, ja wam będę do końca życia wdzięczna, ale... pozwólcie mi pójść własną drogą, pozostawcie mnie własnemu losowi.
— Dlaczego? na miłość Bozką! dlaczego?
— Szczerość za szczerość... wszak o to prosiłaś pani. Gdybym była wolną, nie odrzuciłabym poczciwych serc waszych. Mówią, że miłość na zawołanie nie przychodzi, ale ponieważ żywię dla brata pani głęboki szacunek, więc z całém zaufaniem dałabym mu rękę, gdybym była wolną, jak powiadam.
— Alboż jest inaczéj?
— Tak, pani. Ten, który miał być moim mężem, znajduje się ztąd daleko, bardzo daleko, burza porwała go jak liść z drzewa i uniosła w inne strony. Niewiadomo kiedy powróci ztamtąd, niewiadomo nawet czy powróci, ale sumienie nakazuje dotrzymać mu słowa. Patrz pani, ten maleńki pierścionek, z którym nie rozstaję się nigdy, od niego pochodzi. Sądzę, że nie będziesz pani starała się przekonać mnie, że mogę słowo złamać.
— Biedne dziecko — rzekła pani Władysława z westchnieniem — biedne dziecko! a jeżeli on zapomni, już zapomniał, jeżeli znalazł szczęście w innym związku?
— Zdaje mi się, że nie. Wprawdzie, dawno już listu od niego nie miałam...
— A widzisz!
— Jeżeli zapomniał, to jego rzecz — moja zaś dotrzymać.
Tu Zosia opowiedziała pani Władysławie króciuchną sielankę swéj bardzo wczesnéj młodości, miłość kilku dni słonecznych, które przerwała burza i po któréj rozpoczęło się jednostajne pasmo dni szarych, posępnych, smutnych.
— Więc z niczém odjadę, droga Zosiu — spytała siostra Kamińskiego — nie będę zwiastunką szczęścia dla niego...
— Zawieź mu pani odemnie serdeczny uścisk dłoni, podziękowanie za dobre serce, jakie okazał sierocie, zawieź mu szacunek mój i przyjaźń, ale sama widzisz, że nic więcéj nad to dać mu nie mogę.
Z ciężkiem sercem, a podwójną życzliwością i szacunkiem dla Zosi, opuściła pani Władysława Kalisz i podążyła ku Warszawie, aby zwiastować smutną nowinę bratu.
Zastała go na dworcu kolejowym, gdzie z niecierpliwością oczekiwał na pociąg. Odrazu z wyrazu twarzy siostry poznał, że nic dobrego nie przywozi, przez drogę do domu wysłuchał relacyi spokojnie, nie zdradziwszy nawet jedném westchnieniem ile cierpi.
— Ha, trudno — rzekł całując rękę siostry — widać nie przeznaczono mi szczęścia na téj ziemi. Dziękuję ci Władziu za trudy twoje i bądź zdrowa...
— Odjeżdżasz już? — zapytała.
— Tak! jadę. Czegóż tu mam siedziéć, moja droga, trzeba do domu. Zagrzebać się w gospodarstwie, w książkach, wegetować, aby daléj, aby daléj, aby z dnia na dzień, z roku na rok. O jedną łaskę cię proszę tylko siostro... utrzymuj stosunek listowny z Zosią. Wiedzmy przynajmniéj gdzie jest i w razie potrzeby przyjdziemy jéj w delikatny sposób z pomocą.
Pani Władysława przyrzekła, że to uczyni, a on pojechał.
Przybywszy do domu, zamknął się, przestał bywać w sąsiedztwie, a Kramarzewskiego, którego panna Franciszka z nadzwyczajną misyą wysłała, przyjął tak kwaśno i chłodno, że dziedzic Lipowa postanowił dalszych prób zaniechać.
W okolicy zaczęły krążyć pogłoski, mówiono, że Kamiński zdziecinniał, inni twierdzili, że melancholji dostał, ale ani jedno, ani drugie przypuszczenie nie było blizkie prawdy; on tylko zamknął się w sobie, pracą starał się przezwyciężyć smutek, pracował dużo, dużo czytał i z domu nie oddalał się wcale. Zawiązał téż korespondencyę w celu dowiedzenia się o swym rywalu; nie było to wprawdzie trudne, gdyż w owych stronach odległych miał wielu znajomych i przyjaciół a nawet i krewniaków, ale list w tamtę stronę szedł kilka miesięcy, w najlepszym nawet razie zaledwie za pół roku można się było odpowiedzi doczekać.
Pobyt Zosi w Kaliszu długo nie trwał.
Pan bankier, którego dzieci kształciła, zrobił kilka mniéj fortunnych operacyj, a czując, że mu się chwieje grunt pod nogami, wolał się zawczasu z interesów wycofać. Jakoż wycofał się tak zgrabnie, że wierzyciele nie spostrzegli się nawet, jak zniknął pewnéj nocy, wraz ze swoją rodziną, zabrawszy wszystkie kapitały i pozostawiwszy jedynie ruchomości.
Zosia naraz znalazła się znowu bez miejsca, ale to trwało niedługo. Zapoznała się z jedną rodziną, wyprowadzającą się za chlebem bardzo daleko w głąb Cesarstwa i przyjęła u niéj obowiązek nauczycielki.
Na krótko pojechała do matki, pożegnała ją, oddała jéj wszystkie swoje oszczędności, ucałowała jéj ręce stokrotnie i ze ściśniętém sercem, tłomacząc, że bardzo niedaleko wyjeżdża, opuściła rodzinne strony.
Do pani Władysławy napisała kilka słów serdecznych i potém już nie dawała o sobie znaku życia.
Tak przeszły trzy lata.
Pani Władysława kończyła swoją pracę dzienną. Panny porozchodziły się, służąca sprzątała porozrzucane skrawki i gałganki.
Był wieczór zimowy, mroźny, na ulicach już ruch ustawał, bogatsi siedzieli w teatrach, lub wybierali się na zabawy, ubożsi tulili się w izbach przy piecach, sklepy już zamykano.
Pani Władysława wzięła się do swojéj książki rachunkowéj, lecz gdy zaledwie zaczęła cyfry podsumowywać, brzęk dzwonka w przedpokoju przerwał jéj tę robotę.
— Pójdź-no! — rzekła niecierpliwie do służącéj — zobacz kto tam dzwoni i czego chce o tak późnéj porze?
Służąca wróciła za chwilę.
— To, proszę pani, siostra przyszła i koniecznie chce się z panią widziéć.
— Jakto? panna Elżbieta przyjechała?
— Ale nie! siostra, proszę pani, prawdziwa siostra... powiada, że ze Świętego Ducha.
Pani Władysława zerwała się z krzesła i wprowadziła przybyłą do pokoju.
Była to siostra miłosierdzia, w szaréj grubéj sukni, w czepcu w wielkiemi skrzydłami.
— Wybacz pani — rzekła, spuszczając oczy ku ziemi — że niepokoję, a może pracę przerywam, ale przysłała mnie osoba, któréj chwile może są już policzone.
— Na Boga! o kim pani mówisz?
— Od tygodnia leży u nas w szpitalu młoda osoba, bardzo nieszczęśliwa, nie pod względem materyalnym, gdyż złożyła fundusik na opłatę za oddzielny pokoik, lecz nieszczęśliwa pod innemi względami. Z małemi przerwami jest prawie ciągle nieprzytomna, a z tego, co bredziła w gorączce, możnaby sądzić, że ją jakieś wielkie nieszczęście spotkało, mówiła o pogrzebie matki...
— Jak się nazywa? — spytała pani Władysława.
— Nie pamiętam doprawdy, wiem, że ma imię Zofia, miła blondyneczka z niebieskiemi oczami.
— Ach! to już wiem kto! Natychmiast śpieszmy do niéj siostro, nie tracąc ani chwili.
— O! niech pani pośpieszy. Właśnie przed godziną biedaczka odzyskała przytomność, przyzwała mnie do siebie i rzekła: „Jedną mam tylko życzliwą istotę w Warszawie (tu wymieniła nazwisko pani i adres), jedź, powiada, siostro, poproś ją do mnie... kto wié, co mnie czeka, może już jutro skończą się moje cierpienia“.
— Czy istotnie tak groźna choroba?
— Zapewne, doktorzy z powątpiewaniem kiwają głowami, ale Pan Bóg może poratować.
— Masz słuszność, siostro, w Nim tylko nadzieja.
— Modlę się téż codzień o zdrowie dla téj biedaczki... W drugim dniu choroby, gdy miała przytomność, wypytywała mnie o warunki przyjęcia do naszego zgromadzenia, mówiła, że pragnie siostrą miłosierdzia zostać. Tłómaczyłam jéj, że ma zbyt wątłe zdrowie i siły do tego obowiązku... Późniéj gorączka się wzmogła i już nie mówiłyśmy o tém.
Ta rozmowa prowadzoną już była w doróżce, która niebawem zatoczyła się przed gmach szpitalny.
Ze ściśniętém sercem, ze łzami w oczach szła pani Władysława przez długie kurytarze szpitalne, poprzedzana przez siostrę miłosierdzia.
Piérwszy raz znajdowała się w takim przybytku boleści i niemocy, zdawało jéj się, że blade widmo śmierci przechadza się po tym wielkim gmachu i czycha na swe ofiary. Zdawało jéj się, że przez drzwi, koło których przechodziła, słyszy westchnienia i jęki.
Spotkała kilka zakonnic, jak przesuwały się cicho po kurytarzu, w swoich białych czépcach skrzydlatych, oraz młodego studenta, który biegł raźno, nucąc półgłosem aryę z najnowszéj operetki... Widziała także posługaczów apatycznych, sennych, przyzwyczajonych do widoku cierpień i śmierci.
Zdawało się, że długie kurytarze nie mają końca, że ten przybytek jęków, to niby olbrzymi labirynt, z którego wyjścia nie ma.
Nareszcie doszły do celu.
Zakonnica otworzyła drzwi bez szelestu i skinęła na swą towarzyszkę.
Weszły.
Zosia leżała na łóżku z przymkniętemi oczami, tylko miarowe wznoszenie się i opadanie piersi świadczyło, że życie z niéj jeszcze nie uciekło. Piękna jéj twarzyczka o delikatnych rysach wyglądała jakby wyrzeźbiona z kararyjskiego marmuru. Nad białém czołem wiły się sploty jasnych włosów, rozrzucone w nieładzie. Ręce jak u dziecka drobne i wychudłe skrzyżowała na piersiach.
Pani Władysławie łzy zakręciły się w oczach.
— Zosiu! droga Zosiu! — szepnęła.
Odpowiedzi nie było.
— Usnęła... — rzekła zakonnica szeptem — ale się zaraz przebudzi; sen ma przerywany, krótki. Niech pani siądzie tu przy niéj... Ot tak, do światła, żeby panią lepiéj widziéć mogła.
Istotnie chora westchnęła i otworzyła oczy.
Na widok przybyłéj błysnął w nich promyk radości. Wzięła rękę pani Władysławy i przycisnęła ją do ust.
— Byłam pewną, że pani przyjdzie — rzekła — byłam pewną, chociaż nie zasłużyłam na tyle dobroci.
— O, moje dziecko, czemuś nie dałaś znać wcześniéj?... Byłabym cię wzięła do domu, pielęgnowała z całą troskliwością... Nie mogę pozwolić, żebyś leżała tu. Jutro, jeżeli doktorzy pozwolą, zabiorę cię do siebie.
— O nie! nie trzeba!... mnie tu dobrze. Siostra Zofia jest dla mnie prawdziwym aniołem opiekuńczym, bo ona także Zofia... ma takie imię jak ja i taka sierota jak ja... i matkę straciła niedawno... także jak ja. Nie bierz mnie pani ztąd, tu dobrze, spokojnie, cicho...
— Nie mów tak dużo, Zosiu, to cię męczy.
— Masz pani słuszność, doktor to samo powiada, ja téż długo pani nudzić nie będę. Tu pod poduszką są papiery, weź je pani do siebie. Jeżeli powrócę do zdrowia, oddasz mi je... jeżeli zaś umrę, spalisz...
— Ależ ty żyć będziesz, drogie dziecko, na szczęście własne i drugich.
— Bóg to wié jeden... weź pani te papiery, przeczytaj je, one ci powiedzą i wytłomaczą wszystko, powiedzą więcéj niż ja sama, bo nawet i mówić mi trudno.
— Nie wysilaj się téż, nie mów, próbuj usnąć, może cię sen pokrzepi. Biedne dziecko, potrzebujesz nabrać sił.
— Sił! — rzekła ze smutnym uśmiechem Zosia — tak, sił! Zdawało mi się, że mam ich wiele, bardzo wiele, a jednak, gdy mi serce zakrwawiono, życie złamano, gdym w jednym prawie dniu utraciła wszystko, co miałam najdroższego na ziemi, pokazało się, że moje siły były tylko złudzeniem, że wątła i słaba złamałam się odrazu pod tym ciężarem... Sił fizycznych zabrakło... a dusza!
— Bóg dodaje mocy cierpiącym i pomaga nieść krzyże, które na nich zsyła — odezwała się siostra miłosierdzia — błogosławieni którzy cierpią...
— O tak! — odrzekła Zosia, wznosząc śliczne swe oczy ku górze — błogosławieni, którzy cierpią, masz słuszność siostro, prawda, prawda... Cierpienie ma swoją poezyę i swoje uroki; ale ja bym wolała nie cierpiéć... Wolałabym być przy matce mojéj, oprzéć głowę na jéj ramieniu, wyżalić i wypłakać się... wolałabym łudzić się do końca życia, czekać do końca życia i wierzyć.
Mówiąc to, chora przymknęła powieki; na twarzy jéj wykwitły silne rumieńce, usta były suche, wychudłe białe paluszki poruszały się nerwowo.
— Znów gorączka — szepnęła zakonnica, pochylając się nad chorą. — Niestety, znowu gorączka.
— Powiedzcie mi wy... — szeptała Zosia — powiedzcie ludzie mądrzy... uczeni tego świata, powiedzcie czy to prawda, że są takie mrozy, które mogą serce wyziębić, pamięć odebrać, serce wystudzić i w bryłę lodu je zamienić? Czy są?... Ja wiem że są... Gdzieżeś matko moja? Tam wysoko, wysoko... prawda, że tam nie ma ani łez, ani zawodów... ani boleści? Weź mnie do siebie, weź mateczko, zabierz dziecko twoje. Tyś mnie porzuciła, on zapomniał, nie ma już dla mnie nic na téj ziemi, weź mnie matko do siebie...
— Zawsze tak — rzekła zakonnica — leży cicho, bez jęku i skargi; gdy zaś w gorączkę zapadnie, wnet o matce, lodach i mrozach opowiada. Musiała biedna wiele przecierpiéć.
— Co doktorzy mówią? — spytała pani Władysława — co mówią? Proszę o szczerą odpowiedź.
— Robią, co mogą; młodość choréj, jéj siły, oto cała nadzieja.
Pani Władysława przypatrywała się bacznie choréj, któréj usta poruszały się ciągle. Był to jednak szept tak cichy, że najbystrzejszy słuch nie mógł pochwycić pojedyńczych wyrazów.
— Niech pani jedzie do domu — rzekła zakonnica — ja tu będę czuwała przez noc całą. Jutro pani może zajrzy.
— Ależ i jutro i pojutrze i codzień... Nawet mam szczerą ochotę zabrać ztąd tę biedaczkę do siebie.
— Nie radzę pani, przynajmniéj dopóki polepszenie nie nastąpi. My czuwać nad nią będziemy, w domu saméj jednéj pani byłoby trudno.
— Droga siostro, szczególnéj opiece twojéj ją polecam. Na wszelkie wydatki fundusz dam, co tylko będzie potrzeba. Ratujcie ją tylko, ratujcie. O gdybyś wiedziała... jak komuś drogiem jest to życie zagrożone, o gdybyś wiedziała...
— Wierzę pani, ale zapewniam zarazem, że bez prośby pani będziemy jéj strzegły jak oka w głowie — to obowiązek nasz i jedyny cel życia.
— Szlachetny, piękny obowiązek! Siostro, wszak chora nie obudzi się, jeżeli pocałuję ją w czoło? powiedz jéj jutro, jak przytomna będzie, żem ją pożegnała jak siostra... jak siostra, proszę pamiętać.
— Wszakże to zapewne krewna pani?
— Tak — rzekła po chwili wahania się — tak! ona jest blizka memu sercu, bardzo blizka.
Siostra miłosierdzia przeprowadziła panią Władysławę napowrót przez długie kurytarze szpitalne, aż do przedsionka.
Téj nocy pani Władysława nie spała zupełnie. Rozwinęła papiery, dane jéj przez Zosię i pogrążyła się w czytaniu.
Wszak była upoważniona do tego, a owe papiery miały zastąpić właśnie opowiadanie choréj.
Była to paczka listów, ułożonych kolejno, podług dat. Widocznie były one odczytywane niejednokronie i niejednokrotnie wywoływały łzy, bo w kilku miejscach atrament był jakby zmyty.
Listy te pisane były jednakowym charakterem i widocznie wszystkie wyszły z pod pióra jednego i tego samego autora. Sądząc według dat, korespondencya ciągnęła się przez lat cztery z górą — i urwała się nagle... tak nagle... z takim dysonansem niemiłym, że pani Władysława zerwała się z krzesła... i nie mogła mimowolnego okrzyku powstrzymać.
W piérwszych listach, kreślonych widocznie zaraz po rozstaniu się, widać było żal, tęsknotę i szczere, głębokie uczucie.
„Każdy twój list, moja Zosiu — pisał — to promyczek słońca, wpadający do ciemnicy i rozpraszający mroki. Łatwiéj się znosi cierpienie, łatwiéj pokonywa tęsknotę, gdy się ma takiego anioła pocieszyciela, jak ty! Czém zasłużyłem na to przywiązanie, czém zdobyłem je sobie.”
„Dziękuję Ci za drobny, polny kwiatek, który mi w liście przysłałaś! Biedna, mała roślinka tyle drogi przebyła, aby mi przynieść pozdrowienie od Ciebie i od tych pól szerokich, na których wyrosła. Kto Ci podszepnął myśl, żebyś mi kwiatek przysłała? Ani się domyślasz, jaki to drogi dar dla mnie... Ucałowałem go tysiąc razy... ach! czemuż nie mogę ucałować twych białych rączek“.
„Ty, droga Zosiu — pisał w innym liście — robisz dla mnie więcéj niż możesz. Wyrzucona z pod rodzinnéj strzechy, poszłaś do obcych ludzi na najniewdzięczniejszy z niewdzięcznych chleb nauczycielki. Ja wiem, że masz całe dnie zajęte, a jednak znajdujesz jeszcze czas na pisanie długich, serdecznych listów. Domyślam się, że czynisz to nocami z krzywdą własnego zdrowia. Nieraz chcę Ci powiedziéć: nie rób tego, oszczędzaj siły, nie psuj tych ślicznych oczu, którym może jeszcze daném będzie szczęście oglądać: nieraz chcę Ci to powiedziéć, ale jednocześnie budzi się we mnie egoizm i myślę z trwogą, co by moje biedne życie było warte bez wymiany myśli z tobą, bez téj pociechy, którą mi prawie każda poczta przynosi“.
„Znowuż kwiatek! kwiatek i listek. Fijołek! Zkąd tam u was biorą się kwiaty tak wcześnie? Ucierpiał w drodze bardzo, zwiądł i prawie szczerniał, ale zachował swój zapach przedziwny. Czém Ci odpłacę ten dar?“
„Piszesz, ażebym był cierpliwy, wlewasz mi w serce otuchę, że złe czasy przejdą, że zajaśnieją jeszcze dni spokoju i szczęścia. Każesz mi być silnym i wytrwałym. Ciężko to! Gdyby przynajmniéj wiedziéć, ile czasu potrwa rozłączenie? Niepewność nad wszystko gorsza. Dręczy ona strasznie, jak robak toczy serce i odbiera spokój. Po co ja to piszę? Na co zatruwam Ci życie gorzkie i ciężkie? Alboż ja wiem? Zdaje mi się, że jak wypowiem co mam na sercu, wyspowiadam się przed Tobą, wypłaczę, to mi lżéj jakoś. Samolubstwo to, egoizm!“
„Donoszę Ci — pisał znów w innym liście — że znalazłem zajęcie. Cieszę się z tego niewymownie, bo prędzéj będzie czas schodził, tém bardziéj, że owo zajęcie miało dla mnie zawsze pewien urok... w domu uważałem je za rozrywkę, tu oddam mu się dla zarobku. Zamierzamy w kilku czynić wyprawy myśliwskie. Zmęczenie fizyczne i trudy podobno dobrze działają na cierpienia duszy... Zobaczymy!”
Dalsze listy były coraz krótsze i coraz mniéj podobne do poprzednich. Różnica uwydatniała się stopniowo, nietylko w treści saméj, ale i w formie, w sposobie wyrażania się, w zwrotach mowy. Pisane były one pośpiesznie, jakby autor ich nie miał czasu, lub chęci, na dłuższą pogadankę.
„Powiadam ci Aniele, że nie masz się o co gniewać. Mówisz żem zapomniał o Tobie — nie, niezapomniałem. Tylko, że dawniéj siadywałem więcéj w domu, a dziś to tu, to tam, ciągle w podróży! Czasem to i dwa tygodnie atramentu nie widzę, a Ty się Zosiu gniewasz, że nie pisuję do Ciebie. Nie otrzymałaś listu dziś, to otrzymasz go jutro, nie jutro to pojutrze, ale zawsze otrzymasz. Ty tęsknisz i ja tęsknię“.
„Dziwię się kochanie co ty widzisz w mych listach nienaturalnego. Pisuję je zwykle z pośpiechem, bo mi brak czasu, a przytém i ręka odwykła od pisania. Przysłałaś mi książki do czytania, dziękuję ci za nie, będę je czytywał w wolnych chwilach od pracy. Kiedyż my się zobaczymy? Bóg wié... lecz cóż robić, czekaliśmy tyle, przeczekamy resztę”.
„Mam nowe mieszkanie, wprowadziłem się do niego przed trzema tygodniami; pokoik ciepły, wygodny — gospodyni dobra kobiecina, podobno wdowa po majorze — młoda jeszcze, ma dwoje małych dzieci i trochę pieniędzy; mieszka w własnym domu, a i w miasteczku ma drugi dom. Pokoik mój jest przy jéj mieszkaniu. Ona pochodzi ze stanu kupieckiego i ma bogatych krewnych“.
Pani Władysława z uwagą i zajęciem wielkiém odczytywała te listy.
Lampa dopalała się już, płomyk jéj bladł coraz bardziéj, gasł już prawie. Czytająca nie zważała na to i z gorączkowym pośpiechem wzięła do ręki list ostatni.
Ten był najkrótszy ze wszystkich.
„Nie gniewaj się na mnie za to, o czém ci tu donoszę. Czas już było zakończyć troski i ustalić życie. Myśmy się kochali to prawda, ja i dziś jeszcze kocham ciebie — lecz cóż robić, tysiąc wiorst między nami! Głową muru nie przebijesz, a człowiek się starzeje. Ożeniłem się więc z moją gospodynią, to bardzo dobra kobietka i z grosiwem. Radzę więc i tobie wyjść zamąż, bo im późniéj tém będzie trudniéj. Życzę ci szczęścia i wszystkiego dobrego, a i żona moja zasyła ci ukłony“.
Na tym liście kończyła się korespondencya.
Był jeszcze w papierach jeden dokument — depesza o śmierci matki. Data listu zbiegła się z datą depeszy.
Biedna dziewczyna śpieszyła na pogrzeb, ale nie mogła przenieść tylu wrażeń i złamana, bezprzytomna walczyła między życiem a śmiercią.
Kilka tygodni upłynęło od chwili, w któréj siostra miłosierdzia wezwała panią Władysławę do Zosi, kilka tygodni niepewności, walki młodych sił życia z niszczącą siłą śmierci.
Młodość zwyciężyła, przemogła chorobę, a na bladéj twarzyczce Zosi zaczęły się ukazywać ledwie dostrzegalne rumieńce.
Pani Władysława była codziennym gościem chorej, otaczała ją najtroskliwszą opieką, czuwała nad nią, jak matka nad dzieckiem rodzoném.
Gdy już lekarze pozwolili Zosi opuścić łóżko, pani Władysława rzekła do niéj:
— Droga moja, teraz zabieram cię do siebie. Nie protestuj! Chcesz, czy nie chcesz, ale wezmę cię ztąd.
— Pani...
— O! dajże pokój... Tylem się namartwiła przez czas twojéj choroby a teraz, już jesteś blizką wyzdrowienia, miałabym cię opuścić? Nie, Zosiu, tego nie będzie.
— Ja mam przed sobą drogę wytkniętą...
— Istotnie masz ją, moje dziecko. Jak na teraz twoja droga to cisza, wino i wzmacniająca dyeta. Słyszałaś przed chwilą co powiedzieli lekarze.
— Prawda, ale...
— Nie ma ale, żadnego ale nie ma.
— Jabym pragnęła.
— Ciekawam co...
— Jabym pragnęła wstąpić do zgromadzenia. Nie mam już nikogo z bliskich...
— A siostra?
— Przygarną ją krewni... ja zaś będę służyła nieszczęśliwym!
— Siostrą miłosierdzia chcesz zostać?
— O tak! to moje jedyne pragnienie!
Pani Władysława roześmiała się.
— Śliczna myśl i trzeba ją wykonać jak najprędzéj. Taka kolosalna kobieta jak ty, taka silna, będzie mogła czuwać po całych nocach, dźwigać chorych... Wszak prawda? Pokaż no ręce! A widzisz, takiemi rękami głazy mogłabyś podnosić.
— Siły wrócą! — szepnęła Zosia.
— Ano, nareszcie przyszliśmy do punktu, na którym możemy się porozumiéć. Siły wrócą, dobrze, niech wrócą, ale tymczasem, póki ich nie ma, nie możesz być ani nauczycielką, ani siostrą miłosierdzia, musisz zatém pozostać moją pupilką i jechać do mnie. Późniéj rozporządzisz sobą, jak sama zechcesz.
— Czém ja się pani odwdzięczę?
— W tym razie tylko pośpiechem. Pomogę ci się ubrać. Kareta oczekuje na dole.
— Kareta? po co takie zbytki?
— Moje dziecko, takiego Herkulesa jak ty, inaczéj przewieźć nie można, powiew wiatru może ci zaszkodzić.
— Ja pani będę ciężarem.
— Jeżeli go biorę dobrowolnie... Zresztą, pozwól mi miéć swoje fantazye... ja cię kocham, moja droga, i mam nadzieję, że i ty mnie z czasem...
— Ja panią już bardzo pokochałam...
— Więc jedźmy!
— W téj chwili...
— Uprzedzić cię jednak muszę, moja Zosiu, że przygotowałam dla ciebie niespodziane.
— Dla mnie?
— Tak jest! Szczególna to niespodzianka, o któréj się uprzedza, ale z choremi trzeba ostrożnie.
— Czy niespodzianka przykra? — spytała Zosia z uśmiechem.
— O nie! Będziesz nią zachwycona, tylko przyrzecz mi naprzód, że będziesz panowała nad wzruszeniem.
— Tyle już wzruszeń przeszłam!
— To, o którém mówię, będzie wzruszenie radosne.
Kareta zatrzymała się, pani Władysława ujęła Zosię za rękę i wprowadziła do mieszkania.
— Oto, moja Zosiu, jest twój pokoik — rzekła. — Urządziłam go jak dla rekonwalescentki. Jest sporo kwiatów i dość powietrza, a przytém zupełna cisza, żaden zgiełk nie dochodzi tutaj, chyba szmer maszyn do szycia z pracowni, ale do tego można się przyzwyczaić. W szafie znajdziesz książki, jeżeli czytać zechcesz. Jest ich tam sporo... Przebędziesz w tym pokoju dotąd, dopóki do zdrowia nie przyjdziesz. Siły ci powrócą, myśli swobodniejsze a wtedy postanowisz, co daléj uczynić.
— O, moja pani, czémże ci się odwdzięczę?...
— Sercem się płaci za serce! Już mówiłyśmy o tém... Kochaj mnie, a będziemy skwitowane zupełnie. Jeszcze słowo! Wraz ze zdrowiem wróci twoja wolność, ale ponieważ przypuszczałam, że saméj będzie ci smutno, przeto postarałam się o towarzyszkę dla ciebie.
— Ah!...
— Tak i to jest właśnie niespodzianka, o któréj ci mówiłam. Twoja towarzyszka jest młoda i bardzo miła dzieweczka... Pokochacie się od pierwszego wejrzenia... Jestem nawet pewna, że się już kochacie.
— Czy ją znam?
— Zdaje się... ale już ukrywać nie będę. Istotnie miałam zamiar, nic nie mówiąc, nie uprzedzając cię wcale, przyprowadzić ją tutaj, lecz obawiałam się, że nagłe wzruszenie mogłoby ci zaszkodzić, lepiéj więc będzie, gdy powiem... Zosiu, twoja siostra jest tutaj i ona będzie twoją towarzyszką.
— Helenka! Helenka! Ona tu? nie! to niepodobna!... prowadź mnie pani do niéj.
— Jestem, jestem! — zawołała, wbiegając do pokoju młodziutka osoba w czarnéj sukni, obszytéj szerokim szlakiem krepowym — Zosiu! Zosiu moja!
Obie siostry z płaczem rzuciły się sobie w objęcia, pani Władysława wyszła dyskretnie.
— Zkąd się tu wzięłaś, moja serdeczna — zapytała Zosia, patrząc w oczy siostrze — zkąd się wzięłaś Helenko?
— Wezwana zostałam listownie... Ta poczciwa kobieta w najoględniejszych wyrazach doniosła mi, żeś chora i prosiła o rychłe przybycie. Czy mam ci opowiadać, jak spieszyłam, jak pragnęłam w jednéj chwili być przy tobie, Zosiu. Ty biedaczko, tyś moja opiekunka... teraz jesteśmy same tylko, dwie nas z całéj rodziny...
— Biedna mama!
— Zgasła bez cierpień... Ostatnia jéj myśl była o tobie, ostatnie wyrazy zawierały błogosławieństwo dla ciebie. Umarła na mojém ręku. Mówiła, że jedyném jéj cierpieniem jest to, że ciebie niema, że cię nie może ucałować, pożegnać. Były to ciężkie chwile, moja siostro. Gdy matka umarła, wysłałam natychmiast depeszę. Opóźniliśmy pogrzeb, czekaliśmy. Sądziłam, że depesza nie doszła, wysłałam drugą do twoich pracodawców z zapytaniem. Nadeszła odpowiédź, że już wyjechałaś... Możesz sobie wyobrazić moją rozpacz, gdy upłynęły trzy, cztery dni, tydzień, a ciebie widać nie było. Pochowaliśmy mamę na cmentarzu, w miejscu, które sobie sama za życia obrała. Jeszcze nie mogłam przyjść do siebie po takiéj ciężkiéj stracie, po takim ciosie bolesnym, a już ugodził w moje serce drugi... Zaczęłam ciebie opłakiwać, Zosiu.
— O! i miałabyś słuszny powód do tego, gdyby nie Opatrzność Boża, która mi tę zacną kobietę zesłała.
— Tyś w drodze zachorowała, Zosiu?
— Tak! Zaraz po otrzymaniu depeszy byłam jak oszołomiona, jechałam do Warszawy prawie nieprzytomna. Jak rozmawiałam, sama nie wiem. Majaczył mi się świst lokomotywy, brzęk dzwonków pocztowych, jakieś miasta, wsie, ludzie, drogi... wreszcie w Warszawie utraciłam zupełnie siły, przytomność. Ktoś się mną zajął, przypuszczam, że chyba rządca hotelu, w którym stanęłam. Dość, że zawieźli mnie do szpitala. Życie moje wisiało podobno na włosku... ale już przeszło złe... Widzę ciebie moja najdroższa i jestem szczęśliwa... Jakeś ty wyrosła, wypiękniała, Helenko!
— I ty się zmieniłaś, moja Zosiu.
— Po takich przejściach...
— Po przejściach została ci tylko bladość twarzy, ale w oczach zmieniłaś się bardzo!
— W oczach?
— O tak! ja pamiętam przecież dobrze twoje oczy z przed laty, takie zawsze jasne, pogodne... a teraz...
— Znajdujesz w nich zmianę?
— Smutek w nich widzę i żal, a oczy są obrazem duszy... ztąd wniosek, że dusza twoja cierpi.
— Cierpi, moje dziecko, bardzo cierpi.
— Pociesz się, cierpienie to przeminie, przejdzie, nastaną jeszcze dni szczęścia.
— Szczęście... — powtórzyła Zosia z bolesnym uśmiechem na ustach — szczęście... moja droga, gdzież ono? gdzie go szukać... Dla mnie przynajmniéj wszelkie nadzieje zniknęły...
Pani Władysława przerwała tę rozmowę.
— O czém siostrzyczki mówią? — zapytała, wchodząc.
— Ciągle mówimy... — odezwała się młodsza.
— I jeszczeście nie powiedziały sobie setnéj części tego, co powiedziéć pragniecie. Wszak prawda, Zosiu?
— Pokazuje się, że nas pani zna wybornie.
Pani Władysława rozśmiała się.
— Czy was znam!? Boże drogi! Przecież i ja byłam kiedyś młoda i miałam swoje marzenia, pragnienia, miałam przyjaciółki serdeczne, przed któremi spowiadałam się ze wszystkich myśli swoich... Nieraz, gdyśmy się zeszły, to końca gawędce nie było... a cóż dopiero mówić o was, o dwóch siostrach, które spotkały się po długiém niewidzeniu, po takich ciężkich przejściach. Zdaje się, że przez rok cały miały byście przedmiot do rozmowy.
— Istotnie! — odezwała się Helenka — to prawda.
— Jabym wam nie przeszkadzała, ale obowiązek gospodyni każe mi prosić was do stołu i poetyczny urok waszéj rozmowy przerwać zwyczajną, powszednią prozą życia. Chodźcież się posilić panienki.
Gdy już wszystkie trzy zasiadły przy stole, Zosia odezwała się nieśmiało:
— Jaka ja jednak jestem niedobra i niewdzięczna...
— Dlaczego się tak oskarżasz?
— Doznałam od pani tyle dobrego, tyle poświęcenia a dotychczas zajmowałam panią tylko wyłącznie swoją osobą — nie zapytałam nawet jak się miewa brat pani?
— Mój brat? Dużo-by o tém można powiedziéć. Dziś miał odjechać i zapewne, że odjechał. Może przed półgodziną opuścił Warszawę — dodała, na zegarek spojrzawszy.
— I nie przyszedł pożegnać się z panią?
— Owszem, pożegnaliśmy się na ulicy, w domu u mnie nie był.
— Dlaczego?
— Wiedział, że mam gości i nie chciał im przeszkadzać.
— Ah! doprawdy — zawołała Helenka — to już zbyteczna delikatność. Jakto? więc dlatego, że my tu jesteśmy brat pani nie może odwiedzić?
Zosia spuściła oczy.
— Mój brat — rzekła z westchnieniem pani Władysława — jest dziwny człowiek, od niejakiego czasu zwłaszcza, unika ludzi i pędzi życie samotne.
— Dlaczego? — spytała Helenka — cóż mu ludzie złego wyrządzili?
— Złego? nic! ale takie usposobienie, zawsze smutny, zamyślony...
— Przecież pani sama mówiła, że od niejakiego czasu. Musiała być więc jakaś przyczyna niezbyt dawno.
— Nie wiem...
— Czy bywa brat pani w Lipowie? — zapytała Zosia.
— Od czasu twego wyjazdu, o ile mi wiadomo, nie był ani razu, ale ja wiem co się tam dzieje.
— Dziewczynki zapewne podrosły, były to bardzo milutkie i sympatyczne dzieci. Kochałam je bardzo.
— I miałaś wzajemność... W Lipowie wogóle zmiany niewielkie. Państwo Kramarzewscy wyjeżdżali zagranicę z całym dworem i powrócili niedawno. On doskonale wygląda, ona utyła, a panna Franciszka...
— Ach! panna Franciszka!
— Żali się na losy i dokucza całemu otoczeniu... Wiesz sama jaki to słodki cukierek...
— Niech jéj Bóg przebaczy!... ja staram się zapomniéć.
— Cóż ona ci zrobiła Zosiu? — zapytała Helenka.
— Nie ma o czém mówić... Wyrządziła mi przykrość.
— Czy tylko przykrość! — zawołała pani Władysława — ona ci wyrządziła krzywdę... Taką krzywdę, jakiéj nie zapomina się nigdy.
— Powtarzam pani, żem już zapomniała.
— Złote masz serce. Ale ona została ukarana za swoją złośliwość.
— Ukarana? jakim sposobem?
— Choćby tym, że nie osiągnęła celu do którego dążyła, że niegodny postępek nie przyniósł jéj żadnéj korzyści.
Przez kilka tygodni, podczas których Zosia znajdowała się ciągle w domu pani Władysławy, Kamiński nie zajrzał do siostry ani razu. Nie chciał się narzucać, wolał pozostać zdaleka i cieszyć się nadzieją, że z czasem, gdy wrażenia bolesne pod wpływem czasu złagodzone zostaną, gdy Zosia uspokoi się cokolwiek — będzie mógł podjąć na nowo starania...
Wolał oczekiwać, aniżeli przyjść w porze niewłaściwéj i stracić nadzieję na zawsze... Była ona zbyt drogą dla niego, ażeby ją mógł na jedną kartę postawić.
Zdaleka się więc trzymał i czekał, ufając, że czas najlepszym i najwierniejszym sprzymierzeńcem mu będzie.
W Warszawie bywał często i o ukochanéj swojéj najbardziéj szczegółowe miał relacye. Wiedział, że zdrowie jéj z każdym dniem powraca, że na twarzy zaczyna się pokazywać delikatny rumieniec, biała rączka coraz mniéj szczupłą, mniéj przezroczystą się staje...
I o tém wiedział także, że Zosia już nie płacze tak często, nie zamyśla się jak dawniéj godzinami całemi, i że o listach, które pani Władysławie do schowania powierzyła, nie wspomina wcale. Były to wiadomości pocieszające, a siostra utrzymywała go ciągle w nadziei, że z czasem cel jego marzeń zostanie spełniony.
On ją tak kochał, tę wątłą, bladą dzieweczkę, która w samém zaraniu życia wyrzucona z rodzinnego gniazdka, na tułaczkę pomiędzy obcych pójść musiała, która przecierpiała i przebolała tak wiele. Dotychczas była związana słowem, była narzeczoną innego — dziś zmieniły się rzeczy, tamten stosunki zerwał, porzucił ją na zawsze, cóż więc na przeszkodzie stać może? a jednak Kamiński miał pewne obawy. O sobie niewiele rozumiał, wątpił, czy potrafi wzbudzić przywiązanie i uczucie.
W miarę jak Zosi przybywało zdrowia, budziła się w niéj dawna energia. — Nie taka energia, jak ją zwykli ludzie rozumieją, hałaśliwa, głośna, rzucająca się, lecz przeciwnie, cicha i zrezygnowana, łagodna a wytrwała.
— Dość już spoczynku! — mówiła sama do siebie — nie mogę być dłużéj ciężarem téj zacnéj, szlachetnéj kobiecie, nie mogę jeść jéj chleba zapracowanego ciężko... nie!
Upatrzywszy chwilę, kiedy pani Władysława sama się w swoim pokoju znajdowała, Zosia weszła pocichu, ujęła rękę swéj chwilowéj opiekunki i ucałowała ją.
— Zosiu! a to co?
— Podziękować ci przyszłam, droga pani, za twoją dobroć, za wszystko, co uczyniłaś dla mnie, za opiekę... prawie że za życie, bo gdyby nie twoja pani opieka, kto wié, czy nie znajdowałabym się teraz na cmentarzu, pod ciężką mogiłą.
— Nie bądź-że dziwną, moje dziecko, życie Bóg daje, a nie ludzka opieka...
— Bóg daje wszystko, i takie serca dobre, jak twoje, pani, jest Jego najpiękniejszym darem.
— Po co ty to mówisz, moje dziecko?
— Aby ci podziękować pani i aby cię pożegnać zarazem...
— Ach! co za duch niespokojny! — zawołała pani Władysława z uśmiechem — dokądże cię znów ciągnie jakiś chochlik? Czy znów na cygańską włóczęgę między obcych...
— A cóż mam robić? Pójdę, postaram się o miejsce, dzieci znów uczyć będę...
— I znów zachoruję, znów utracę zdrowie, które cudem prawie wróciło i zmarnuję życie zdaleka od swoich, w otoczeniu ludzi obojętnych, nieznanych...
— Jeżeli taki jest mój los!
— Moje dziecko, najgorszy bywa ten los, jaki sobie sami przeznaczamy. Zkąd ty możesz wiedziéć, że taki jest twój los?
— Tak mi się zdaje przynajmniéj.
— A mnie zupełnie zdaje się inaczéj. Czy możesz poświęcić mi chwilkę czasu? Czy będziesz mogła mówić spokojnie, chociaż-bym nawet poruszała jakieś zagrzebane popioły...
— Starać się będę...
— Usiądź więc i posłuchaj. Kiedy przed laty młodziutka, prawie jeszcze dziecko, oddałaś komuś swoje uczucie, zdawało ci się wówczas, że przeznaczeniem twojém jest być najszczęśliwszą istotą na ziemi. Kochać, być kochaną, spędzić życie wśród pól, łąk i lasów, w ukochanéj wiosce rodzinnéj, w tym malutkim światku, któryby ci jednak był za cały świat wystarczył. Przypomnij sobie, moje dziecko, czy nie takiém wydawało ci się wówczas twoje przeznaczenie.
Zosia westchnęła zamiast odpowiedzi.
— A późniéj, późniéj, gdy grom bił za gromem, cios uderzał za ciosem, klęska za klęską, gdy utraciłaś ojca, brata i jeszcze kogoś... gdy przed oczami krwawiły ci się łuny pożarne, gdy dom wasz przestał być waszym domem, a schorowana matka z młodszą twą siostrą nie miała dachu nad głową, gdy musiałaś pójść w świat, na przykrości, na niedolę — wtenczas zdawało ci się, że twojém przeznaczeniem jest tylko cierpiéć, płakać i czekać.
— Czyż nie miałam słuszności?
— Wcale nie... Przeznaczeniem twojem nie było cierpiéć i dręczyć się, gdyż ja sama osobiście przynosiłam ci, jeżeli nie szczęście, to przynajmniéj spokój i wytchnienie po latach ciężko przebytych. Odrzuciłaś jednak.
— Pani, pani! wszak odkryłam wtedy przed tobą największą tajemnicę mego serca, wszak powołałam się na twój sąd... Czyż mogłam postąpić inaczéj?
— Bynajmniéj, nie ganię twego postąpienia, przeciwnie, byłam i jestem z całem uznaniem dla twéj szlachetności i stałości. Odmowa, którą otrzymałam wtedy, zabolała mnie bardzo ze względu, że zraniła zacne, a tak blizkie mi serce, ale taż sama odmowa, droga Zosiu, postawiła cię w moich oczach bardzo wysoko. Ja cię pokochałam już wtenczas, kiedy mi brat opowiadał o tobie, pokochałam ujrzawszy cię, ale po rozmowie w Kaliszu, oprócz miłości zjednałaś sobie mój szacunek. Przedstawiłaś mi się jako kobieta o silnym duchu i szlachetném sercu... i cierpiałam bardzo na myśl, że cię muszę utracić. Nie przerywaj, droga Zosieczko, słuchaj daléj, dosłuchaj się wszystkiego do końca. Od chwili, kiedy wyjechałaś daleko i zniknęłaś nam z oczu, oboje z bratem moim cierpieliśmy bardzo. Co się działo w jego sercu, tego ci opowiadać nie będę, bo nie potrafię. Zmienił się do niepoznania... ja jedna wiedziałam tylko, jak mu ciężko i gorzko na świecie. Nareszcie nadszedł ów wieczór, którego nigdy nie zapomnę, ów wieczór, w którym siostra miłosierdzia przyniosła mi wiadomość, że ty tu jesteś w Warszawie... ciężko chora, zawieszona między życiem i śmiercią. Czy pamiętasz?
— Mogłażbym zapomniéć?
— Wtedy, gdy siedziałam pochylona nad twojem łóżkiem i z biciem serca wpatrywałam się w twarz twoją, nacechowaną ciężkiem cierpieniem, wtenczas, przypomnij sobie, otworzyłaś oczy i w chwili krótkotrwałéj, przelotnéj przytomności, dałaś mi do przechowania zwitek papierów.
— Tak! Do przechowania i do przejrzenia zarazem.
— Powiedziałaś, że z nich dowiem się o wiele więcéj, aniżeli z opowiadania twego.
— Czytałaś je pani?
— Cóż za pytanie? Przeczytałam wszystkie jednym tchem... od początku do końca i oblałam je łzami. Tak! tak, moja droga Zosiu, popłakałam się nad cichym dramatem twego życia... Powiedziałaś, że po przeczytaniu mam te papiery zachować i jeżeli wyzdrowiejesz, zwrócić ci je, jeżeli zaś Bóg zrządzi inaczéj, to spalić. Nie upominałaś się o nie dotychczas, są u mnie... ale, droga Zosiu, popełniłam niedyskrecyę, którą mi musisz wybaczyć.
— Niedyskrecyę?
— Tak jest! Z treścią tych papierów zapoznałam mego brata.
— O! na co?
— Sama nie wiem na co... Zdawało mi się, że to przyniesie mu przynajmniéj jakiś cień nadziei. Pokazało się wszakże, że treść owych listów nie była mu obca.
— Co pani powiedziała?
— Brat mój znał doskonale twoją historyę. Przeprowadził ze znajomymi korespondencyę o nim... wiedział o każdym jego kroku... a wiesz jaki miał w tém cel? Oto, chciał poruszyć wszelkie sprężyny, aby go powrócić i tobie oddać, aby cię uszczęśliwić. On tak cię kocha, ten mój brat... Wiadomości jednak, jakie ztamtąd otrzymał, sparaliżowały najszlachetniejsze zamiary. Pokazało się, że przedmiot ukochania twego zmienił się zupełnie, że znalazł szczęście tam daleko, a o tobie zapomniał.
— To prawda! — rzekła Zosia z westchnieniem. O mnie zapomniał, o wszystkiem zapomniał... ha! niech mu Bóg przebaczy!
Pani Władysława objęła Zosię z czułością.
— Słuchaj — szeptała do niéj — ciebie już dziś nic nie wiąże... jesteś wolna, niezależna, możesz rozporządzać sercem swojém, jak zechcesz. Zostań więc tu u mnie i pozwól, aby mój brat rozpoczął starania o twoją rękę.
— Pani! — rzekła Zosia poważnie — to niepodobieństwo.
— Dlaczego? dlaczego? Na miłość Boską dlaczego?!
— Wytłomaczę się pani. Ja wysoko cenię pani brata, uwielbiam jego zacny i szlachetny charakter, ale... — tu przerwała i zamyśliła się smutnie.
— Ale co? co za przeszkoda? — nagliła pani Władysława.
— Przeszkoda i duża przeszkoda, droga pani. Cóżbym mu w zamian przynieść mogła za jego przywiązanie i szlachetność? co? Złamane życie, duszę zbolałą!... Brat pani wart lepszego losu i znajdzie go niezawodnie.
— A jeżeli on właśnie ten najlepszy los widzi w związku z tobą?...
— To mi go żal... Ja nie jestem stworzona do szczęścia i nie potrafiłabym uszczęśliwić nikogo.
— Ty dziecko jeszcze jesteś, moja droga Zosiu.
— Masz pani słuszność, istotnie jestem dziecko niedoli i smutku.
— A czy on nie jest dzieckiem niedoli? Czy nie przeszedł chrztu nieszczęść, czy nie szedł w życiu przez ciernie kolące. Jego dotknął los bardziéj, aniżeli innych?
— To prawda! — szepnęła Zosia — to prawda...
— I tobie i jemu... obojgu wam należy się jaśniejsza chwila od losu... Dlaczegoż własnemi rękami ją odpychać?
— Pani! — odezwała się Zosia, mając oczy łez pełne — w związku, który projektuje pani, są szanse nierówne. Brat pani chce mi dać nazwisko swoje, majątek, zapewnić mi życie wygodne i spokojne... a ja cóż mu ze swéj strony ofiarować mogę... Co? powiedz pani sama... Jestem biedna, sierota, życie moje złamane...
— Ach! złamane... złamane! w twoim wieku ludzie się nie łamią, a zresztą, moja Zosiu, zastanówże się, czego ja od ciebie żądam, o co cię proszę? Czy zmuszam cię, abyś wbrew przekonaniu własnemu i uczuciom została żoną mego brata? Czy każę ci udawać przywiązanie, którego nie czujesz? Nie, moja Zosieczko, tego nie wymagam od ciebie. Jedynie tylko o to cię proszę, nie opuszczaj mego domu, nie odjeżdżaj... pozwól memu bratu, żeby tu przychodził, żeby się o twoją rękę starał. Poznacie się bliżéj, a jeżeli pomiędzy wami zawiąże się nić sympatyi wzajemnéj, jeżeli uznasz, że mój brat godny jest twéj ręki... to uszczęśliwisz go. Jeżeli nie, uczynisz co ci się podoba... Cóż mi odpowiesz na to, Zosiu?
— Zostanę...
Nadeszła wiosna. W Lipowie ludzie krzątali się na folwarku i na wsi. Z pługami, z bronami wyjeżdżali na pole, bydło rozproszyło się po pastwiskach, zrobił się ruch wiosenny. Bocian przywędrował ze stron dalekich, jaskółki uwijały się nad wodami, a wieczorem można było słyszéć odgłosy fujarek pastuszych i rechotanie żab.
Pan Leon od niejakiego czasu więcéj się gospodarstwem domowem zajmował, niż dawniéj. Wstawał raniéj i kazawszy sobie konia podać, w pole albo do lasu wyjeżdżał. Po obiedzie wypoczywał w swoim gabinecie, wieczorem zaś dzienniki czytywał, listy pisał, albo rachunki załatwiał i tak był ciągle zatrudniony, że z żoną i panną Franciszką zaledwie podczas obiadu widywał się i kilka słów obojętnych z niemi zamieniał. Te obiady lipowskie były bardzo monotonne i odbywały się prawie w milczeniu. Służący podawał i sprzątał potrawy, pani Anna czasem rzuciła jakieś słówko do dzieci, a pan Leon zwykle nic nie mówił.
Po skończonym obiedzie wstawał, całował żonę w rękę, pogłaskał jasne główki dzieci i ukłoniwszy się zdaleka pannie Franciszce, odchodził. Taka scena powtarzała się codzień, chyba że czasem gość się jaki trafił i monotonność tych uroczystych obiadów urozmaicił.
Właśnie p. Leon wstawał od stołu i ujął rękę swéj małżonki, aby złożyć na niéj pocałunek, gdy pani Anna swym słodkim, omdlewającym głosem rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia.
— Ze mną?
— Ach, dziwi cię to? Zapewne! mówimy z sobą tak rzadko...
— Ależ przeciwnie, zawsze jestem na twoje rozkazy.
— W takim razie, proszę cię, chciéj przejść do salonu, rozmowa potrwa może dłużéj, niż byś pan sobie życzył.
— Ale owszem, owszem...
— Wiem, że wolałbyś spać swoim zwyczajem, lecz kwestya jest ważna, proszę cię...
— Czy przynajmniéj pozwolisz, że każę sobie przynieść czarnéj kawy?
— I zapewne zapalisz pan cygaro?!
— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
— O! teraz możesz pan palić. Obojętne mi to jest, czy nasz salon zamieni się na kordegardę, czy nie...
— Dla czego?
— Chciéj pan usiąść i posłuchać...
Pan Leon usiadł na fotelu, pani Anna zaczęła się przechadzać po salonie, pragnąc myśli zebrać. Wreszcie zatrzymała się przed mężem.
— Nie wiém, czy raczyłeś zauważyć, że dzieci nasze rosną...
— A istotnie! — odrzekł tłumiąc ziewanie — w saméj rzeczy...
— Szczególna rzecz... a ja sądziłam, że pan tego nie widzisz, lub widziéć nie chcesz,..
— Widzę codzień...
— I nic cię to nie obchodzi?
— Ależ przeciwnie! bardzo...
— O, gdyby cię obchodziło, myślałbyś o tem, zastanawiał się...
— A któż pani powiedział, że nie myślę?...
— Zapewne, może zastanawiasz się, żeby im dać wysoką edukacyę, rozwinąć w nich talenta, jedném słowem, wychować je tak, jak przystoi panienkom ich urodzenia i majątku.
— Naturalnie...
— I sądzisz, że taką edukacyę dasz im tu w Lipowie...?
— Sama przecież wybierasz guwernantki, płacę im ile tylko każesz.
Pani zrobiła grymas.
— To wszystko na nic się zdało — rzekła — córkom naszym czego innego potrzeba.
— Hm, jak uważasz...
— Uważam, że trzeba ztąd wyjechać.
— Więc wyjedź!
— Nie wątpię, żeby to zrobiło panu przyjemność, ale my musimy wyjechać ztąd z całym domem.
— Wszyscy?
— Naturalnie, jeżeli mówię, że z całym domem, to łatwo się pan domyślisz, że idzie mi o cały dom. Tu stanowczo nie mamy co robić.
— Ależ w takim razie cóż się stanie z majątkiem?
— To już jest kwestya pańskich osobistych poglądów. Wszakże nie żeniłeś się z Lipowem i w każdéj chwili możesz się z nim rozstać.
— To niepodobna! nie sposób! — wymawiał się pan Leon, przerażony nagłem postanowieniem swéj małżonki — powtarzam, że nie sposób! Poczyniłem znaczne nakłady, podniósłem wartość majątku, powznosiłem budowle, w tém przekonaniu, że będę tu siedział do śmierci... marzyłem o tém. Nie jestem już taki młodzik, żebym miał na nowo karyerę zaczynać, zmieniać przyzwyczajenie swoje, tryb życia...
— Doprawdy, każden wyraz pański tchnie szkaradnym egoizmem.
— Egoizmem? zkądże znów?
— A tak! marzenia pańskie nie wychodzą po za granice wygodnego gabinetu, dobrego obiadu i ciepłego szlafroka... w Lipowie masz pan to wszystko, a przytém umiarkowaną agitacyę, która pomaga panu do dobrego trawienia. Bez kwestyi, są to bardzo piękne i wzniosłe cele życia, a wystarczyłyby w zupełności, gdybyś pan był kawalerem, ale nie zapominaj pan, że masz córki, a co za tém idzie i obowiązki.
— Pamiętam o tém.
— O, jeżeli pamięć zasadza się na obdarzeniu dzieci zabawką lub cukierkami, to tak... ale...
— Nie rozumiem, moja żono, czego właściwie żądasz.
— Szczęścia córek a przedewszystkiem edukacyi dla nich, domu otwartego, w którym poznałyby życie towarzyskie i same kiedyś dały się poznać, a przecież na tém pustkowiu...
— Więc wyjedź, zamieszkaj z dziećmi w Warszawie, w Wiedniu, gdzie zechcesz. Jesteśmy dość zamożni i możemy sobie na taki zbytek pozwolić.
— Nie mam zamiaru grać roli separatki i nie wyobrażam sobie domu bez męża. Pojmujesz zapewne, że nie chodzi mi o widok twojéj zaokrąglonéj twarzy i kilku podbródków.
— Zdaje się, że nasza rozmowa zaczyna przybierać ton cokolwiek, że się tak wyrażę...
— Zmienię go, skoro się panu nie podoba, a na poparcie moich słusznych żądań użyję jeszcze jednego argumentu. Sądzę, że będzie miał także pewne znaczenie.
— Ciekawym.
— Wiész pan, że prócz dzieci mamy także siostrę.
— Więc cóż ztąd?
— Jest to sierota i, bądź co bądź, pozostaje na naszéj opiece. Dla niéj musimy prowadzić dom otwarty, gdyż sam przyznasz, że czas wydać ją za mąż.
— O istotnie! był czas...
— Coś pan powiedział?
— No, powiedziałem, że według mego zdania, panna Franciszka mogłaby zrezygnować i wyperswadować sobie aspiracye do stanu małżeńskiego.
— A to z jakiego powodu?
— Hm!... co tu w bawełnę owijać... panna już nie młoda...
— Jesteś pan grubijanin! Frania niemłoda! a więc ja jestem stara, niedługo babą mnie nazwiesz?!
— Zmiłujże się, duszko, przecież czas w miejscu nie stoi, nie mogę cię nazywać szesnastoletnią panienką, skoro masz teraz lat...
— Powstrzymaj się pan z rachunkiem i odpowiedz mi na moje pytanie, a raczéj na moje żądanie stanowcze... kiedy wyjeżdżamy?
— Cóż tak pilnego? Przecież nie mogę zabrać was tak od razu, bez żadnego przygotowania i wywieźć, że już nie powiem o interesach majątkowych, na uregulowanie których potrzeba i rozmysłu i czasu.
— A jednak jabym chciała wyjechać jak najprędzéj.
— To téż wyjedziesz... wyjedziesz... dajmy na to, za pół roku; prędzéj na żaden sposób nie można.
— W takim razie zostań pan tu sam, do czasu, a ja z Franią i dziećmi pojadę do Warszawy jeszcze w tym tygodniu.
— Nie rozumiem przyczyny tego pośpiechu.
— Nie rozumiesz pan, bo nie chcesz rozumiéć, ale zastanów się, przecież skazane tu jesteśmy na zupełne odosobnienie się, nawet do kościoła nie możemy pojechać.
— Dla czego? przez Boga, racz-że powiedziéć dlaczego?
— Pan się pytasz! Żądasz więc, abyśmy obie z Franią siadały na jednéj ławce obok tej awanturnicy i intrygantki.
— O kim mówisz?
— Wiész dobrze o kim ja mówię... o pani Kamińskiéj.
— Ah! więc ta przyczyna?... to jest edukacya dzieci... potrzeba prowadzenia otwartego domu? A więc to tak, że się téż nie domyśliłem tego odrazu.
— Nie grzeszyłeś nigdy domyślnością, ale dość już tego. Ta przyczyna, czy inna, dość, że wyjechać musimy. Nie mogę pozostawać w tak bliskiem sąsiedztwie z tą, tą... panią!
Pan Leon oburzył się.
— Więc jeszcze znęcacie się nad nią? Nie dość, żeście jéj w własnym domu u siebie wyrządziły krzywdę, jeszcze i teraz chcecie ją prześladować. Wstydź się, żono! Wiesz dobrze, że to była dziewczyna zacna i uczciwa.
— O porzuć pan rolę obrońcy!
— Pani Kamińska nie potrzebuje obrońców, ma męża, który w razie potrzeby osłoni ją od napaści... a ja pani oświadczam, że dla kaprysów panny Franciszki Lipowa nie sprzedam. Nie podoba jéj się sąsiedztwo, to niech sobie wyjeżdża, choćby na koniec świata... wolno jéj! a pani, jako żona będziesz mieszkała, tam gdzie i twój mąż, to jest oto... w Lipowie. To jest moje ostatnie słowo!
To rzekłszy, pan Leon wyszedł z salonu i drzwi za sobą zatrzasnął.
Z powodu tak nad wszelkie spodziewanie energicznego wystąpienia p. Leona, stał się w Lipowie płacz i zgrzytanie zębów, panna Franciszka szczególniéj była w rozpaczy. Obie siostry zamknęły się w domu, jak w klasztorze, nie wyjeżdżały nigdzie, nie pokazywały się wcale w okolicy. Nawet w kościele na niedzielne nabożeństwo, ławka, którą te panie zwykle zajmowały, była pusta ku wielkiemu zdumieniu proboszcza.
Poczciwy księżysko, sądząc, że panie chore, posyła po nieszporach dziada, aby się o ich zdrowie dowiedział i co niedziela dziad przynosi odpowiedź, że w Lipowie źle, bo tak w dziedziczce, jako i w jéj siostrze duch się ledwie kołacze.
Ale kobiety łatwo za wygranę nie dają, a pani Anna zanadto dobrze znała swego małżonka, aby nie wiedziéć, że upór jego da się wreszcie przełamać. Po niejakim więc czasie znowuż wystąpiła kwestya edukacyi panienek i ostatecznie panie przeniosły się na mieszkanie do Warszawy — a pan Leon został na gospodarstwie do czasu, dopóki nie znajdzie na majątek kupca, lub dzierżawcy.
Został na gospodarstwie i co gorsza, złożył państwu Kamińskim wizytę... Nie pochwalił się z tém jednak przed żoną, gdyż przewidywał co by go za to spotkało, a... każdéj istocie na świecie spokój jest miły...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Niedaleko od Lipowa, przed dworkiem białym, schludnym, otoczonym drzewami i zielenią — igrają na trawniku dwie dziewczynki.
Złote, bujne kędziory w puklach spadają im na ramiona, na uśmiechniętych twarzyczkach błyszczą rumieńce zdrowia... Igrają, przeplatając zabawę wybuchami wesołego, pustego, dziecięcego śmiechu.
Są to dwie sierotki, które przestały już być sierotami, albowiem znalazły matkę. Przez cały czas dzieciństwa nigdy nie wymówiły tego imienia, gdyż w chwili, kiedy prawdziwa matka ich, jak męczennica zginęła w płomieniach, w chwili téj strasznéj tragedyi, były jeszcze zbyt małe, aby jakikolwiek, choćby najstraszniejszy obraz mógł się utrwalić w ich pamięci. Opiekunkę swoją nazywały ciocią, kochały ją nawet, ale zarazem i bały się jéj, bo ta ciocia, chociaż bardzo i bardzo dobra... nie umiała jakoś przygarnąć ich do siebie. Teraz ciocia odjechała do Warszawy, a na jéj miejsce przybyła mama... taka serdeczna, dobra, kochająca, że opowiedziéć trudno. Odrazu polubiła swoje córeczki, sama je uczy, pieści, sukienki im szyje... Oprócz mamy jest jeszcze w tym domu druga ciocia, wcale niepodobna do cioci Elżbiety, ma na imię Helenka. Jest śliczna, młodziutka, wesoła... czasem lubi się z dziećmi gonić po ogrodzie, a jak potrafi lalki ubierać!...
Gdy ją dzieci bardzo proszą, gdy cały dzień są grzeczne, to ciocia Helenka idzie z niemi do ogrodu, opowiada im jakieś bajeczki, potém urządza gry różne i zabawy. Nie chce się wracać do domu, tak miło, tak szybko czas schodzi... Siedziałyby tam do nocy, ale oto przychodzi Weronika, ta uprzykrzona Weronika i powiada, że mama prosi do domu, bo już chłodno, już rosa i Bóg wié co tam jeszcze...
Teraz dziewczynki igrają na dziedzińcu.
Wieczór nadchodzi, słońce czerwienieje, chyli się ku zachodowi, chowa za drzewa, za lasy, pozłociło wodę w rzece, pozłociło listki na drzewach, na krzakach, ślizga się jeszcze po kwiatach róż napełniających ogród zapachem — niczemu nie daruje, ze wszystkiém igra... swawoli, dopóki nie upieści i do snu nie ułoży.
Na ganek wychodzi młoda dzieweczka, w jasnéj sukience, z grubym warkoczem, związanym wstążką. Nakrywa stół, krząta się.
Dzieci przybiegają do niéj.
— Co cioteczka robi?
— Dziś tu będziemy pili herbatę.
— Ach! jak to dobrze... ojczulek tu najlepiéj lubi...
— Dlatego téż mama tu kazała nakryć...
Za chwilę ukazuje się mama, ale jakże niepodobna do owéj Zosi, którąśmy na początku opowiadania poznali.
Zmężniała, zdaje się, że urosła, białe rączki już nie takie szczupłe, nie takie przezroczyste jak dawniéj, na twarzy kwitnie rumieniec.
Zapomniała już o doznanych przejściach, jest spokojna, szczęśliwa.
Patrzy ku bramie, jakby oczekiwała na kogoś...
I ten ktoś ukazuje się wreszcie. Zeskoczył z konia, rzucił chłopcu cugle, a sam spieszy na ganek. Zosia pocałunkami go wita, dzieci się rąk jego czepiają.
Zasiedli przy stole, rozmowa ożywiona się toczy. O powszednich sprawach dnia, o gospodarstwie mowa. Niby jak zwykle, ale przecież nie zwykle, bo tu króluje miłość, praca, spokój; bo to złoty, pogodny dzień, który nastał nareszcie... po burzy...
- ↑ Zamiast regenta winien być rejent; jest to błąd w druku lub celowo przez autora wprowadzona do opowiadania dzieci pomyłka.