Pociąg nadzwyczajny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pociąg nadzwyczajny |
Pochodzenie | Tropy |
Wydawca | Czasopismo „Maski“ |
Data wyd. | 1919 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Tętniły sygnały. W czarnej nocy jarzyły się ślepia czerwone, zielone, żółte. Jasne trójkąty zwrotnic, plamy lamp i latarń nie oświecały niczego, jakby w zawoje, we mgły kłęby okryte. Majaczyły tu i ówdzie kawałki szyn, porudziałe od drzemiącej na nich poświaty, ale nie szły w głąb, przerywały się co chwila, w głębi zaś była niepewność, ruch chaotyczny i szerokie, czarne pole dla wszelkiego przypadku. W ciemności poruszały się nieokreślone postacie, pląsały cienie dziwne, zmienne, nieuchwytne, szemrały w rytm deszczu słowa, brzmiały rozkazy, nawoływania, a wszystko było niespokojne, niepewne, zachwiane w mocy swej przez mrok, mgłę i sieczenie kropel wody. Zdawało się, iż wszystko co ludzkie, co rozumem urządzone i przewidziane, co doświadczone w rozlicznych wypadkach i w warunkach światła i pogody, teraz skurczyło się, zmalało i tylko jeszcze sili się na ton pewności, na spokój i powagę, ale wszelaka gromkość i rozmach zatapia się w pomroce, staje bezsilną demonstracyą, pozorem... niczem.
Panował LOS. Właśnie przed chwilą objął służbę. Siedział niewyspany, spotniały u stolika i poruszał drżącą ręką papiery. Przed nim giął się w dziwnych ruchach młody człowiek. Naciągał pośpiesznie mundurowy płaszcz, jednocześnie recytując sprawozdanie:
— Pan naczelnik spóźnił się nieco, przeto odebrałem z przestrzeni co trzeba... regularnie... tylko nadzwyczajny... ostre krzyżowanie z personką... nic szczególnego... jakaś wycieczka... zatrzyma się... aha... tu nowe doniesienie na Gnoma... Był... prosił... Zresztą najmocniej przepraszam... mam tu pożegnać siostrę... sługa najniższy... upadam do nóg Pana naczelnika dobrodzieja!
Znikł w otworze drzwi, zanim zawiadowca mógł mu rzucić swe ospałe „Dziękuję“! Zawiadowca potniał i trząsł się jednocześnie. Kołnierz munduru podstąpił w górę skutkiem siedzenia na niskiem krześle. Dławił go. Lekki, ale nieznośny szum w głowie... drganie jakieś ogromnie przykre w całem ciele... od czasu do czasu strzyknięcie... ale nadewszystko ten straszny ruch w żołądku, ten dziwny ruch skądś z głębi trzewi... ku gardłu... uuuch! Ta fala kwaśna, gryząca co niesie na siebie różne smaki... Drżał... ale poprzez wszystko słyszał jeszcze tętnienie dzwonka elektrycznego... Służba...
Zwlókł się z krzesła, westchnął i skierował się ku drzwiom. Idąc otulał się starannie płaszczem.
Wkroczył w noc i począł się posuwać naprzód nastawiając głowę pod prąd wiatru, który mu rzucał deszcz w oczy. Nie widział nic. Ledwie postąpił kilka kroków zatoczył się, znagła potrącony.
— Uważaj cymbale! — krzyknął za spieszącą się postacią.
— Sameś cymbał! usłyszał odpowiedź.
Zatłukło mu się w żołądku, uczuł zawrót głowy. Za chwilę, gdy jakoś przeszło, powlókł się dalej drogą, przecinaną przez światło i ciemność, ku zwrotnicy.
Irytowało go wszystko. Podniesione kołnierze płaszczów u służby kolejowej, wciśnięte na czoła czapki, ostrożne chlupanie nóg po wodzie, to, że nikt go nie spostrzegał, nie kłaniał się...
— Michał! — zawołał wściekły.
Ale nikt mu nie odpowiedział.
— Bydło! Bydło! — mruczał pod nosem. — Niechże was dyabli...
Uczuł, że idąc ociera się o ludzi, o większe grupy ludzi szepcących.
— Tyle ludzi... tutaj... w takiej dziurze... i to wśród deszczu?
Przyśpieszonym krokiem ktoś biegł za nim. Obrócił się.
Coś dźwięczało, światło latarki podskakiwało.
Zatrzymał się.
Człowiek ociekający wodą, zadyszany począł mu się w pas kłaniać.
— Melduję się posłusznie... Gnom... ślusarz... kontrola osi... proszę też łaski Pana naczelnika... przepraszam... ale potem odjeżdżam szesnastką...
Wielka torba zwisała mu z ramienia niemal do ziemi, na piersiach miał latarkę, w ręku młotek na długiej rękojeści.
Zawiadowca wyprostował się z godnością.
— To wszystko nie prawda... co on tam napisał... to fałsz... klnę się... przysięgam... proszę też łaski wielmożnego pana naczelnika...
— Daj mi spokój! Co m nie to... pójdzie do dyrekcyi!
— Na rany boskie... na rany boskie... niechże się Pan naczelnik zmiłuje... To wszystko ten Fafajda... on, na pewne... ze szczerej zazdrości.
Ale zawiadowca nie słyszał lamentu. Już od chwili począł chwytać jakieś dziwne słowa, nastawił tedy uszu. Od bliskiej grupy ludzi szedł szmer głośny. Z podniesioną do postawienia kroku nogą posłyszał początek, ale zanim się doczekał końca, chlupnął we wodę. Prysnęła wysoko. Mimo, że uczuł ją na twarzy, nie przyszło mu na myśl zakląć. Podniósł tylko rękę i przerwał potok wymowy ślusarza. Słuchał.
— Jadą! Jadą! — mówił głos w ciemni.
— O Boże! Ześlij na nich swoje błogosławieństwo!
— I na ich dzieci i na ich mienie.
— Cudny lot... hej orły... hej orły nasze...
— Wszyscy!
— Dusza świetlana idei wzięła tysiąc ciał, aby się wyżyć mogła potężniej... szczytniej...
— Historya zapisze... ten dzień... to miejsce...
— Cicho... cicho... konspiracyjnie...
— Nie będę cicho... zadługo byliśmy cicho! Niech żyją!
— Tak! Rzecz się domaga wielkich słów... hymnu...
— Wogóle... czemu się to dzieje w nocy?
— Jakto... a policya...
— Cicho Władek... tyle razy ci już tłumaczyłem...
— Ale bajki... dziś jest co innego...
— Stulże pan pysk! Proszę najuprzejmiej...
— Kto gada?... hej...
— Cicho... słyszałem, że naczelnik zakonspirowany... służba... wszyscy...
— Acha! Więc będą mowy...
— Kto to gadał o pysku?
— Już poszedł. Daj pan spokój.
— Ale niech ten pan nie przychodzi...
— Dobrze. Powiem mu!
Śmiech się zerwał, ale ucichł zaraz.
— Jadą wszyscy. Powiadam wszyscy. Tego nie było jak dawna historya!
— Kwiaty... powiadam kwiaty! Myśl przyszła rankiem i wzięła w welon swój złocisty wszystkie kwiaty, jakie zakwitły w ogrodzie. Niesie je do BOGA. Oto, powie mu, co znalazłam w ogrodzie. Nie daj go podeptać... nie daj! Takie wydaje kwiaty...
— A jednak nie wolno kwitnąć... strengstens verboten...
— Cicho... cicho... nie słyszę dudnienia szyn, a przecież ja jestem od słyszenia jak dudnią szyny...
— Chroń ich Panienko Najświętsza!
— Wszyscy wstali przed świtaniem... biali starcy... cudne kobiety...
— Pany... chłopy... chłopy... pany...
— Kwiat narodu!
— Cicho! cicho! — doleciało z dali — Delegacye z wieńcami naprzód!
— I czemuż to tutaj? Taka dziura!
— Dokument... Znak... Gdzieindziej... nie wolno.
Ktoś zbliżył się szybko do grupy.
— Kolego... a gdzie Prezes, nie mogę go znaleść!
— Prezes?... Zajrzyj do bufetu.
Skądś, z dalsza dobiegła komenda.
— Porządek! Baczność! Chodem marsz!
— Do jakichże cudnych zórz płyniecie duchy... na jakiż jasny szczyt?
— Poeto... potem... potem...
Zaszeleściło wokół, jakby wieńce tarły się o siebie w ciemku liśćmi lauru i szarfami o złotych napisach.
Zawiadowca chwiał się na nogach, jak pijany.
Ślusarz, włożywszy młotek do torby, oburącz ujął go za łokieć.
— Jezus Marya! Cóż to wielmożnemu panu naczelnikowi!
— Nic, nic! — odparł. — Herr Gott... i żadnej instrukcyi! A może co jest! Może telefon... nikogo nie było przy aparacie... Herr Gott!
Porwał się za głowę i z miejsca ruszył pędem do biura.
Leciał. Woda bryzgała mu na twarz, na piersi, na czapkę, tryskała wokoło tak, że ludzie rozskakiwali się przed nim.
W biurze stukał aparat. Puścił pasek i wpił się weń wzrokiem.
— Sechs Wagen Zuchtschweine... Kierpeć & Kula... Dziedzice... nie, nie... Szła jakaś depesza.
Skoczył do telefonu. Zadzwonił.
Cisza. Dzwonił... dzwonił... dzwonił...
Poprzednia stacya spała już widać po wypuszczeniu w odstępach obu pociągów. „Personka“ tutaj schodziła na drugą linię.
— Herr Gott! Herr Gott!
Rozpaczliwie rozejrzał się wokoło szukając pomocy.
Przy drzwiach stał ślusarz. Oczy miał szeroko otwarte, przerażone. Młotkiem na długiej rączce wywijał w powietrzu młyńca.
Zawiadowca patrzył jak lunatyk.
— Tak, tak! — przemknęło mu przez myśl na widok tego wywijania. — Aushalten... Dobrzeby było, ale jak... jak to zrobić...
Patrzył na ślusarza i kiwał głową jak oszalały chińczyk porcelanowy.
Wreszcie zdecydował się. Siadł przy aparacie i znakiem właściwym przerwał depeszę.
— Mniejsza z tem pomyślał — zapłacę... wytłumaczę się... pal djabli te świnie zatracone!
Wołał... wołał... wołał... alarmował... beształ wreszcie kolegę siedzącego przy przesyłaczu... groził doniesieniem... Cisza.
— Ja ci dam obrazę, szelmo jakaś! — wrzasnął. — Nie gada łajdak! Pewnie wziął za świnie... Kanalie! Kanalie!
Zaczął rozpaczliwie wołać:
— Michał! Michał! Michał!... Jarzyński... lampist! — Był bezprzytomny.
— Dobrzeby pana Ignaca! — poddał ślusarz.
— A gdzie pan Ignac?
— Niby na placu.
— To leć!
— Lecę. Ale on nie na placu skróś tej panny... wiadomo...
— Więc gdzie...
W tej chwili zadudniało na dworze, przemknęły przed oknami biura czerwone oczy wielkiej lokomotywy, zazgrzytały hamulce, okrzyk z wielu, wielu piersi wstrząsnął powietrzem, stało się niemal jasno, a wszystko pokryła sobą fala pieśni potężnej, rozlewnej, zrywającej tamy ciemności, wątpienia, niepewności i złudzeń.
Zawiadowca zaraz za progiem utknął w tłumie. O pełnieniu służby nie było co myśleć. Noc wyrzuciła ze siebie masy niezmierne i stłoczyła tak, że pociąg ugrzązł w nich formalnie.
Jaśniał jak brylant na czarnym aksamicie, na tle nocy.
Okna zatłoczone były głowami, ale rysów rozpoznać nie dało się stąd.
Tysiące rąk powiewało chustkami, kapeluszami...
Serca tętniły głośno, gorący oddech uniesienia kłębił się jak kurzawa gęsta nad ludźmi, i coraz huczniej, śmielej, płynęła pieśń.
Zwyciężać noc...
Iść świtem poprzez ciemnie...
Wstań! Wstań!
Wstań! Budzę cię tajemnie...
Wstań budzę cię o zorzy...
Jestem moc...
DUCH BOŻY!
Niewoli gród...
Zburzyły wichry duchy
I każdy niesie krzyż...
Bierwiono każdy wlecze
Mój LUD.
Przenosi ściany wzwyż...
Nad mgły, nad zawieruchy...
Serca człowiecze.
Rozchwiały się pieśnią ciemności... roztętniły, dodając ech, dodając modulacyi nieskończonych, jakby wszystko jeszcze było za małe, zbyt nikłe.
Ludzie powtarzali słowa niejasne, radosne, pełne obietnic, łkali...
Przerywano okrzykami.
Chwilami słychać było teraz głos mowcy.
— ...symbolem odnowy... ruchu zbiorowego w przyszłość... Jakiż naród widział podobny czyn? W ciszy głębokiej, kiedy prześladowcy zasnęli, zeszedł anioł z nieba i usiadł na grobie. I pękła płyta, gdy jej dotknął dłonią...
Jakaś grupa poczęła śpiewać. Uciszono śpiewających.
— ...bo oto Pan woła cię na ucztę, a chleb, który z tobą łamać pragnie, jestto nowe życie... a wino, które chce z tobą dzielić, to krew odnowy. Zaprawdę... któż widział taką komunię narodu od kiedy istnieją narody ziemi!
Wśród ciszy poczęło coś dzwonić. Od czasu do czasu brzękło coś, jakby opadła jakaś ogromna kropla wody.
— Dzyńńń!
— ...więc patrzy świat zdumiony na duchy-żórawie, które za cichym głosem płyną ufne, beztroskie... klucz karny i potężny tą powolnością dla głosu...
— Dzyńńń!
Podniosły się głosy oburzenia.
— Cóżto za cymbał tak dzwoni... wyrzucić go!
— To nic! Kontrola osi... głupstwo. Nie przerywać! Cicho!
Znowu wybił się głos mowcy.
— ...nie wiedział wróg, że na pustce wioski małej przystanął orszak królewski, korowód sławy. I któż znał nazwę tego miejsca wczoraj jeszcze?
— Dzyńńń! — brzęczało coraz bliżej.
— Podobnie nikt nie zna przed bitwą nazwy, która złotymi zapisze się głoskami w Panteonie serc, nikt nie wie, gdzie leżą nasze przyszłe Grunwaldy ducha... I może właśnie tu... może właśnie tej nocy...
— Dzyńńń!
Wszczął się rumor.
— To nie do wytrzymania...
— Dawać draba jednego... to umyślnie...
— To jakiś anarchista...
Nagle rozbrzmiało wołanie gromkie.
— Na bok! Na bok! Pociąg idzie! Uciekajcie!
A jednocześnie zajękła gwizdawka urzędnika.
— Jazda! Odjazd!
Odepchnięty strachem niebezpieczeństwa i łokciami służby, tłum zatoczył się wstecz. Odkrył się tor przed pociągiem nadzwyczajnym.
Zamigotały latarnie i na stacyę wpadła „personka“.
— Odjazd! Odjazd!
Trąbka zabrzmiała i pociąg nadzwyczajny ruszył powoli. Daremnie jednak sunął przed osobowym. Personka zakryła go powoli długością swoją.
Dwa te ruchy tak się zmieszały, pożegnanie tak zostało nagle przerwane, że tłum przez chwilę oniemiał i dopiero kiedy zabrzmiał hymn, począł się znów kołysać i falować.
Ale był to już ruch wstecz. Nagle powiało zimnem, wszyscy spostrzegli, że ciemno i że deszcz pada... że daleko do domu... pod dach bodaj...
Zawijano się troskliwie w okrycia i wszystko potoczyło się ku wyjściu.
Tłoczono się teraz, ale inaczej... ordynarnie... szukano sobie miejsca kułakiem, gdy inaczej być nie mogło. Tu i ówdzie ktoś zaklął. Spluwano gęsto, ucierano nosy. Przez chwilę tętniły miarowe kroki, jakby odchodzącego oddziału. Milkło wszystko tak szybko, jak szybko znikają obrazy snu czarownego, przepadało, jak one, niknące przecież zanim się jeszcze rozewrą oczy zbudzonego.
„Osobówka“ była długa, ale niemal pusta i ciemna.
Z jednego tylko wozu dochodziło jękliwe zawodzenie jakiegoś znudzonego alkoholika.
— Ooooooj! Mówiła wrona wrooonie...
Nie chodź pooo zagooonie...
Z innego wozu dama w chusteczce na głowie wyglądała ciekawie.
Ktoś jej rzucił słowo.
Roześmiała się i odrzuciła dowcip oklepany.
Tłum topniał, wsiąkał doszczętnie w noc, jak woda w czarny miał węglowy zaścielający ziemię na stacyi.
Konduktor „osobówki“ z latarką uczepioną u guzika wychylił się daleko poza pomost wagonu i patrzył, czy w dali dostrzeże trójkąt zwrotnicy, wskazujący, że nastawiona dobrze. Drugi chodził machając lampą. Od zwrotnicy kroczył zawiadowca. Gdy się zbliżył, podniósł do ust gwizdawkę i dał sygnał. Jęknęła trąbka. „Osobówka“ powoli poczęła się posuwać.
Znudzony pasażer zanucił znowu:
— Ooooj mówiła wrona wrooonie...
Dama rzuciła w ciemń całusa.
Gdy pociąg przeszedł, ukazał się widok niespodziewany.
Przygasły już nieco... nieco rozespany stał jednak ciągle jeszcze pociąg nadzwyczajny, stał sobie spokojnie na torze i czekał.
W snopach przenikającego co jeszcze światła, widniały zarysy wieńców, połyskiwały cylindry, migotały kapelusze pań, ale czasem mignął też biały rękaw koszuli, szal się zatrzepotał w powietrzu... układano się do snu widocznie.
Zawiadowca stał w miejscu, gdzie dawał sygnał odejścia „osobówki“.
Powoli z ciemni wybłysnęła iskierka latarki niesionej i poczęła się zbliżać.
Był to ślusarz, wracający po służbie. Szedł, a ramię opadało mu ku ziemi pod ciężarem wielkiej torby, z której sterczała długa rękojeść młotka.
Właśnie przechodził popod oknem jednego z wozów pociągu nadzwyczajnego, gdy okno się opuściło w dół i siwy jegomość, wychyliwszy się, zawołał:
— Panie... człowieku...
— A wedle tam czego? — odmruknął niechętnie ślusarz.
— Prędkożmy pojedziemy dalej?
— Ha... Bóg to raczy wiedzieć proszę jaśnie pana dobrodzieja...
— Cooo?
— Osie mają heisslauf... proszę jaśnie pana dobrodzieja...
— Co to znaczy? A może my musimy przesiadać...
— Ta niby to i takby znaczyło... ale nie da rady... bo niema wozów na takiej małej stacyi, proszę jaśnie wielmożnego...
Zawiadowca LOS uśmiechał się teraz. Nie czuł już nudności... ani nawet strzykania w głowie. Ba, samo nawet owo drżenie bolesne gdzieś się podziało. Niema jak emocya... niema jak ona... myślał.
— Na Boga... cóż to wszystko znaczy! — wykrzyknęła z poza jegomości jakaś dama otulona w szal.
— To znaczy, proszę jaśnie pani dobrodziejki, że osie mają heisslauf.
— Więc może pan, panie zawiadowco, — zwrócił się do stojącego nieco dalej — może pan zechce łaskawie poinformować mnie dokąd będziemy tak stali?
Zawiadowca podszedł z ugrzecznieniem i przyłożył rękę do daszka kepi.
— Aż do dalszego zarządzenia łaskawy panie... aż do zarządzenia... które oczywiście... naturalnie... ale proszę się nie obawiać... już dałem notę... właśnie dałem notę.