>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Podkowa
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 46
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1931
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



E. KOROTYŃSKA
PODKOWA
POWIASTKA
z ilustracjami


WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ w WARSZAWIE
Printed in Poland.
Druk. Sikora, Warszawa





Był piękny dzień lipcowy. Niebo zalewało szafirem obłoki, które ani jednej nie dopuszczały do siebie chmurki, a słońce jak rozpalone złoto rzucało na ziemię gorące swoje promienie.
Julek wybierał się z ojcem do miasteczka o dwie mile oddalonego od wsi, którą zamieszkiwali.
Julek spał niespokojnie tej nocy.
Zdawało mu się, że już czas wstawać, że ojciec zostawił go i poszedł, nie chcąc go budzić, to znów zrywał się i biegł do zegara, bojąc się, że może ojciec zaśpi.
Tak doczekał wschodu słońca.
Ledwie sprobował mleka i wybornego chleba z masłem, tak pilno mu było do miasteczka.
— Już! już! zjadłem śniadanie! mamusiu do widzenia! A to co za paczka?
— Dla Zosi, oddaj ją babci, zrobiłam dla niej pończoszki...
— Oddaj mi Julku, — wtrącił ojciec, — mam dużą kieszeń, to schowam, tobie będzie zawadzała.
— Ach! ojczulku! za jakiego mnie masz niedołęgę! I większe pakunki dźwigać potrafię...

— To mówiąc Julek wziął z rąk matki paczuszkę i pożegnawszy wyszedł z domu.
— Patrz, jak toruje mi drogę — śmiejąc się odezwał się ojciec — taki żwawy, gdy idzie o przechadzkę, ale zapowiada się na duży upał a Julek bardzo na gorąco wrażliwy — zobaczymy, jak dowędruje do miasteczka.
Szli już z pół godziny, rozmawiając wesoło i przyglądając się ptakom i roślinom, gdy naraz na drodze ujrzeli leżącą podkowę.
— Podnieś Julku, cała i zupełnie dobra podkowa, źle była przymocowana i zgubił konik... Dostanie się za to parę groszy.
— Coo? będę się schylał po podkowę? — zawołał zdziwiony Julek — ależ to nie warto zginać się po tak marną rzecz, szkoda i czasu i fatygi.
Żartujesz chyba ojczulku?
— Nie żartuję bynajmniej, — odrzekł poważnie ojciec, — zobaczysz, że nie pożałuję tego, żem podniósł.
Schował do kieszeni i szedł dalej. Tymczasem upał się wzmagał. Żar był tak straszliwy, że zdawało się, iż żywcem spali przechodniów.
Julek oddał paczkę daną mu przez matkę, na co ojciec uśmiechnął się tylko i wsunął ją do kieszeni.
— Ach! co za upał! — żalił się zlany potem Julek, — jeszcze nigdy chyba tak okropnego nie było! jakżem zmęczony!
Pragnienie dokuczało mu straszliwie i począł już nawet żałować, iż zgodził się a nawet cieszył się tą projektowaną przechadzką.
— Żeby to tak z góry można było wiedzieć, kiedy będzie upał tak, jak dzisiaj, straszliwy, toby się nie wychodziło w taką porę, — rozumował znużony upałem chłopiec — o ileżby było przyjemniej siedzieć w domu lub pod cieniem naszej lipy w ogrodzie.
— Wolałbym mieszkać na północy, być eskimosem, niż w Afryce, — odparł Julek, na mróz jest sposób: ubrać się w futra, jeść dużo tłuszczu i koniec!
Ach! och! — niecierpliwił się Julek. — A czy daleko jeszcze do miasteczka?
— Przeszliśmy już pół drogi...
— Dopiero pół drogi? Sądziłem, że ten domek o kilkaset kroków od nas stojący, to już początek miasteczka...
— Ten domek, jak nazywasz, to kuźnia. Właśnie kieruję się do niej, aby sprzedać znalezioną podkowę.
— Ależ ojczulku, szkoda czasu na zatrzymanie się u kowala, bylibyśmy prędzej w miasteczku... czy to warto?
Ale ojciec nie słuchał zmęczonego drogą i upałem Julka, podszedł do kującego przed kuźnią kowala i pokazał mu znalezioną podkowę.
Podkowa była nowiuteńka i ładna, zapłacił więc za nią odpowiednią cenę i na prośbę Julka dał mu kubek wody ze studni, co pokrzepiło na czas jakiś chłopaka.
Upał wzrastał i wzrastał tak, że z trudnością iść było można.
Aby trochę ochłonąć zdjęli obaj marynarki i szli spiesznie, aby dotrzeć czemprędzej do miasta.
W drodze Julek ponury był i milczący, znużenie widoczne było w twarzy i ruchach, wreszcie usiadł na kamieniu przydrożnym i iść nie chciał.
— Co to? już się zmęczyłeś? A wstydź się, mój Julku... taki młody i zdrów a taki niewytrzymały!
Usiedli obaj, po wypoczynku zaś ruszyli w dalszą drogę.

— Widzisz, widzisz, ojczulku? — zawołał nagle Julek — tam wdali ogromne sady uginające się od wiśni, zerwę parę garści i pokrzepię się...
— Pokrzepić się chcesz cudzą własnością?
A to mam syna! Hańba i wstyd!
— Tych kilka wisienek nie uczynią nikomu krzywdy cóż znaczą wobec miljonów na drzewie wiszących...
Wróblom wolno, dlaczegoż mnie spragnionemu wziąć nie można?...
— Gdyby każdy tak mniemał i każdy wziął po garstce nie pozostałoby nic na drzewie.
A co do wróbli, to pracując dla rolnika, mogą też korzystać z paru wisienek.
— Pracują? darmozjady!
— Duży chłopak i w dodatku przyszły rolnik i nie wiesz, że wróble oczyszczają drzewa z robactwa, że nie dają objadać liści i kwiatów?
Nie miałbyś ani jednego owocu, jeśliby nie te poczciwe ptaszęta...
— Czyżby takie maleństwa mogły coś pożytecznego zrobić? Ach, mój ojczulku, to chyba przesada. Zjedzą zapewne kilka robaczków, z wisienek rozdziobią kilkaset...
— Niedowiarku! powiem ci fakt, który przekona cię o prawdzie słów moich...
W Niemczech nie lubiono wróbli, drażniło ich świegotanie, denerwowało to, że, jak się zdawało mieszkańcom, ptaki objadały im drzewa z owoców. Ogłoszono więc śmierć na ptaszęta.
Za każdego zabitego wróbla płacono talara.
Wybito wszystkie wróbelki, bo i dokąd miały uciekać? Domu swego pilnować tylko potrafią.
Ale cóż się okazało?
Na drugi rok ani jednego owocu nie było na drzewie — poobjadały kwiat i liście żarłoczne robaki i za wielki specjał uważano garść wisienek.
Zrozumieli ludzie swój błąd i zaczęli teraz sprowadzać z powrotem wróbelki.
Za każdego żywego wróbla, wpuszczonego do ogrodu płacono talara. Od tej pory nikt nie tępi tego pożytecznego ptactwa i nie wyrzeka na to, że zjadają po kilka słodkich wiśni codziennie.
— Dziękuję ci ojczulku za opowiedzenie mi o pożytku oddawanego nam przez wróble, nie będę już na nie wyrzekał, a i kamieniem spędzał z drzewa, jakto robią moi rówieśnicy.
Ale otóż jesteśmy i przy ogrodzie. Ach! jaki straszliwy upał!
— Wyśmienita okazja! — zawołał ojciec, kierując się ku w ogrodzie, gdzie przed furtką stał ogrodniczek sprzedający w koszyku piękne dojrzałe wiśnie.
Przydadzą mi się pieniądze otrzymane za znalezioną podkowę...
To mówiąc kupił miarkę wisien i zaczął zajadać, nie mając wcale zamiaru dzielić się z Julkiem, ten zaś nie czuł się uprawnionym żądać czegośkolwiek kupionego za wzgardzoną przez niego podkowę.
Było koło południa, a więc w czasie, gdy słońce grzeje najmocniej, gdy ojciec, widząc mękę biednego Julka, niby nie naumyślnie upuścił jedną wisienkę. Natychmiast została podniesiona i zjedzona przez chłopca.
— Cha! cha! — śmiał się w duchu — a to się nazgina, zanim zbierze wiśnie, które mam zamiar mu rzucić...

— Ach! jakto dobrze! mówił do siebie Julek, — że ojciec ma widocznie dziurawą torebkę, przynajmniej się trochę pokrzepię... a jakie dobre!
I chłopak schylał się co czas jakiś po upuszczane wiśnie i zachwycał się ich smakiem i soczystością.
Lżej mu było teraz przebywać drogę, łatwiej znosić straszliwy upał.
Orzeźwiały go owoce, które ojciec raz po raz upuszczał, uśmiechając się do siebie radośnie.
Ojciec udawał, że nie spostrzega, co się za nim dzieje, przeciwnie, sam jeszcze mówił, że upał mu dokucza więcej niż wprzódy, że mają jeszcze ćwierć mili do miasteczka a nigdzie domu nie widać, gdzieby się mogli napić.
— Widocznie więcej niż dwie mile do miasteczka, — mówił — boć idziemy i idziemy i końca tej podróży nie widać.
— Wiśnie powinny ojczulka pokrzepić, — odezwał się Julek — takie piękne i dojrzałe.
— I wiśnie mi nie pomagają — z uśmiechem odparł ojciec — co tam wiśnie, gdy taki upał! — dodał upuszczając owoce, które chłopak podniósł łapczywie i spożył.
Tak szli czas jakiś w milczeniu, gdy ojciec, widząc, że ma już tylko dwie wiśnie w torebce, postanowił nie udawać dłużej niewidzącego, lecz złapać chłopca na podnoszeniu z ziemi upuszczanych przez niego owoców.
Gdy więc, niby niechcący spadły mu obie wisienki, obrócił się jednocześnie ku Julkowi, gdy ten wkładał do ust owoce.
— Aha! — złapałem cię na uczynku, zaprzeczającemu słowom przez ciebie wymówionym, gdy radziłem ci podnieść podkowę... Mówiłeś mi, że nie warto podnosić tak marnej rzeczy, że szkoda zginania się po nią...
Chłopak stał zawstydzony, trzymając w rękach wiśnie.
— No, zjedz je, bo ci pewno smakują?
Ileż to razy zginałeś się do owoce, które ci naumyślnie upuszczałem, nie rachowałeś?
Widzisz, a ja rzucając liczyłem... upuściłem ci dwadzieścia wisien, a więc nachylałeś się wśród upału dwadzieścia razy!
Pomyśl tylko: gdybyś mnie usłuchał i ten raz jeden schylił się po podkowę, dostałbyś swoją połowę i nie potrzebowałbyś męczyć się zbieraniem z ziemi owoców.
Nigdy niczem gardzić, niczem pamiętać nie można, bo każda drobnostka przydać się nam może w chwili stosownej. Historja nam opisuje, życie pewnego bogacza w Ameryce, który zbierając gubione przez ludzi na ulicy szpilki doszedł do miljonowego majątku.
To niby drobiazg, ale od drobiazgów dochodzi się i do rzeczy większych.
Chłopiec np. który nie chce się uczyć rzemiosła, gdy dorośnie, będzie musiał, jako nie fachowiec ciężkie spełniać roboty za mniejszą zapłatą niż fachowiec.
Dzieckiem będąc uważał, że nie warto zdobywać wiedzą, bo gdy się ma młodość i siły, da się sobie rady w życiu. I tak dalej.
A ja ci powiadam z doświadczenia, mój Julku, że niczem gardzić nie trzeba, igła, gwóźdź znaleziony czy podkowa, zawsze przydać się mogą...
No, ale dosyć tych nauk! Miasteczko już nie daleko. Widzisz ten dom, to własność twojego dziadka. O! i drzewa osypane wiśniami... będziesz miał używanie...
Głowa do góry! wesele w sercu, mój synu, a pamiętaj o danej ci przestrodze:
— Nie gardź niczem!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.