<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W pokoju zieloną przysłonionym firanką, w którym leżał ranny Grabski, cicho było jak w klasztorze i jak w nim smutno.
Doktorowie, opatrzywszy i wysondowawszy ranę, właśnie byli odeszli, oświadczając, że przypuszczenie, jakoby amputacja mogła być wskazaną, co najmniej przedwczesne było. Znaleziono, że stan nie pogorszył się tak dalece i nie odejmował nadziei zachowania nogi ranionej.
Zmęczony opatrywaniem Grabski nawpół drzemał, wpół marzył. Kilka książek rozrzuconych około niego na łóżku i krzesłach świadczyło, że długą, przymuszoną samotność i obezwładnienie czytaniem skracać się starał.
Wśród ciszy tej z przedpokoju dał się słyszeć dobrze mu znany, wesoły i zawsze hałaśliwy głos pana szambelana.
— A co? byli doktorowie? Co? odpoczywa? To dobrze!
I Burzymowski ze swą rumianą, okrągłą twarzą pokazał się w progu.
— Widzisz, jak częstym gościem jestem! A dziś to ci jeszcze wesołą, miłą przyniosłem nowinę. Na twojem miejscu będąc, podskoczyłbym, mimo nogi zranionej. Zwiastuję ci wizytę ślicznej panny!
Grabski pobladł i poruszył się niespokojnie.
— A no, spodziewam się, że ślicznej, kiedy ci powiem, że jaśnie wielmożna szambelanówna Sylwja Burzymowska ma cię zaszczycić odwiedzinami swemi!... A co? nie złoteż to serce?
Przyznam ci się, — kończył, siadając przy łóżku i rozglądając się dokoła — muszę popatrzyć, żeby tu co gdzie nie leżało nieprzyjemnego dla jej ocząt, jaka okrwawiona chusta, lub bandaże...
Poczciwy szambelan, troskliwy o córkę, żywo zaczął gospodarować po pokoju, lecz nic nie znalazł do schowania. Grabski tem się właśnie od innej młodzieży różnił, iż do przesady lubił czystość i porządek. Śmiano się z niego nawet, że jak u młodej panienki, wytwornie było i kwiecisto w jego mieszkaniu. Burzymowski pochodził, pomruczał i powrócił na miejsce swoje.
Grabski niespokojny, słowa nie mogąc wyrzec, gospodarował na swem łóżku i koło siebie.
— Widzisz, — odezwał się stary — nawet mi nie powiedziałeś: Bóg zapłać!
Micio się nieco zarumienił.
— Kochany szambelan wiesz i bez tego, jak ja mu wdzięczen jestem.
— Powinieneś jej być wdzięcznym — rzekł ojciec. — Toć to, panie, dziś jest gwiazda Warszawy! ulubione dziecko całego wielkiego świata! Wszyscy przed nią na kolanach! A ona, owa monarchini czyni ci ten honor...
Zarumieniony Grabski dodał cicho:
— I bardzo wielką przyjemność!
Zaturkotało w ulicy, troskliwy ojciec pobiegł do okna, poznał powóz i wyszedł śpiesznie naprzeciw swej jedynaczki, aby jej służyć za przewodnika.
Grabski z oczyma we drzwi wlepionemi, naprzemiany blady i zarumieniony, czekał ukazania się Sylwji. Nie przypuszczał on wcale, aby się domyślać mogła pojedynku przyczyny.
Nie widzieli się już od dosyć dawnego czasu, upływ krwi, cierpienie zmizerowały i zmieniły bardzo Mieczysława, Sylwja też od owego wieczora na kasynie nosiła na twarzy piętno głębokiej boleści.
Spojrzawszy na siebie, oboje doznali przykrego wrażenia. Sylwji uderzyło serce, wyciągnęła ręce, zbliżając się do łóżka zarumieniona i z uczuciem wpatrując się w chorego, rzekła:
— Dawno powinnam była spełnić ten obowiązek, daruj mi!
Grabski usiłował okazać się wesołym, próbował uśmiechać; ale badawcze wejrzenie Sylwji mieszało go.
Czeżewska po przywitaniu usiadła zdala, z podziwieniem przypatrując się pięknym kwiatkom na oknie.
Szambelan, który też przy chorym nic do czynienia nie miał, począł honory kawalerskiego apartamentu robić ciekawej wojskiej i pociągnął ją z sobą.
Sylwja na chwilę została sama przy łóżku Grabskiego i natychmiast, korzystając z tego, pochyliła się ku niemu z zapytaniem:
— Na pamięć twej matki, na cienie jej cię zaklinam, mów mi prawdę! Jaki był powód tego pojedynku?
Wejrzenie, które na niego rzuciła, przeraziło go, zbladł i nie potrafił zebrać myśli.
— Ani prawdy, ani fałszu ci nie mogę powiedzieć, nawet na takie zaklęcie, — odparł po krótkim namyśle — dałem słowo, że zachowam tajemnicę.
— Która dla nikogo w mieście już nią nie jest! — prędko odpowiedziała Sylwja. — Może część tylko prawdy zakrytą jest przede mną i przed ojcem, ale ja się jej domyślam!
Wyciągnęła rękę, którą Mieczysław ucałował i podnosząc głowę, rzekł:
— Nie wiem, dlaczegoby cię ta tajemnica obchodzić miała?
Po namyśle krótkim Sylwja, na siebie wskazując, odezwała się głosem spokojnym, w którym jednak jakby jęk stłumiony słychać było.
— Bo ta tajemnica tyczy się mnie!
Grabski rzucił się gwałtownie, przestraszony.
— Któż ci coś podobnego śmiał powiedzieć?
— Mnie? nikt — poczęła Sylwja tym samym głosem dziwnym. — Ojcu mojemu powiedziano wczora, żeś się pojedynkował za honor kobiety, którą wskazywano publicznie jako kochankę księcia Józefa.
— Więc cóż to ma za związek z tobą? — zapytał słabym głosem Grabski.
Sylwja obejrzała się, jak daleko był ojciec i Czeżewska, która w sąsiednim saloniku sztychy angielskie właśnie szambelanowi starała się tłumaczyć.
— Wiem, że życzliwi ludzie na mnie coś podobnego mówią! — odezwała się szambelanówna.
Rumieniec oblał jej twarz, lecz, zebrawszy się na męstwo, ciągnęła dalej.
— Widzisz, że ja nawet miłości księcia Józefa ani się wstydzę, ani zapieram! Jest to szlachetny charakter i piękna dusza, w której zakochać się można! Nie potrzebuję się sromać, bo ani on, ani ja nic sobie do wyrzucenia nie mamy. Przyszłam ci podziękować, żeś szlachetnie stanął w obronie mojej, żeś we mnie wierzył. Dziękuję ci!
Mogę ci śmiało spojrzeć w oczy!
Uśmiechnęła się smutnie.
— Widzisz, — dodała — jak z tobą jestem po bratersku otwartą i szczerą. Tak, Miciu, kocham tego bohatera, on mnie kocha, ale to miłość jest czysta, smutna, święta, bez nadziei!
Pożałuj mnie, wstydzić się mnie nie będziesz...
Mówiła to gorączkowo, ze łzami w oczach, a choć do jej odwagi i charakteru nawykły był Micio, wystąpienie to jawne, przyznanie się do uczucia, o którem chciał wątpić, zabolało go mocno.
Spojrzał na nią z politowaniem i współczuciem. Ona też patrzała mu w oczy, szukając wrażenia, jakie uczyniła.
Grabski ręką cisnął piersi, bo mu się zdało, że serce pęknie z boleści.
— Sylwjo moja, — rzekł — dziękuję ci za zaufanie... Cóż mam powiedzieć ci więcej? Życzę ci szczęścia, a nie widzę go... Pamiętaj na ojca i siebie!
— Bóg da, że biedne moje ojczysko nic wiedzieć nie będzie o tem, co córkę wpędzi do grobu. Ty, Miciu, synem mu bądź! — odezwała się cicho.
— Zwyciężyć się potrzeba, — dodał pośpiesznie Mieczysław, obawiając powrotu szambelana — zaklinam cię, panuj nad sobą. Wracaj na wieś!
Nim szambelanówna mogła mu odpowiedzieć na to, posłyszeli kroki i głos Burzymowskiego, Sylwja zamilkła. Mieczysław zaczął mówić o czemś obojętnem.
Na twarzy jej jednak takie widać było jeszcze rozgorączkowanie i zmianę wielką, że nawet szambelan, zbliżywszy się, dostrzegł ją.
— A mówiłem! — zawołał szybko, poruszony, podchodząc do Sylwji. — Ta wizyta na nic się zdała! Cała jesteś poruszona tym widokiem... Dla kobiet lazarety nie są stworzone!
— Mylisz się, kochany ojcze, nic mi nie jest! — podchwyciła Sylwja. — Owszem, jestem bardzo rada, że Mieczysława widzieć mogłam, żem go może trochę rozerwała. W szakżeśmy my dobrzy, starzy przyjaciele od dzieciństwa.
Dobrzeby tatko nawet zrobił, żeby nam rozmowy nie przerywał, bo mamy jeszcze wiele sekretów do powiedzenia sobie.
— Co? sekretów? — zapytał Burzymowski. — Wy? sekretów?
— Ale tak! sekretów! — uśmiechając się przymuszenie, dodała Sylwja. — Cóż tatko wiedzieć może? A nuż ja przynoszę tu jakie czułe poselstwo od jakiej pięknej pani, która sama chorego odwiedzić nie może?
Burzymowski, nawykły do posłuszeństwa córce, ramionami poruszył zdziwiony.
— Co znowu! — mruknął.
— Jak jest, to jest, mój tatku, daj mi jeszcze z Miciem pomówić na osobności — dodała Sylwja.
Naleganie to niespodziewane wprawiło w wielkie zdumienie Burzymowskiego, lecz opierać się nie był zwykł córce, i choć nic nie rozumiał, cofać się zaczął.
Czeżewska, trzymająca się trochę zdala, potrząsała głową.
Gdy się oboje oddalili znowu, obejrzawszy się ku nim, Sylwja pochyliła się do zamyślonego kuzyna.
— Tyś rozumniejszy ode mnie, — odezwała się cicho — życzysz mi dobrze, kochasz mnie, jak siostrę.
Grabski podniósł oczy, protestując.
— Wiesz, że cię nie jak siostrę kocham!
— To źle! bo ja cię tylko jak najdroższego z braci kochać mogę — mówiła szambelanówna. — Psujesz mi tem wszystko, tracę odwagę.
— Mów, ja ją mieć będę za nas dwoje — wtrącił Grabski.
— Cóż ci mam mówić! O mnie nie idzie mi; o ojca tylko... Śmiało ci w oczy spojrzeć mogę, — dodała, rumieniąc się — ale ludzie są źli, ale potwarz jest zabójczą....
Ojciec mój! o Boże!
— Należy zerwać wszystko, jechać stąd! — powtórzył Grabski. — Przecierpisz, przebolejesz... wszystko w świecie się zapomina.
— Tylko nie pierwsza, jasna miłość, — śmiało przerwała Sylwja — gdy była takim snem ślicznym, a bohaterem jej człowiek, co jest bohaterem... Ja jedna znam jego duszę i rycerski charakter... Ludzie sądzą z tego, co on im ukazuje, aby ukrył się przed nimi!
Grabski słuchał z oczyma spuszczonemi, przybity, dysząc od wzruszenia.
— Wierzę, — rzekł — nie mów więcej! Na potwarze jest jedno lekarstwo... gorzkiem może być ono dla ciebie... ale, gdy się stanie koniecznem, Sylwjo, masz — mnie.
Pomimo przytomności szambelana Sylwja krzyknęła. Czeżewska i on zwrócili na nich oczy.
— Proszę nas nie podsłuchiwać i nie przerywać — wtrąciła nakazująco Sylwja — rozmowa nieskończona.
To mówiąc, pochyliła się znowu do chorego.
— Miciu! — zawołała — tyś także szlachetny! tyś bohatersko poświęcający się. Ale sądziszże, iżbym, nie mogąc ci dać serca, taką przyjęła ofiarę? Ja?!
— O przeszłości zapomniałbym, — rzekł Grabski — a nie żądałbym nic więcej nad to, abyś mi sobie służyć i pocieszać się dozwoliła... Przyszłość...
— Jaka przyszłość? — przerwała Sylwja — bez serca, ze wspomnieniami takiemi! O! ty nadto dobrym jesteś!
Grabski się uśmiechnął tylko.
— Chociaż dziś — rzekł — odrzucasz moją ofiarę, pamiętaj o niej, ja jej nigdy i w żadnym razie nie cofnę. Będziesz może zmuszoną zamknąć usta ludziom, uspokoić ojca, szukać kogoś, coby ci życzliwą, braterską podał rękę, nie wymagając nic... oprócz przyjaźni... Pamiętaj, że mnie masz, którego życie do ciebie należy...
Cicho dokończył ostatka, w milczeniu popatrzyła nań zdumiona i rozrzewniona Sylwja, nie dowierzając prawie temu, co słyszała. Wyciągnęła obie ręce ku niemu w milczeniu wymownem i odezwała się cicho.
— Nie! mój Miciu, ciebie jeszcze czekać powinno szczęście, boś ty na nie zasłużył, a ze zwiędłego serca mojego cóżbyś miał! O! byłabym bezecną egoistką, przyjmując ofiarę.
— Byłabyś moim aniołem wybawcą! — dokończył Grabski. — Pamiętaj, Sylwjo — dziś, jutro, za lat dziesięć, póki żyć będę, jam twój.
Łza się szambelanównie zakręciła w oku.
— Co oni, proszę asińdźki, mogą tam z sobą szeptać i mruczeć — mówił szambelan do wojskiej. — Patrzaj tylko, jak ona się nachyla, ręce mu podaje, jaka ożywiona rozmowa! Dalipan to przechodzi moje pojęcie! Może istotnie Sylwji która z tych jejmościanek, ta, za którą się bił — czy co? poleciła co powiedzieć? Słowo daję! nie rozumiem! Jak się też asińdźce zdaje?
— Ja także tego zupełnie nie rozumiem — zaciskając i sznurując usta, odezwała się Czeżewska. — Naszej panny Sylwji nikt na świecie nie odgadnie!
— Już co to, to prawda! — rozśmiał się szambelan. — Ale bo, spójrz, proszę, na nich, tak coś żywo rozprawiają, jakby o losy świata chodziło! Niechby tam sobie było, co chciało, — dodał — ażeby tylko mojej Sylfidzie to wzruszenie nie zaszkodziło!
— Ja sądzę, że i dla pana Grabskiego zbyteczne poruszenie dobrem nie jest — dodała Czeżewska. — Niech pan swoją powagą wejdzie w to i położy koniec szeptom!
— Powagą! — syknął Burzymowski. — Asińdźka jak na muła wszystko składasz na tę moją powagę, albo jak na żydowskiego konia, z pozwoleniem! Ale! Powaga! Była ona kiedyś, ani słowa, póki panna nie podrosła i głową mnie nie przerosła, teraz ja jej najniższy sługa. Lepiej asińdźka zagadaj i przerwij.
— Mnie nie wypada.
— A ja nie mogę, w żaden sposób — rzekł Burzymowski. — Sylwja mnie nie posłucha i resztę tej powagi djabli wezmą.
Zdaleka tedy przypatrywali się tej zagadkowej dla nich a tak ożywionej rozmowie. Szambelan tylko kiedy niekiedy chrząkał, jakby o sobie znać dawał; Czeżewska wzdychała głośno, wszystko to nie pomagało.
Pół godziny może piękna panna przesiedziała tak u łoża chorego, naostatek jeszcze raz podała mu rękę i wstała, wysilając się, jeżeli nie na wesołość to na jakąś odwagę sztuczną.
Grabski, sparty na ręku, leżał jak przybity — widać było na nim wrażenie, które litość obudzało.
— E! ona mu tam, widać, nic dobrego nie przyniosła, — rzekł Burzymowski w duchu — strasznie nosa spuścił na kwintę.
Widząc, że już nawoływanie na ustąp się skończyło, a Sylwja wstała, szambelan odetchnął i poweselał.
— No, teraz, — rzekł — nie pozostaje nam nic, jak tylko szanownego gospodarza pożegnać, życzyć mu rychłego powrotu do zdrowia i zalecić spoczynek, który doktorowie nakazali. Lękam się właśnie, abyśmy go nie naruszyli naszą wizytą.
— Ja bo jestem nielitościwa, — odezwała się Sylwja — zepsuta egoistka! — Zapomniałam, że to Miciowi szkodzić może i pełnąm mu głowę nabiła różnych niedorzeczności, aby tylko paplać!
Przez grzeczność Grabski protestował, chociaż w istocie czuł się mocno zburzonym i rozgorączkowanym.
— A! — rzekł z wesołością nadrobioną — takie drogie odwiedziny, jak wasze, choćby odchorować za nie przyszło, człowiek nie będzie żałował!
Czeżewska zbliżyła się z radą jakąś lekarską, aby także wtrącić słówko i nie pozostać wiecznie milczącym Chaperonem. Szambelan pożartował jeszcze, aż Sylwja, której twarz wypieczone rumieńce krasiły, pożegnała chorego, dając znak do odejścia.
Sam pozostawszy, Grabski nieporuszony przetrwał długo oparty na łokciu, pod wrażeniem rozmowy, której każdy wyraz jeszcze w uszach mu dźwięczał.
Ta Sylwja, którą przed chwilą widział rozgorączkowaną, zrozpaczoną, z taką ufnością i otwartością spowiadającą mu się ze swych cierpień i uczuć, nagle z dzieweczki naiwnej zmienioną w jakąś bohaterkę romansu — zdawała mu się nieprawdopodobną istotą. Porównywał ją z tą, którą znał w dzieciństwie i przyznać wkońcu musiał przed sobą, że pomimo zaszłej zmiany, w samowolnem dziewczęciu dawnem była już dzisiejsza romansowa Sylwja. Powolność ojca, płochość dziwaczna Czeżewskiej aż nadto tłumaczyły to rozwinięcie się charakteru, na który wpłynęły także ówczesne romanse francuskie i obyczaje społeczeństwa.
Było coś poetycznego w niej, Grabski tłumaczył ją i uniewinniał przed sobą, ale sąd świata nielitościwego, cieszącego się każdym upadkiem i słabością, mógłże wypaść równie łagodnie i miłosiernie??
Straszne myśli przychodziły choremu; widział dom opustoszony, starca zbyt powolnego i dobrego złamanego boleścią — siebie — bez przyszłości, skazanego na bezsilne ratowanie tych, których ocalić nie mógł.
Rana, która go czyniła bezwładnym, dolegała teraz podwójnie, gdyż byłby, przemagając swój wstręt, wcisnął się w towarzystwo, które mu Sylwję odebrało i znalazł może jaki środek ratunku.
Wzruszenie, jakiego doznał, ból serdeczny, rozdrażnienie stan jego pogorszyć musiały tak, że wieczorem przybywający lekarz z przestrachem znalazł go prawie w niebezpieczeństwie.
Gorączka wzmogła się straszliwie, przytomność stracił wkrótce, a wyrazy, które mu się majaczącemu z ust wyrywały, świadczyły o rozpaczliwym stanie ducha.
Całą noc lekarz z przybranym felczerem musiał spędzić u łoża chorego i nad ranem udało się ledwie sztucznemi środkami sen i uspokojenie sprowadzić. Gdy około dziesiątej nazajutrz Zybek przybył w imieniu Sylwji i ojca jej dowiedzieć się o stanie chorego, doktór oświadczył bez ogródki, że wczorajsze odwiedziny i wzruszenie tak dalece pogorszyły stan Grabskiego, iż na przyszłość wszystkich podobnych stanowczo zakazać musi.
Zybek z tą wiadomością powrócił wprost do panny, która go wysłała.
Słuchając, Sylwja załamała ręce. Po tym, którego ukochała, Grabski był jej najdroższym. Czuła dlań obowiązek wdzięczności, a spełnić go ani umiała, ani mogła. Nastręczył się ojciec, któremu Sylwja dała szczegółową instrukcję jak się miał znaleźć, i wyprawiła go do Mieczysława.
Szambelan, który też kochał poczciwego kuzynka, poszedł posłuszny i został przy nim na straży.
Około południa Grabski był już lepiej, mógł więc stary powrócić z tą pocieszającą nowiną do córki. Ale Sylwji już nie zastał.
Dnia tego towarzystwo, korzystając z resztek śniegu i sanny, wyprawiało kulig do Młocin.
Sylwja była zaproszona.
Bolało jej serce, ale książę miał tego dnia jednemi sankami powozić — chciała, dopóki mogła widzieć go przynajmniej, rzucić wejrzenie i zyskać je od niego.
Wśród tej zabawy, która dla Francuzów miała urok nowości, baron de Beaumont zjawił się u boku Sylwji, natrętniej nadskakując, niż kiedy, śmielszy, zmieniony w obejściu się z nią, jakgdyby ktoś mu uczynił nadzieję, że dotąd nieczuła na wejrzenia i westchnienia piękność będzie łaskawszą dla niego.
W jego postępowaniu było coś tak dziwnie natarczywie narzucającego się, że szambelanówna oburzona, nie taiła gniewu i złego humoru.
W czasie podwieczorku książę zbliżył się do niej, tak że mogli kilka słów zamienić nie podsłuchiwani.
— Może mi książę potrafisz wytłumaczyć, co znaczy ta odmłodzona galanterja barona! Nie nazywam tego innem imieniem, abym go nie profanowała. Baron zdawał się już mieć tyle rozsądku, że mnie przestał nudzić swemi grzecznościami — cóż mu się znowu dzis stało? Quelle mouche l’a piquée?
— Nie wiem, tą muchą chyba mogłaby być majorowa, której, pomimo wszystkich jej usług, nie cierpię — rzekł książę. — Ale cóż to pięknej Sylwji szkodzi, gdy ma więcej adoratorów?
— Wszyscy oni są mi nieznośni, a ja wolę żadnego nie mieć! — odezwała się Sylwja. — Miałażby majorowa — czego nie przypuszczam, zrobić mu jaką niedorzeczną nadzieję?.
Szambelanówna spojrzała na księcia, jakgdyby jego posądzała, ale Pepi ruszył ramionami i uśmiechnął się obojętnie, widać nie poczuwając się do grzechu.
— Jeśli piękna Sylwja mnie o taką zbrodnię posądza, to się bardzo myli — rzekł krótko.
— I nie domyślasz się książę kto mnie zaszczycić mógł swą opieką i narzucić nieznośnego Francuza? — zapytała Sylwja.
— Mówiłem już, posądzam tylko zawsze nadto domyślną i zbyt usłużną majorową — odparł książę. — O innych przypuszczeniach mówić nie chcę, bo mogłyby być fałszywe.
— Mniejsza już o sprawcę tego figla niesmacznego — zawołała szambelanówna. — Książę mógłby mi tę łaskę uczynić i uwolnić mnie od barona... Wiem, że się narazić księciu nie zechce...
— Tak, ale moja interwencja — dodał książę — byłaby niepotrzebnie kompromitującą.
— A! zdaje mi się, — szepnęła Sylwja smutnie — że ja już dostatecznie jestem skompromitowaną!
Ktoś nadchodzący przerwał tę rozmowę, a Beaumont, jak rozpoczął dnia tego, une cour assidue, tak nie zrażony niczem, dotrwał w swych obowiązkach aż do powrotu z kuligiem Pod blachę.
Tu Sylwja uciekła się pod opiekę pani de Vauban i potrafiła się takim opasać łańcuchem, iż baron, nie mogąc do niej dostąpić, musiał się ograniczyć wzdychaniem zdala na uboczu.
Pan baron de Beaumont, kawaler św. Ludwika, mówiący często i wiele o swych aljansach z pierwszemi rodzinami dawnej Francji, niegdyś wojskowy — był jednym z tych cadet de famille, którzy, oprócz pięknego imienia i praktycznego wychowania w salonach, nic nigdy więcej nie mieli.
Rewolucja pozbawiła go rozpoczętej karjery, ale więcej mu nic nad nią nie odebrała.
W znaczeniu nawet urósł jako emigrant, a ci panowie, coby za dawnych czasów, u dworu Ludwika XVI, ani nań spojrzeć nie chcieli, teraz się z nim obchodzili poufale, jako z męczennikiem wspólnych zasad i przekonań jednych wyznawcą.
Uśmiechało mu się wyzyskanie tego położenia przez bogate ożenienie. Słyszał on, że córka pana szambelana miała po ojcu znaczny odziedziczyć majątek, znajdował ją w najlepszem towarzystwie, uroczo piękną, wychowaną starannie, czegóż mógł więcej pragnąć dla siebie?
Wprawdzie, chociaż żadne szczegóły uszu jego nie doszły, słyszał coś o tem i widział sam, że Sylwja bardzo się księciu podobała, mówiono, że książę był w niej zakochany, że ona nie była dlań obojętną — to wszystko nie stanowiło przeszkody, nie zrażało go wcale, prędzejby jeszcze pociągnąć mogło.
Nie były we Francji bezprzykładne małżeństwa z rachuby i dla protekcji, a synowiec króla w oczach barona miał niemal prawa książąt krwi, którym i dozwalano i przebaczano wiele.
Baron w początkach nieśmiało zabiegał około pięknej panny, dając jej poznać tylko, że gotów jest podać rękę do ołtarza... Zdawało mu się, że położenie szambelanówny mogło ją uczynić powolną, że książę mógłby mu pomagać. — Rachuby omyliły, — Sylwja ani chciała nań patrzeć, baron powiedział sobie, że panna musi mieć wielkie nadzieje i ufność w przyszłość, gdy się nie śpieszy wychodzić za mąż.
To w oczach jego wartość skarbu podniosło.
Nie nabijał się już zbyt natrętnie — czatował tylko.
Tymczasem pocieszał się i zabawiał łatwiejszemi, przyjemnemi i nie bez korzyści stosunkami z paniami dojrzalszych lat, które wszystkich Francuzów z wielką dystynkcją i sympatją przyjmowały. — Znana powszechnie rozwódka i wdowa, starościna ...ska, wielce była baronowi przyjazną i zazdrosną o niego. Na nieszczęście miała tylko dożywocie i lat co najmniej czterdzieści. Przyjaźń więc i dobre obiady w bliższe stosunki zmienić się nie mogły.
Baron de Beaumont, jak wielu innych, znał panią majorową, jej był winien nawet przyjaźń swej starościny; bywał u tej protektorki i miał u niej dosyć łaski.
Zapraszała go czasem na podwieczorki, znajdując dosyć zabawnym.
Beaumont, gdy był w atmosferze właściwej, stawał się bardzo wesół, prawił kalambury i opowiadał anegdotki trochę drażliwe, które wielu osobom, mniej zważającym na decorum, wielce się podobały.
Śmiali się czasem godzinami całemi z majorową, do której Francuz robił słodkie oczy, i klapsy od niej dostawał, gdy się zbyt natarczywym okazał.
Jednego z ostatnich wieczorów baron, który podobno, zawiedziony w rachubie na swą starościnę, potrzebował pilno sukursu i spodziewał się, że mu go protektorka wyjedna, udał się do majorowej.
Składki na emigrantów płynęły znaczne bardzo. Rozdzielała je, między innemi, i pani de Vauban, łatwo się więc było do źródła docisnąć, ale tu nie płynęło ono z równą dla wszystkich szczodrobliwością.
Habąkowska podejmowała się wstydliwym uzyskiwać i zręcznie wsuwać sukursa, gdy ich potrzebowali.
Baron szedł do niej jak w dym.
— Kochana pani — rzekł po przywitaniu. — Wstyd mi wyznać, la starostine nie ma ani grosza et je suis à sec!
Majorowa usłyszawszy wyznanie, poruszyła głową i ramionami, skrzywiła usta...
— Starościna, c’est un pis aller et un interim, — odezwała się — trzeba coś bardziej serjo obmyśleć, panowie nie umiecie korzystać ze swego szczęśliwego położenia. Tyle pięknych i bogatych panien jest na wydaniu, któreby chętnie na tytuł się złakomiły, gdy go nosi młody i piękny mężczyzna.
Ale wy wolicie się umizgać do starszych bab, spędzając czas na karmieniu się u nich konfiturami, które nie dają nic, oprócz nudności. Baby i konfitury! — dodała, śmiejąc się. — Żaden z was serjo nie myśli o jutrze... Emigracja może potrwać długo.
— A! mój Boże! — odparł baron z żywością wielką — ja gotów jestem! ale nie idzie mi jakoś!
— A gdzieżeś pan chciał, aby mu poszło? — zawołała majorowa.
— Próbowałem się zalecać pięknej szambelanównie.
Majorowa spuściła oczy i głowę poczęła z ramienia na ramię kołysać.
A! vous n’êtes pas dégoûté! — rzekła. — C’est un joli brin de filie! I ojciec dobry jak ciasto, a majątek wcale duży.
Nie dokończywszy, popatrzyła z uwagą na Francuza; baron zrozumiał ten wzrok.
— O! ja wiem wszystko — rzekł.
— Wszystko? — rozśmiała się szydersko Habąkowska — a więc z łaski swej powiedz mi choć połowę tego, co wiesz?
— No, księciu się podobała! — rzekł baron.
Gospodyni znowu wlepiła w niego oczy, chcąc wyrozumieć, jakie to upodobanie księcia miało znaczenie u Francuza.
Po długim przestanku odezwała się — dosyć śmiało.
Avez vous des préjugés? (Masz pan przesądy?).
— Ja! najmniejszego! — zaśmiał się Beaumont.
— O księciu ja tam tak dalece nie wiem nic... — rzekła pocichu. — Ale, któż wie, myśl starania się o szambelanównę mogłaby być niezłą. Zczasem, kto wie, dałoby się to może doprowadzić do skutku... tylko — pannie się trzeba podobać, a ona — elle est difficile!
— Podobać się? — podchwycił de Beaumont. — Jakiż sposób na to?
Majorowa dźwignęła ramionami.
— Ty! Francuz! Mistrz w galanterji, pytasz mnie, jak się masz podobać kobiecie! A to — doskonałe... Żartujesz chyba!
— Nie, moja śliczna pani! — odezwał się baron — nie, bo jest trzydzieści sześć sposobów podobania się płci waszej, jak to pani wiadomo. Są kobiety, które się biorą szturmem, inne potrzeba oblegać wedle wszelkich reguł strategicznych, inne jeszcze zyskuje się pokorą i służebnictwem. Pani jedna, znając bliżej szambelanówmę, powiedzieć mi możesz, jakimbym sposobem mógł pozyskać piękną Sylwję?
— Zadałeś mi pan pytanie, na które ja, doprawdy, odpowiedzieć nie potrafię — odezwała się majorowa po namyśle. — Jedną tylko (w wielkim sekrecie) służyć mu mogę informacją, że pora do zdobycia szambelanówny, jeśli się nie mylę, jest — nader przyjazną.
Baron trochę się namarszczył, niedobrze zrozumiawszy, a majorowa śmiać się poczęła.
— Więcej powiedzieć nie mogę — dodała szydersko. — Mówię panu, że pora jest przyjazną, bo znam bliżej okoliczności. Książę jest bałamut, panna samowolna, dumna, dziwaczna... O! potrzebujesz pan wiele cierpliwości i pokory! Fin finale!! mogłoby się udać! Byłaby to partja co się nazywa świetna!
Czy majorowa udzieliła jakich poufniejszych wskazówek baronowi, nie wiemy, lecz długo jeszcze rozmawiali o tym przedmiocie.
Niezmiernie czynna Habąkowska zaraz nazajutrz rano poleciała do księcia, któremu się zalecić chciała właśnie dlatego, że jej nie lubił.
Już sam widok majorowoj humor mu psuł, zwłaszcza, gdy się mieszała w jego stosunek z Sylwją. Odważna kobiecina nie dawała się zrazić niczem.
— Mości książę — odezwała się obcesowo wpadając do gabinetu, w którym sobie audjencję wyjednała. — Dwa słowo tylko. Niech się książę nie zapiera przede mną, masz już tej platonicznej miłości dla pięknej szambelanówny dosyć i aż nadto?
— A! gdybyś ty mi się tylko w moje sprawy serdeczne nie mieszała! — westchnął książę.
— Ale ja, jeśli się mieszam, to nie żeby psuć, ale żeby cudze omyłki naprawiać.
Cały ten romans do niczego oprócz kwasów i rekryminacyj nie prowadzi. Panna naiwna narzuca się, książę jesteś tak sumienny...
— Bo ją kocham!
Majorowa zżymnęła się.
— Trzeba temu jakiś koniec zrobić — rzekła. — Wydać ją zamąż.
— A! zapewne! — odparł książę.
— Widzisz w. ks. mość, że ja jestem de bon conseil!
— Ale między radą i wykonaniem, entre la coupe et les lèvres — szepnął książę.
— Potrzeba choć spróbować jakiś epilog stworzyć do tego dramatu czy poematu — uśmiechając się, mówiła Habąkowska. — Mam konkurenta, qui est très prêsentable, a il est de si bonne composition!
Książę się zarumienił i przerwał.
— Mówiłem, że szanuję ją — wtrącił.
— A! i ja także! — dodała piękna Jutka.
Na chwilkę zamilkła, książę się przechadzał zniecierpliwiony.
— Mam księciu przedstawić konkurenta? — spytała majorowa.
— Ja się do tej sprawy mieszać, a nawet wiedziećbym o niej nierad...— odpowiedział sucho.
— Baron de Beaumont! — szepnęła Habąkowska.
Nie było odpowiedzi.
— Już jeżeli go książę protegować nie chcesz, to przynajmniej może raczysz mi powiedzieć, czy nie będziesz przeszkadzał?
— Jestem i pozostanę w tej sprawie zupełnie neutralnym! — dodał z przyciskiem książę. — Nie mieszaj mnie do niej.
— Niewdzięczny! — szepnęła półgłosem majorowa.
Ukłonił się jej książę i chciał odchodzić.
— Mam więc choć milczącą aprobatę? — spytała Jutka.
Odwrócił się już od progu książę Józef ze smutną twarzą.
— Kochana majorowo! — rzekł szydersko — wszędzie i we wszystkiem oceniam twe talenta i pomoc skuteczną, — tylko, proszę cię w tej jednej sprawie! nie czyń nic, a jeśli się już powstrzymać nie możesz od ruchu, nie mów mi przynajmniej o nim. Adieu.
Wyszedł. Skrzywiła się Habąkowska, lecz wcale ją to nie wstrzymało od narady w tym samym przedmiocie z panią de Vauban, i obie postanowiły księcia z tych więzów platonicznych oswobodzić.
Zdaje się, iż obie były tego zdania, że platoniczne są najniebezpieczniejsze.
Powróciwszy z Pod blachy, majorowa znalazła czekającego na nią barona, umiała go natchnąć nadzieją dobrą, zaleciła starać się uparcie i wytrwale.
— Zrozumiej mię pan dobrze — mówiła mu. — W pierwszej chwili będziesz pan może traktowany, comme un chien dans un jeu des quilles (jak pies w kręglach), nie trzeba się tem zrażać! Pokory i rezygnacji zapas zrobić musisz! Gdyby nawet powiedziała panu coś wyraźnie nieprzyjemnego, możesz udawać, że jej nie rozumiesz. Słowem, dużo cierpliwości, uporu, wytrwania! Kochać się pan nie potrzebujesz! myślę, że to nawet zaszkodzićby mogło... natomiast wiele łagodności baranka, akomodowania się niewolniczego, pokory zalecam...
Allez, — dodała z powagą przybraną — et que Dieu vous bénisse! (Idź, niech cię Pan Bóg błogosławi!).
Pobłogosławiony baron poszedł, jak widzieliśmy, i — został w istocie nie najlepiej przyjęty, ale cały plan kampanji tak mu się uśmiechał, a taką wiarę miał w nieomylność majorowej, iż pozostał wytrwale na stanowisku.
Następnych dni Sylwja spotykała go wszędzie, udawała, że nie widzi, gdy mówił, zdawała się nie słyszeć, nie poznawała go wkońcu — ale to nic nie pomagało, znajdowała go przy sobie na każdym kroku.
Jednego wieczora tak się stał pokornie natrętnym i nieznośnie słodkim, iż szambelanówna postanowiła otwarcie się z nim rozmówić i — dać mu odprawę.
Wstała od stolika pod pozorem gorąca, aby się przejść po salonie.
Beaumont natychmiast się znalazł przy niej. Gdy tylko mógł przystąpić, spytał, czy jej w czem służyć nie może, czy nie mógłby szala jej odnieść, wody przynieść?...
Dodał, uśmiechając się, iż mu się zdaje, że gdyby gwiazdki z nieba zażądała i tego komisuby się podjął, tak pewnym jest, iż uczucie admiracji i weneracji, jakie ma dla niej, pomogłoby mu do dokazania cudu.
— A! gdyby cud ten mógł się stać, żebyś mnie pan baron nudzić przestał! — odezwała się niegrzecznie Sylwja.
— Pani jesteś nielitościwa! — westchnął Francuz.
— Pan jesteś niemiłosierny! — odparła. — Powiedz mi, czego możesz żądać ode mnie?
— Trochę życzliwości! Pozwolenia, abym był tylko jej sługą i niewolnikiem (esclave).
— A! panie baronie, — szydersko zawołała Sylwja — niema na świecie cięższej służby jak u mnie.
— A jednak, ja przyjmuję wszelkie warunki, bylem do niej został przyjęty!
— Służba u mnie, — ciągnęła dalej Sylwja — bez żadnej zapłaty innej, oprócz złych humorów, niegrzecznych słów — goryczy! Utrapienie ciężka.
— Opłaci się szczęściem patrzania na nią!
Szambelanówna zżymnęła się z niecierpliwości.
— Pan jesteś tak dziwnie zrezygnowanym, — rzekła — jakgdybyś chciał tylko zdobyć stanowisko, na którem rezygnacja mogłaby się w tyranję odmienić!
— Nigdy! — zawołał baron. — Przecież niczem nie chcę być tylko sługą, a sługom się daje kontrakty...
Wejrzeniem pogardliwem od stóp do głowy zmierzyła go Sylwja.
— Jakże żałuję, — odezwała się — że wszystkie miejsca w mej służbie zajęte, i z tak doskonałego kandydata korzystać nie będę mogła.
— Czyż wszystkie? — zapytał uparty baron. — I ani kącika dla mnie? Jabym się nadzwyczaj skromnem kontentował.
— Ale! dajże mi pan pokój! — zakończyła do ostatniej doprowadzona niecierpliwości szambelanówna.
Baron się skłonił.
— Tak jestem pewnym, iż, bliżej poznając mnie, oceniłabyś pani, jakiego miałabyś sługę, iż — gotów jestem na wakans czekać, czekać i czekać bez końca!
Pomimo grzeczności baron się pomścił trochę.
Zdala pokazał się książę Józef.
— Naprzykład, — rzekł z uśmiechem — jestże drugi taki sługa, coby chętnie, nie wzywany nawet, uczuł, kiedy mu ustąpić wypada?
To mówiąc, skłonił się nisko i Sylwję zostawiwszy samą, odszedł do salonu.
Szambelanówna nie wiedziała, czy ma się śmiać czy gniewać. Ruszyła ramionami pogardliwie i powtórzyła księciu całą rozmowę.
Książę zachmurzył się mocno, był gniewny widocznie, mruknął tylko.
— Impertynent!
I zagadał o czem innem.
Z wypieczonym na twarzy rumieńcem Sylwja wróciła do salonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.