Pocałunek (Żeromski, 1944)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pocałunek | |
Wydawca | NSW „GLOBUS” | |
Data wyd. | 1938 | |
Druk | Drukarnia «ANTYKWA» | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STEFAN ŻEROMSKI
POCAŁUNEK
NIEZNANA NOWELA MŁODZIEŃCZA
19 LWÓW 38
NAKŁAD SPÓŁKI WYDAWNICZEJ „GLOBUS″ Odbito czcionkami drukarni «ANTYKWA» w Łucku W G 1474
|
Zawsze mający słuszność, twardy, trzeźwy i spokojny zdrowy rozsądek odniósł już we mnie od dawna zwycięstwo nad wszelkiego rodzaju ideami, trapiącymi mię w latach młodości, odniósł zwycięstwo tego rodzaju, że stał się przekonaniem, ideą poniekąd. Zaniechałem wszelkiego rodzaju zdziwień i oburzeń, wyrzekłem się chodzenia bosymi nogami po rozpalonych na kolor biały sztabach żelaznej rzeczywistości, patrzenia w gwiazdy-prawdy. Mimo to filistrem w umiejętnym, że tak powiem, znaczeniu tego wyrazu, nie jestem. Czemu? Wątpię, abym na pytanie tak psychologicznej natury odpowiedzieć potrafił, — ja, pomocnik referenta powiatu ...skiego. Zaznaczyć tu jedynie mogę zjawisko, będące, według wszelkiego prawdopodobieństwa, źródłem ujemnej, że tak powiem, mojej filistrii. Oto — istnieje w głębi tej urzędniczej, przesiąkłej atramentem, wygiętej w łuk pokłonu duszy jakiś płomyczek niedostrzegalny, jak płomyk palącego się wodoru, jest w tym zdrowym i, naturalnie, mądrym moim myśleniu jakby mała, lecz wiecznie ropiejąca ranka i jest zanadto często wrażenie zagłębiającej się w nią igły. Odruchem tego wrażenia jest cichy, niedosłyszalnie cichy, nie przekraczający ścian serca krzyk — excelsior! — wstyd wyznać... Zresztą — jestem bardzo, wybitnie, bezczelnie brzydki. Mój nos w kształcie pięty i o kolorze rędziny proszowskiej, łzawe oczka, postać cała przypominająca sztalugi i powieszone na nich, najniemodniej pozszywane kawałki kortu, wieczna wilgoć usposobienia, wywołują szczerą i serdeczną wesołość, ilekroć daję się widzieć przedstawicielom i przedstawicielkom „gentry” naszego miasta. Nie dosyć na tym — jestem źle widziany. Człowiek, źle przez optymatów w mieście gubernialnym widziany — mizantropieje, dziczeje, rozpija się, a co najlepsza — zajmuje stanowisko zdecydowanego pesymisty gubernialnego. Dla mnie wynaleziono nawet przydomek, prawdopodobnie dowcipny, a rozpowszechniony przez damy szczególniej ze skwapliwością fanatyczną. Znany jestem pod pseudonimem — „marginesa”. Tymczasem — miał i „margines” piękne w życiu chwile — ba, ba!
Rzecz tak się miała. Raz jeden w życiu, przed pięcioma laty, wydaliłem się z granic Przywiślańskiego kraju, udając się na kurację zagranicę.
Skrzydełka u ramion panu pomocnikowi urosły, excelsiory rozsadzały mu piersi: i on jest przecież farysem — czy tam jak...
W pogodne popołudnie czerwcowe siedziałem w wagonie klasy trzeciej, napawając się samą już przyjemnością jazdy. Na widnokręgu rozsuwały się góry, rozsunięte jak mgły niebieskie, — świst przeciągły dał znać, że widać już stare, bardzo stare miasto. Wychyliłem się z okna wagonu i patrzałem z dziwnym wzruszeniem na wieże wysokie i czarne sylwetki gmachów.
W dniu następnym rozpocząłem po mieście wspomnianym wędrówkę, z pośpiechem ubliżającym mej randze i wiekowi. W pewnej galerii obrazów zapatrzyłem się, prawdziwie zabawnie, na rysunek wielkiego artysty, zatytułowany — „Znak“. Odchodziłem i wracałem znowu, by błąkać się myślami Bóg wie gdzie, myśleć bez końca, marzyć...
Zapatrzony byłem w rysunek do tego stopnia, że nierychło dopiero spostrzegłem stojącą obok mnie najpiękniejszą na ziemi kobietę. Napróżno bym usiłował opisać tę głowę przepiękną, obciążoną bogactwem włosów ciemno-popielatych z odbłyskiem srebra, tę twarz matowo a jednostajnie białą, te wielkie, kryniczne, niebieskie oczy, długie jak u bogiń egipskich rzęsy, rzucające na podoczne powieki ruchome cienie... Usiadłem na jakiejś kanapce i przyglądałem się tej kibici w kształcie serca, wysmukłej i gibkiej, a posiadającej rytmiczność delikatnych zgięć, — biodrom w kształcie liry, ramionom zlekka wzniesionym i koniec końców usiłowałem zrozumieć, jakim sposobem ja należę do jednego z tym arcydziełem gatunku zoologicznego. Szczególniej oczy jej sprawiały wrażenie przerażające: zdawało się, że za chwilę zadadzą ci spojrzeniem cios śmiertelny, nie można było patrzeć w nie bez jakiejś namiętnej grozy i dreszczów zachwytu. Odwracałem głowę, aby ich nie widzieć. Obok nieznajomej stał dżentlmen, mąż jej prawdopodobnie, jeden z tych dżentlmenów, jakich taki nawet jak ja światowiec widział wielu. Krótko obcięte włosy sczesywał artystycznie na czoło, otwierał z precyzją usta, gdy kładł na nos pince-nez i patrzał zajęczym wzrokiem w przestrzeń, nie dostrzegając w niej naturalnie pomocników referentów. Piękna zatrzymała się długo przed rysunkami, jakie opuściłem przed chwilą i patrzała — ach, jak patrzała! Nozdrza jej rozdymały się jakąś dumą szczególną, drgały ramiona, niebieskie źrenice czerniały od kryjących je do połowy rzęs, szarpała palcami zdjętą przed chwilą rękawiczkę.
— Grottger... szeptała do siebie.
I zakochałem się w ciągu mniej więcej dziesięciu minut, zakochałem się raz na zawsze, bezmyślnie, ślepo, tak, jak serce młodzieńcze rozmiłowuje się w idei. Z płomieniami w czaszce wyszedłem za tą parą, gdy opuścili galerię. Kroczyłem za nimi z oddali, usiłując nawet przybrać nieodpowiednie prawda lecz żywsze ruchy. Mijaliśmy ulice i rynki, zmierzając ku gmachowi, którego olbrzymi fronton wznosił się przed nami na wzgórzu urwistym. Natłok uczuć dławił mię. Na widok tej posępnej, kolosalnej budowy, uczułem, że zdejmuje mię cześć najwyższa i najbardziej głęboka pokora; pragnąłem upaść na drodze, wiodącej do tej ponurej świątyni i bić się w piersi, mówiąc: „Domine, non sum dignus...”.
Zwiedzałem wspólnie z nieznajomą mi parą świątynię, a wkrótce potem zstępowaliśmy po schodach marmurowych, by zobaczyć trumny dawno umarłych mocarzów ziemi. Przodem postępował przewodnik, oświecając sarkofagi. Ja szedłem tuż obok pięknej nieznajomej. Szła na palcach, jakby lękając się przerwania ciszy, czasami dotykała rękami marmurów, odczytywała napisy łacińskie. Dzikie uniesienie tlało w jej oczach, wargi odchylały się jak do uśmiechu i błyskały białe zęby, w kącikach oczu wielmożnych świeciły łzy.
— Martwy kapitał — wymówił z subtelnym uśmieszkiem dżentlmen, gdy zawróciliśmy ku wyjściu.
— O tak, martwy... odpowiedziała, nie odwracając głowy.
Nagle posunęła się o parę kroków naprzód i stanęła przy grobowcu z piaskowca. Napisane na nim było imię i nazwisko małego człowieczka, podniesionego aż do godności spania snem wiecznym z królami.
— Zostaw mię na chwilkę — zwróciła się do towarzysza. Skinąwszy pobłażliwie głową, dżentlmen opuścił podziemie.
Słuchała przez chwilę skrzypienia ziarenek piasku pod stopami odchodzącego, potem pochyliła się nad sarkofagiem, zakryła twarz rękami i zapłakała gorzko, spazmatycznie, długo, nieskończenie długo, tak, jak płakać można raz w życiu, w wielkiej jego minucie.
Płacz ten wstrząsał jej ramiona i plecy, piękna głowa opadła na piersi. Zatknięta przez posługacza na lichtarzu świeca rzucała na tak płaczącą białą plamę światła.
Jaką-to gorycz przyniosła ze świata, jaki żal, jaką rozpacz wypowiadała wielkiemu cieniowi?...
Bezwiednym ruchem ująłem jej rękę i podniosłem do ust. Przez wielkie łzy, stojące na jej źrenicach, popatrzyła mi w oczy. Staliśmy tak w ciągu chwili długiej. Potem szybko na pochylonym przed nią czole moim złożyła pocałunek.
Za chwilę, spostrzegłszy zapewne jak wielki popełniła błąd, wyszła. Nie było jej, gdy wyszedłem z grobów, nie było nigdzie, nigdzie. Czasami myślę, że była tylko złudzeniem...
Wróciłem po odbyciu kuracji do Przywiślańskiego kraju, przeżyłem przy moim biurku wiele lat, zgorzkniałem bardziej jeszcze i dziś chory jestem na spokojną pogardę, na plugawą obojętność, na zimny, najedzony zdrowy rozsądek. Czasami tylko, gdy nadejdą długie i bezsenne noce jesieni, gdy chory i znużony męczę się w samotnym pokoju, — przepiękne jej widmo, nie otwierając drzwi, wkracza do tej izby wydaje mi się, że ma nad czołem płomyk, jaki noszą geniusze Grottgera. I usta jej tajemniczymi słowy mówią choremu sercu: „Pójdź za mną...”