<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Prześliczny dzień był wiosenny.
W naszych tylko krajach, posuniętych ku północy, wiosna czasem tak piękną być umie.
Są ziemie, co jej nie mają, są inne, w których wkrada się niepostrzeżona; u nas tylko jest to dramat wielki przebudzenia natury. Kurtyna się podnosi, ptasia muzyka gra uwerturę, słońce wychodzi z za chmur, wczoraj jeszcze skorupa zimy pokrywała trupią ziemię, dziś królowa wiosna panuje i rzuca pierwsze kwiatki po triumfalnej swej drodze.
Jeżeli kaprys jaki matuchny natury (która umie, jak wszystkie panie, bywać kapryśną) nie przerwie tego dramatu woni i zieleni śnieżycą, gradem i wiatrami zimnemi, wiosna się rozwija, rozkwita, rozpęka tak, że nawet najbiedniejszy człek, co wyszedł w pole z chlebem suchym, ościstym strasznego przednówka, raduje się królowej wiośnie i życiu!
W końcu XVIII wieku, który wyznawał boginię Rozumu i bóstwu Natury cześć oddawał, wiosna też była czczoną, śpiewaną, obchodzoną niemal uroczyście.
Napawano się nią po pięknych parkach, przy posągach i ołtarzach wznoszonych Miłości, Przyjaźni, Wspomnieniom, rozmaitym alegorycznym istotom rzeźbionym z kamienia, ale sercu nieznanym.
Jest rzeczą pewną, że wieki, w których uczucia istotnego jest najmniej, najskłonniejsze są do chorobliwej sentymentalności.
Rousseau, którego dzieci chowały się w szpitalu, wzdychał do natury i idealnego bytu na jej łonie. Voltaire, handlujący zegarkami i pochlebstwem, pisał razem tragedje pełne najwznioślejszych sentymentów, z których się gdzie indziej wyśmiewał.
Nigdy tyle o sentymentach nie prawiono jak naówczas, gdy się starano z nich świat wyzuć i ostudzić.
W Jabłonnie też dewizy, rymy, zabawy, rozmowy tchnęły sentymentami. Wszystkie te panie, co mieniały swe afekty jak sukienki, lubiły prawić o stałej miłości, o poświęceniu bez granic, o bohaterach serca. A żyło się sobie dlatego, nie kusząc o doskonałość i ideały, jak Bóg dał, i nikt nikomu z tego nie czynił wyrzutu, bo — grzeszyli wszyscy.
Trzy czy cztery dni minęły w słodkiem upojeniu wiosną po wyjeździe nagłym Sylwji.
Ślicznego jednego poranku właśnie kawiarnia na dole w oficynie, w której gospodarował Brodowski w białym fartuchu, miała się otworzyć dla gości, i widać było z oficyn, ze dworków, z parku ściągające się męskie towarzystwo.
Niektórzy nieśli z sobą długie cybuchy, z których po kawie lub czekoladzie palić było zwyczajem; dla innych przygotowane stały fajki w samej kawiarni.
Pp. Fribes i Pokutyński już wcześniej od innych przyszedłszy, bo tu każdy gdy chciał, na swoje śniadanie przybywał, popijali kawę, dziwiąc się, że dotąd byli sami.
— Dziś bo jakoś wszyscy zaspali, — mówił szambelan — prawda, że wczoraj faraon za długo ich zatrzymał.
— Książę podobno znowu zdebankował Francuza, — odezwał się Fribes — a dobrze mu tak, niech się nie porywa...
— Nasz książę bo ma nadzwyczajne szczęście i to we wszystkiem — odezwał się Pokutyński, który fajkę nakładał z osobliwszem staraniem, a Zamor mu już do niej węgiel żarzący trzymał wpogotowiu.
— I przysłowie kłamie, gdy o niego chodzi, — rozśmiał się Fribes — postawu Va-Banque, prawie zawsze zagarnie, spojrzy na kobietę, niema takiej, któraby mu się oparła i choć serca nie dała.
Szambelan się obejrzał dookoła.
— Pewnie nikt tak księcia nie kocha, jak ja, — rzekł — ale ta historja szambelanówny, choć on niewiele winien, zawsze mi się nie podoba...
— Zmiłuj się! — zawołał Fribes — on nie winien nic! a nic!
— No, tak! ale z początku, — rzekł Pokutyński — książę nieopatrznie dał jej poznać, że mu się podobała. W główce się biednej zawróciło! Odbolała to srodze!
Cmoknął szambelan z fajki, która zgaśnięciem groziła.
— Dajmy już temu pokój! — odezwał się Fribes. — Kto tam wie, ile zawinił książę, a i on też bolał i boleje! Ja powiadam ci, szambelanie, że miłość owocem jest smacznym, ale po nim oskoma zawsze zostaje.
— A, jak Boga kocham, Fribes! — szepnął Pokutyński — teraźniejsza pasja księcia niepojęta! — I splunął. — Gdyby ta Bretesza do mnie starego chciała robić słodkie oczy, jabym drapnął!!
— O! o! — zaczął, przedrwiwając, Fribes. — Szambelanie, coś mi to wygląda na zielone winogrona... Bretesza! ba! kobiecina z szalonym temperamentem! jak angielskie konie! książę ma gust i pewne zasady... Co stanowi w życiu smak? umiejętność posługiwania się kontrastami... Po romansie platonicznym, chłopskie zaloty, et vice versa!
— Ona ma blisko czterdziestówki! — ciągnął dalej Pokutyński — pod oczyma sińce. Przy świecach ledwie błyszczy i to resztkami — Pfe!
— No, ale kontrast po świeżych twarzyczkach, właśnie! — dodał Fribes. — C’est piquant!
Pokutyński tak pracował nad rozpaleniem fajki, iż odpowiedzieć nie mógł.
— Cóż się stało z szambelanówną, że jej nie widać? — spytał Fribes.
— Właśnie, że nie wiem i jestem niespokojny — rzekł Pokutyński. — Znikła jakoś nagle, a ostatnich dni chodziła smutna i zniechęcona, aż mi jej żal było.
— Przecież! nic się jej nie stanie! — odparł pierwszy — panna piękna, rozumna, dowcipna i bogata!
— Ale dziwnie samowolna i energiczna — dorzucił szambelan.
— To tylko przyszłemu małżonkowi może być groźnem, — rozśmiał się Fribes — a dla niej pewnie z tem lepiej. Energja nikomu, nawet kobiecie nie szkodzi. Pewnie na wieś musiała powrócić?
Na to pytanie Pokutyński ramionami ruszył, obejrzał się, książę nadchodził właśnie w haftowanej złotem aksamitnej czapce na głowie, dosyć już wynoszonej, a zapewne już oddawna mu służącej, pięknych rączek pracy. Mówiono, że to był dar pani Cz..., której książę długo pozostał wiernym.
Pepi twarz miał znużoną, bladą — poziewał.
Zobaczywszy Pokutyńskiego, odwiódł go nieco na stronę.
— Nie słyszałeś co nowego? z Warszawy? — zapytał, patrząc mu w oczy.
— Dotąd nie mamy żadnych nowych wiadomości, — odparł szambelan — ale sądzę, że dziśby majorowa przyjechać powinna, a z nią zapas plotek na długo...
— Myśmy tu i tego głodni, — odparł książę — cisza głucha, a gdy się do miasta nawykło...
Nie dokończywszy, odszedł książę.
Goście napływali zewsząd, witając się przed oficyną i pospieszając na śniadanie.
— Dzień dziś jakby stworzony na spacer w lasy i podwieczorek na murawie! — odezwał się Kamenecki. — Co za powietrze balsamiczne! jaki zefirek przyjemny!
— Trzeba jaką eskapadę ułożyć koniecznie! — dodał Rautenstrauch. — Damy powozami, my konno.
Wtem na gościńcu ukazał się powozik, który dwa zmęczone konie ciągnęły. Nadchodzący do kawiarni zwrócili nań oczy.
— Do Jabłonny, czy nie?
Zaczęto się odzywać.
— Do Jabłonny! — wołali jedni.
— Nie! gościńcem pojedzie dalej! — powiadali drudzy.
Angloman Fribes ofiarował trzymać zakład, że nie do Jabłonny zmierzał powóz, ale nikt stawać z nim nie chciał; a w chwilę potem miejska karetka opylona zawróciła w dziedziniec.
Wyszli naprzeciw ciekawi panowie dowiedzieć się, kto przyjechał.
Karetka zatrzymała się przed oficyną, w której mieszkała pani Vauban i — kobieta z niej wysiadła.
— Ani chybi, to majorowa! — zawołał Pokutyński.
— Czy sama?
— Sama jedna!
Przybyła znikła była już we drzwiach oficyny.
Książę, mimo że go usiłowano rozbawiać i zarzucano pytaniami, rozdenerwowany był, znudzony, milczący. Wypił prędko swoją kawę, zapalił fajkę i pominąwszy żywo rozprawiających o koniach, poszedł do oficyny.
Pani Vauban o tej godzinie nie była jeszcze widzialną. Przybyłej majorowej ukazano pokoik, w którym się z pyłu otrzepać i przebrać mogła.
Zaledwie wszedłszy do niego, zrzuciła woal z głowy, gdy wszedł książę. Spojrzenie na Habąkowską bystre mogło go przekonać, że z niebardzo dobrym przybywała humorem.
Eh bien? — zapytał lakonicznie.
— Prawdziwie nie wiem, co mam księciu powiedzieć — poczęła majorowa, poprawiając ubranie. — Z tego com widziała i słyszała, wiem tylko, że myśli opuścić Warszawę. Zupełnie jest uleczoną ze swej pasji, ale razem jakąś zniechęconą do życia, do ludzi, i Czeżewska mi powiedziała, że chce wstąpić do klasztoru.
Książę drgnął, ale widać było, że nie wierzył.
Pas de plaisanteries! — odezwał się serjo.
— Wcale nie żartuję, jest to bardzo prawdopodobne, — dokończyła Habąkowska. — Gdym z nią mówiła, a przyjmowała mnie z widoczną niechęcią, czuć w niej było rozdrażnienie, zwątpienie, tak że mi się jej żal zrobiło.
Pepi stał, usta mu się nieco skrzywiły, brwi namarszczyły, popatrzał w ziemię.
— Byłaś więc u niej? widziałaś się? — spytał.
— Na chwilę tylko... — mówiła Habąkowska. — Zastałam u niej kuzyna Grabskiego, namarszczonego, ją nadąsaną, milczącą tak, że ledwie mogłam na kilka minut wyprosić do drugiego pokoju.
Tu pożegnała mnie tylko, oznajmiając, że nazajutrz nie będzie już dla nikogo w domu. Czeżewska zaś pod sekretem powiedziała mi, że chce nieodmiennie wystąpić do klasztoru...
Ruszył ramionami Pepi.
— Toby było — szaleństwo! — zamruczał.
— Szkodaby jej było za kratę! — westchnęła majorowa.
Zamyślony stał książę czas jakiś, nie mówiąc już nic, zwrócił się ku drzwiom i w sieniach postawiwszy zgasłą fajkę, sam wszedł na schody do mieszkania pani Vauban.
Przybycie majorowej obudziło powszechną ciekawość, którą ona wcale nie miała ochoty zaspokoić.
Przyjechała zmęczona, w złym humorze, księciu przywiozła wiadomość nieprzyjemną i, co się jej bardzo rzadko zdarzało, była w usposobieniu kwaśnem, nadąsana, niekontenta z siebie. Prawda, że miała do tego powód słuszny, jeden z białych niegdyś ząbków na przodzie chwiał się tak, jakby był na wylocie.
Wszystko to razem czyniło ją tego dnia nieznośną.
Spojrzenie w zwierciadło zwiększyło jeszcze zły humor, bo się przekonała, że była bardzo żółtą tego dnia.
Zabierała się już, dobywając z kieszeni rozmaitych słoików, do naprawiania cery, gdy w progu ukazał się Pokutyński.
— Nie — przyj — mu — ję! — krzyknęła, tupiąc nogą. — Rozumie pan! Nie — przyj — mu — ję!
— Mnie! starego!
— Nikogo!
— Oprócz mnie jednego! przez miłosierdzie! piękna majorowo!
— Prześliczny szambelanie! proszę wychodzić! i drzwi zamykać...
— Ale! ale! pięknym paniom kapryśnym zwykło się gwałt zadawać — rzekł, wkraczając, Pokutyński. — Zlituj się nad spragnionymi! Miłosierdzia, piękna majorowo! Co się stało z szambelanówną?
— Z jaką?
— Z Burzymowską.
— Przecież ja jej niańką nie jestem! Nie wiem!
— Majorowo! jak żyję, takem cię okrutną nie widział. Byłem zawsze tego przekonania, że serce masz litościwe...
— Przestaniesz pan? — pogroziła z gniewem Habąkowska. — Śliczna pochwała dla kobiety! Serce litościwe! To sarkazm!
— Zawzięłaś się dla mnie być okrutną, — mówił złośliwy szambelan, idąc bez ceremonji do pokoju — okrutną teraz, gdy cię doświadczenie nauczyło, że litość nadweręża reputację!
— Jesteś impertynent, bezwstydny!
— Całe życie mi to mówią, — odparł Pokutyński — a ja uwierzyć temu nie mogę. Nie czuję się do tego.
Majorowo! chcesz się mnie pozbyć, aby rozpocząć tualetę, mów coś przywiozła?
— Ale! nic nie wiem! nic nie przywiozłam oprócz siebie... i wiązki siana za karetą, którą furman przyczepił na złość mnie...
Wiązkę tę siana mogę szambelanowi ofiarować.
Dygnęła mu.
— Rozumiem, masz mnie za osła, — rzekł spokojnie Pokutyński — ale, moja dobrodziejko, woźnica nie dla mnie ją przeznaczał. Objadać nikogo nie chcę.
Wtem weszła prędko pani Cichocka. Pokutyński stał jeszcze.
Kobiety zaczęły w kątku pokoju szeptać coś z sobą, ale ucho szambelana trochę przytępione z tej szybkiej wymiany wyrazów pochwycić nic nie mogło.
Zapomniano tak o nim, że wkońcu pokłoniwszy się z ironją Habąkowskiej, wyjść musiał.
Stanął niemal skonfundowany we drzwiach oficyny, naprzeciw której wprost, w drugiej jej odpowiadającej, widać było całe towarzystwo oczekiwać się zdające na niego, aby się z niem powziętą wiadomością podzielił.
Niecierpliwiono się, Fribes ręką na niego machał, aby prędzej powracał. Pokutyński stał i namyślał się.
Było naówczas w zwyczaju i w modzie, zwłaszcza u ludzi z dowcipu słynących, do których właśnie zaliczano Pokutyńskiego, trefnie mistyfikować towarzystwo.
Mistyfikatorowie, którzy umieli zręcznie puścić fałszywą wiadomość, uczynić ją prawdopodobną, zwieść przyjaciół lub doprowadzić ich do jakiego kroku wywołanego skomponowaną pogłoską — wsławiali się tym talentem.
Mistyfikowano często w bolesny i przykry sposób, dla uciechy, zabawienia się, gdy konceptu do zabaw i ochoty brakowało.
Pokutyński, nie czyniąc jak inni rzemiosła z mistyfikacji, niekiedy z wielką zręcznością wprowadzał w błąd najmniej nawet łatwowiernych. A że mu się to trafiało rzadko, nie posądzano i wiarę zyskiwał.
Chociaż miał wiele współczucia dla Burzymowskich, nie mógł się teraz oprzeć chętce zmistyfikowania ciekawych.
Wszyscy oczekiwali jakichś wiadomości z Warszawy, on rozmawiał z majorową, mogli więc ci panowie przypuszczać, że się coś o szambelanównie dowiedział, która tak nagle stąd znikła.
Przyznać się do tego, że go Habąkowska odprawiła z niczem, nie chciał, postanowił więc zażartować sobie.
Tłumaczyła ten żart niewczesny okoliczność, że się nic bardzo tragicznego nie spodziewał i spokojny był o przyszłość Sylwji, której energiczny charakter znał lepiej od innych.
Ułożył więc plan i minę nastroił do niego stosowną, stojąc we drzwiach. Nierychło, wolnym krokiem, z powagą, zamyślony, począł się zbliżać ku kawiarni.
Na wystawionych przed nią krzesłach siedzieli dworacy księcia, paląc fajki na długich cybuchach.
Zamor uwijał się z węglami i skórzanym, żółtym tureckim kapciuchem.
— Ale cóż bo tak leziesz na raku? — krzyknął Fribes do zbliżającego się Pokutyńskiego. — Chodźże — chodź.
— No, idę, a śpieszyć się nie mam z czem — odezwał się serjo Pokutyński.
Przyszedłszy do nich, stanął zasępiony i milczący.
— Cóż, pani Jutka przywiozła jakie wiadomości? — zapytał Fribes.
Pokutyński zamiast odpowiedzi na pytanie zażądał od Zamora węgla do zgasłej fajki.
Wszyscy patrzyli nań z ciekawością, z rysów twarzy zwykle wesołych, teraz posępnych, czyniąc wnioski, że musiał przynieść coś niedobrego.
Fribes zbliżył się do niego.
— Cóż tedy? co?
— Nic nie wiem! — odparł Pokutyński.
To „nie wiem“ wymówione było tonem tak wystudjowanym, iż dla wszystkich znaczyło nie co innego nad — „Wiem, ale wam nie powiem!“
Spoglądali na siebie siedzący.
Nadzwyczaj ciekawy angloman odciągnął na stronę szambelana.
— Ale powiedzże choć mnie, na ucho, co się stało?
— Nie mogę.
— Mnie...
— Ani tobie, ani nikomu!
— Ale, pod sekretem!
— Słowo honoru? — szepnął szambelan.
— Słowo honoru najuroczystsze! — szybko odpalił Fribes i ucha nadstawił.
— Nie mów nikomu, nie trzeba, żeby się to rozchodziło! Tragedja smutna, powiadam ci. — Burzymowska rzuciła się do Wisły, jak królowa Wanda!
Powiedział to jakoś smutnie, tonem żałosnym, tak iż Fribes mu uwierzył.
Zdala patrząca reszta towarzystwa spostrzegła ten szept, minę przestraszoną anglomana — i nic więcej.
Pokutyński natychmiast odstąpił kilka kroków.
Zbliżył się doń zkolei Kamenecki i wziął go pod rękę.
— Cóż mówi majorowa?
— Ale, nie wiem! — odparł znowu szambelan.
— Ba! mów komu chcesz! Cóż to znowu? Ja u ciebie mniej na zaufanie zasługuję niż Fribes — począł dawny adjutant księcia.
— Ale, dajże ty mi pokój! nie mogę mówić! niema nic!
Kamenecki począł męczyć, nalegać, wyzwał go na słowo Pokutyński i szepnął mu na ucho.
— Na Boga, nie gadaj nikomu! Otruła się...
Taż sama ciekawość, która dwu pierwszych napędziła w sieci szambelana, nie dała Rautenstrauchowi wytrzymać, począł i on, odciągnąwszy na stronę, męczyć Pokutyńskiego o powierzenie mu tajemnicy.
Pokutyński opierał się mocniej jeszcze i dłużej, uległ nareszcie i powiedział mu na ucho, że szambelanówna za indultem wyszła dnia wczorajszego zamąż za Zatorskiego.
Zkolei tak czwartemu, wziąwszy od niego słowo, zaręczał, że zaślubiła barona de Beaumont; piąty się dowiedział, że z Grabskim wyjechała do Paryża. Obdzieliwszy tak wszystkich ciekawych, którzy siedzieli milczący, rozmyślając nad losem szambelanówny, Pokutyński z wielką powagą usiadł na podanem mu krześle i fajkę kurzyć począł.
Po pewnym przeciągu czasu z oficyny pani de Vauban ukazał się wychodzący z fajką zagasłą, z głową spuszczoną, z twarzą, która nowiny pokombinowane przez Pokutyńskiego zdawała się potwierdzać, książę Józef.
Wszyscy mu się ze współczuciem przypatrywali zdaleka.
Książę, co było rzeczą zupełnie niezwyczajną, ponieważ Brodowski był jeszcze śniadaniem zajęty, Zamorowi kazał zawołać do siebie Francuza Harela.
Harel zajęty w samym pałacu około pokojów, wybiegł w rannej toalecie.
Książę zwrócił się ku niemu.
— Idź, proszę cię, powiedz Schusterbauerowi (koniuszemu), aby natychmiast kareta dla hrabiny do Warszawy była gotowa. Angielski zaprząg, ty i strzelec. Niech zajadą, jak tylko konie zaprzęgą. Et vite! — dodał książę.
Wydawszy ten rozkaz, zaczął się przechadzać. Przyjaciele nie pojmowali poco jeszcze pani Vauban potrzebną być mogła tak pilno w Warszawie, gdy wszystko już było skończone. Spoglądano ciekawie, ruszając ramionami.
Wąsaty Schusterbauer zjawił się zaraz od stajen, meldując księciu, że angielski zaprząg nie mógł być użyty, bo jeden z dżokejów w nocy zasłabł.
— A zatem, wiedeńska piątka pocztowa! — zawołał książę z trochą niecierpliwości i dodał powtórnie — Et vite!
Schusterbauer pobiegł ku stajniom.
Panowie czekali, czy im co książę nie powie, ale Pepi był tego dnia bardziej jeszcze, niż zwykle zamkniętym i milczącym. Chodząc z głową zwisłą, nie mając ochoty nietylko się odzywać, ale ani nawet słuchać żywej rozmowy, którą przyjaciele rozpoczęli w nadziei, iż książę się da do niej wciągnąć i rozerwać.
Mówiono o koniach, o faworytalnej klaczy księcia, angielskiej, o ostatnich nowinach europejskich, które poczta przyniosła.
Sprzeczano się, dochodziło to do uszu księcia, ale nie odezwał się wcale, chodził zadumany.
Wtem z jednej z oficyn ukazała się wyskakująca, nieco za młodo i za fertycznie, osóbka niewielkiego wzrostu, w obcisłej z ogonkiem sukni kaszmirowej białej, szlakami szalu wschodniego obszytej, podpasana wysoko ponsową wstęgą, z drugą podobną szarfą w napiętrzonych włosach jasnych; jak na rano, zbyt może wygorsowana, wesolutka, udająca trzpiotowatą i dziecinną, choć sińce pod oczyma i zarysy zmarszczek o latach przeżytych smutne dawały świadectwo.
Była to sławna pani de la Brétèche.
Zobaczywszy księcia, kroczyła wprost ku niemu z zuchwalstwem, które w podziw i admirację razem mężczyzn wprawiło.
Książę jednak, który powinien był oszczędzić jej pół drogi i pośpieszyć na spotkanie, został w miejscu jak przykuty, odwrócił oczy i na twarzy okazał widoczny niesmak i zniecierpliwienie.
— A! co za dzień rajski, mój książę! — wołała zdaleka, mrugając oczkami, — co za dzień! Nigdym się nie spodziewała, ażeby w tej Polsce lodowatej taka piękna wiosna kiedyś być mogła! Ale ona mi przypomina moją ojczyznę, południową Francję, — dodała z westchnieniem — tylko że tu niema rozkwitłych migdałów.
Książę stał, nie okazując nawet ochoty przywitania się z nią, na co ona wszakże pozwolić nie mogła.
Stanęła też przed nim, podnosząc do góry głowę, aby mu zajrzeć w oczy.
— Dzień dobry! — zawołała.
— Dzień dobry!
— Książę ma dziś minę niewesołą?
— Nie wiedziałem o tem, — odparł Pepi odniechcenia — to prawda, że jestem znudzony bardzo.
— Chodźmy się przejść po parku! Ranek tak cudny!
— Przepraszam, mam zajęcie, — rzekł książę coraz zimniej — może który z tych panów służyć jej będzie.
Wskazał ręką na siedzących.
Nikt się jakoś nie ofiarował.
Ruszyła ramionami Bretesza, i trochę urażona, nie wiedząc, co z sobą zrobić, zapytała Kameneckiego, z którym była bardzo poufale.
— Cóż to dziś księciu?
— Nie wiem — odparł sucho adjutant, który się do tonu pana nastroił.
Może sądząc, że zazdrość obudzi, Bretesza podeszła pod oficynę, zaczepiając młodych panów półsłówkami dwuznacznemi; wszystkich znalazła w jakiemś usposobieniu żałobnem.
Wkońcu przekonawszy się, że tu nie ma co robić dłużej, wróciła do dam, które szła odwiedzić.
Pokutyński spotkał ją na drodze.
— Może szambelan mi powiesz, co was wszystkich taką melancholją zaraziło?
— Jakto! pani nie wiesz nic?... — zapytał niby zdziwiony szambelan.
— Zmiłuj się! Nic a nic!
Pokutyński ze smutnem obliczem pochylił się do jej ucha.
— Proszę tylko nie wydawać mnie z sekretu! Książę nasz jest zrujnowany! kapitały, które miał w jednym holenderskim banku, razem z nim przepadły. Katastrofa okropna, lecz proszę pani jeszcze raz, ażeby to między nami zostało!
Francuzka posądziła może w początku szambelana, że z niej żartował, ale Pokutyński był doskonałym artystą. Twarz jego mieniła się wedle wymagań sytuacji, wydawał się tak przybity i zmartwiony, iż Bretesza przelękła się i zmieszała. Zbladła o tyle, o ile jej róż na twarzy rozpostarty dozwalał, i cofnęła się do oficyny.
Szambelan jeszcze raz zaklął odchodzącą, żeby go nie wydawała z sekretu.
Właśnie w tym samym momencie odezwała się od stajen trąbka i tak zwana piątka pocztowa wiedeńska, zaprzężona do wygodnej karetki pani de Vauban, zwróciła oczy wszystkich.
W książęcej stajni, oprócz kilkudziesięciu koni wierzchowych i paradnego cugu, którym stary Czerepiński powoził, było dosyć czwórek i piątek polskich i korsykańskich, ale wiedeńskiej nie zrównała żadna. Konie lekkie, piękne, doskonale dobrane szły jak panienki w tańcu, z gracją, z humorem. Służba do nich na wzór poczt niemieckich ubrana, w palonych butach, łosiowych spodniach, wykładanych frakach, stosowanych kapelusikach, była wytworna i elegancka, aż patrząc na nią każdy się cieszył.
Książę też powiódł oczyma za swemi gniadoszami, a Fribes się do nich uśmiechnął. Pocztyljon powożący z blachą na ręku, popisywał się z trąbką, która wszystkich do okien i drzwi powoływała.
Karetka zatrzymała się przed oficyną i niebawem pani hrabina de Vauban z Habąkowską, która tylko co przybywszy, już jej nazad towarzyszyć musiała, siadły do powozu.
Pocztyljon zagrał, uderzenie z bicza rozległo się po dziedzińcu i ze zdumieniem wszystkich — karetka, kłusem wyciągniętym gniadoszów, potoczyła się ku Warszawie.
Hrabina, delikatna, niebardzo znosząca podróże, do rannego wstawania nieskora, że się dała skłonić do wyjazdu, dawało do myślenia wiele. Dziwniejszem jeszcze i bardziej zagadkowem było, iż majorowa zaledwie wysiadłszy napowrót z hrabiną jechała...
Łamano sobie głowy, a każdy ze zmistyfikowanych przez Pokutyńskiego inaczej to sobie tłumaczył.
Najnieszczęśliwszą była podobno Bretesza, której udzielona wiadomość o ruinie wszystkie plany, na przyszłość osnute, krzyżowała.
Książę zniknął z dziedzińca, dwór też, dopaliwszy fajek, rozchodzić się zaczął, rozmyślając nad niespodzianą komplikacją wypadków, mogących na czas jakiś zachmurzyć horyzont Jabłonny.
Przy obiedzie rozmowa jakoś nie szła, wszyscy byli tak posępni jak gospodarz, który odpowiadał roztargniony półsłowami i żadną nie zdawał się interesować rozmową. Nie poszedł potem nawet do bilardu i siadł w oknie sam jeden.
Pani Cichocka, Bretesza i dwie Francuzki, widząc go tak chmurnym, pocieszać i rozrywać nie śmiały.
Chociaż wszyscy Pokutyńskiemu dali byli najuroczystsze słowo, że powierzonej nie zdradzą tajemnicy, po obiedzie, znalazłszy się sami, Kamenecki z Rautenstrauchem, nie mogąc przypuścić, aby względem siebie byli do sekretu obowiązani, pierwsi zagaili sprawę pocichu.
— Proszę cię, co za smutna katastrofa! — szepnął Kamenecki — i jak to na księcia naszego podziałało! Chodzi jak struty!
— Co za katastrofa? Wyśmienity owszem koniec! — odparł Rautenstrauch. — Lepszego wyboru zrobić nie mogła. Zatorski dobre chłopczysko. Wybraćże kogoś musiała!
— A cóż tu ma do czynienia Zatorski? — spytał zdziwiony adjutant.
— Przecież za niego poszła! — odparł Rautenstrauch.
— Gdzie? co? Przysłyszało ci się! Ona się otruła!
Rautenstrauch ruszył ramionami. Wtem nadciągnął Fribes, powołano go, aby spór rozstrzygał, bo widziano, jak mu także coś szeptał Pokutyński. Ten powiedział, co słyszał od niego.
— Przecież wy to wiedzieć musicie, bo i wam się zwierzał!
— Jakto? on ci to mówił?
— Tak! że się utopiła w Wiśle... — dodał Fribes.
W pierwszej chwili stali wszyscy poglądając na siebie, nawzajem się posądzając o mistyfikację, aż Rautenstrauch parsknął.
— Ale to farsa Pokutyńskiego! — zawołał.
Oprócz zmistyfikowanej Breteszy, której nikt nie wyprowadzał z błędu, a ta na kanapce w ciemnym kątku siedziała rozmyślając o nowej kampanji, wszyscy zresztą, przekonawszy się, że z nich zażartowano, poszli napaść na Pokutyńskiego.
Szambelan, śmiejąc się, zeznał, że nie wiedział nic, bo mu majorowa powiedzieć nie chciała z czem przybyła.
Wieczorem, jak zwykle, założono bank, książę zaczął się przechadzać po salonach.
Była to godzina, w której się Bretesza do niego przyplątywała, bawiąc go paplaniną wesołą; tego dnia nie miała odwagi, została na kanapie w ciemnym kątku, rozmyślając nad marnościami świata tego.
W salonach goście zasiedzieli się dopóźna. Noc była majowa prześliczna, z księżycem i słowikami, jedna z tych cudnych, w których każdemu śni się o miłości i szczęściu. Okna były pootwierane, z za starych drzew parku blady księżyc zaglądał do wnętrza, a pieśń słowików rozlegała się, płynąc na woni bzów rozkwitłych. Spać nikomu się nie chciało.
Tak przy faraonie i cichej rozmowie doczekano się głosu trąbki pocztowej, która zdaleka, nim się turkot powozu dał słyszeć, zabrzmiała.
Książę z widocznym niepokojem pośpieszył na ganek.
Trąbka zabrzmiała bliżej raz, drugi i w bramie ukazała się piątka pędząca przed pałac tak żwawo i raźnie, jak z rana biegła ku miastu.
Harel otwierał drzwiczki, strzelec miał z drugiej strony podać rękę hrabinie, gdy sam książę wyręczyć go pośpieszył.
W ganku oprócz niego cały dwór niewieści pani de Vauban oczekiwał na nią.
Księciu, który zdawał się chcieć spytać o coś, przybyła wskazała majorową, kładnąc rękę na piersiach, aby mu dać do zrozumienia, iż ze znużenia słowa wymówić nie mogła. Sparta na ręku swych przyjaciółek, hrabina weszła do pałacu, a książę został sam z Habąkowską.
Oczyma naglił ją, aby mu prędzej powiedziała, co się dowiedziały, co zrobiły. Z miny majorowej trudno było co odgadnąć, sznurowała usta, rzucała wejrzenia ukośne, zdawała się chcieć trochę udręczyć niecierpliwego.
— Więc cóż? — zapytał Pepi, marszcząc brwi.
— Jak się księciu zdaje? — odparła majorowa tajemniczo.
— Myślisz mnie mistyfikować czy rozgniewać! — zawołał książę trochę niecierpliwie. — Nie zdaje mi się, aby to było w miejscu...
Byłyście w klasztorze?
— W żadnym, bo nie było poco! — odparła majorowa.
— Nie weszła jeszcze?... — pytał książę.
Habąkowska ruszyła ramionami.
— Książę jest naiwnym! — rozśmiała się. — O klasztorze się mówi, ale się do niego nie wstępuje tak łatwo.
— A więc?... powieszże mi nareszcie, gdzie jest i co z sobą postanowiła?...
Majorowa rozśmiała się wesoło.
— Możemy być spokojni! — poczęła — młody opiekun Grabski, który się w niej kochał oddawna, zabrał ją za kordon, na wieś. Wyjechali dziś rano. Mogę zaręczyć, że opieka skończy się marjażem!
Odbierzemy une lettre de faire part. A! któż wie? może pani Grabska zjawi się na przyszły karnawał w Warszawie!
To mówiąc, dygnęła Habąkowska. Księciu się twarz wyjaśniła.
— To się zowie dobra wiadomość! — zawołał wesoło.
I wbiegł do salonu zamaszysto, wprost do stolika faraona.
Va Banque!
— Jeżeli karta wygra! — szepnęła, podbiegając, majorowa — mnie się będzie coś z wygranej należało!
Książę przegrał stawkę, ale odszedł tak uśmiechnięty i dobrej myśli, jak nie był jeszcze dnia tego.
— To znaczy, — powiedziała sobie w duchu majorowa — że ona go przecie kocha; ale wolałabym mniej miłości, a połowę wygranej.
Westchnęła biedna...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.