Podpalaczka/Tom I-szy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | VI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Labroue zwrócił się ku Joannie zapytując ją spojrzeniem.
— Widziałam go w rzeczy samej — jąkała młoda kobieta, której zakłopotanie łatwo odgadnąć możemy.
— Zatem, pani mu drzwi otworzyłaś?
Joanna uczyniła gest potwierdzający.
— Mimo że pani znasz reguły fabryki — rzekł właściciel — zdumiony jestem, iż pierwsza je pogwałciłaś. Wyjaśnimy to wszystko natychmiast. — Jakiż pozór Wincenty przedstawił dla usprawiedliwienia wyjścia swojego?
— Powiedział — ozwał się Jakób — iż pozostawiwszy w domu żonę niebezpiecznie chorą, bliską skonania, zapragnął ją widzieć.
— Czy rzeczywiście żona jego była tak chorą?
— Tak jest panie.
— Przypuśćmy. W każdym razie zaczekać mógł na mój powrót, aby otrzymać odemnie zezwolenie na wyjście, byłbym się przychylił ku temu bez wahania. — Chcę jednak, by w mojej nieobecności rozkazy były szanowanemi. To samowolne wydalenie się Wincentego złym jest przykładem dla innych. — Bez bezwzględnego posłuszeństwa i karności, nie podobna byłoby prowadzić warsztatów.
A zwróciwszy się ku Joannie pan Labroue dodał:
— Skoro Wincenty powróci, nie pozwalaj mu pani wejść do fabryki i powiedz, ażeby przyszedł jutro dla uregulowania swojego rachunku. — Przykro mi że ta surowa kara trafiła na niego, ponieważ dobrym był robotnikiem, potrzeba ją jednak wymierzyć dla przykładu. Pójdź zemną Garaud.
Nadzorca poszedł za panem Labroue w stronę jego gabinetu. Inżynier, Julian Labroue, był mężczyzną czterdziestopięcioletnim, o wojskowej postawie, surowem zachowaniu się, mimo iż nigdy w armii nie służył.
Dobroć kryła się na dnie jego natury, co nie przeszkadzało mu być skrupulatnym we względzie karności.
Jako wychowaniec Szkoły Politechnicznej, nawykł do szanowania przepisów i prowadził je na sposób wojskowy w swej fabryce.
Posiadając średni majątek, zaślubił bogatą kobietę w trzydziestym drugim roku swego życia, co pozwoliło mu rozwinąć plany, o jakich marzył od najwcześniejszej młodości. — Nosił tysiące wynalazków w swoim umyśle w bezustannej pracy będącym.
Dzięki posagowi swej żony, mógł je wprowadzić w wykonanie. Z początku doświadczenia te kosztowały go wiele pieniędzy, nie zniechęcał się jednak mniej pomyślnemi próbami. Szczęśliwe innowacye wprowadzone przezeń w mechanikę ^przemysłową, wprędce te straty pokryły.
Zbudował fabrykę jaką zażądał w Alfortville, przed stawiającą wartość do trzystu tysięcy franków. Nic jeszcze z pieniędzy nie zaoszczędził, fabryka jednak z dnia na dzień rozwijała się coraz lepiej, a włożony w nią kapitał podwajał się i potrajał nawet, gdyż wynalazca właściciel pracował bez wytchnienia.
Przed pięciu laty Labroue utracił żonę, przy wydaniu na świat dziecięcia.
Ta śmierć nagła, niespodziewana, boleśnie dotknęła inżyniera. Zraniony do głębi serca, stał się zgorzkniałym, drażliwym, a niekiedy nawet brutalnym.
Wrodzona mu dawna tkliwość charakteru, objawiała się jedynie wobec małego jego syna Lucyana.
Lucyan wychował się u siostry pana Labroue, wdowy, zamieszkałej w wiosce Blaisois, gdzie żyła z dochodów od sumki pozostawionej sobie przez męża, który za życia prowadził handel win w Blois.
Raz w miesiąc Julian Labroue opuszczał fabrykę na czterdzieści ośm godzin, ażeby pojechać uścisnąć syna, którego kochał nad wyraz.
Żył jedynie tylko Lucyanem i dla Lucyana.
Dla niego to pragnął zebrać wielki majątek.
Jakób postępując za inżynierem w stronę jego gabinetu, myślał sobie:
— Jakoś pryncypał jest w złym humorze, usłyszę ja od niego, tak jak przed chwilą posłyszała Joanna.
Przybyli do pawilonu, gdzie znajdowały się biuro i kasa.
Pan Labroue zatrzymawszy się przed okienkiem tejże, otworzył pugilares, dobył z niego papiery, a położywszy je na tabliczce mosiężnej, podał kasyerowi mówiąc:
— Panie Ricous, oto dwa weksle na dom Baumana, połóż pan podpis, dołącz je do rachunków, jakie mi przed chwilą przyniosłeś i wyślij jutro do banku.
— Natychmiast panie — odrzekł kasjer biorąc weksle.
Inżynier otworzył drzwi do swego gabinetu, i dał znak Jakóbowi, aby wszedł za nim.
Gabinet ten był dość obszernym.
Długi stół pokryty zielonem suknem zajmował środek pokoju. — Na tym stole leżały mechaniczne rysunki, plany różnego rodzaju, szkice budowli, narzędzia geometryczne, słoiki z kolorowemi farbami, pędzle i tym podobne. Po prawej stronie okna stało wielkie mechaniczne biurko zapełnione papierami, z lewej, znacznej objętości kasa żelazna. Mahoniowe krzesła z zielonem pokryciem, biblioteka napełniona specyalnemi dziełami, wraz z rysunkami technicznemi porozwieszanemi na ścianach, dopełniały umeblowania.
Pan Labroue położywszy na krześle kapelusz, usiadł przy biurku.
— Czy byłeś u pana Montreux, któremu prostopadłą maszynę przesłaliśmy przed dwoma tygodniami? — zapytał Jakóba.
— Byłem panie.
— Dobrze ona funkcyonuje, bez zarzutu?
— Trzebaby posłać na dzień jeden robotnika, dla dokonania małych poprawek, przyrzekłem to uczynić... myślałem o Wincentym... lecz...
— Lecz... — przerwał oschle pan Labroue — Wincenty nie należy już do warsztatów naszej fabryki. Wiesz, iż ja nigdy nie cofam tego co raz powiem. Powinieneś był zgromić surowo jego majstra. Wszak ma on obowiązek czuwania nad ludźmi, którzy pod rozkazami jego pracują. — Jeżeli rzecz podobna powtórzy się jeszcze i z nim postąpię tak, jak z Wincentym. — Wiem, że tobie trudno na raz być wszędzie, powinni się jednak ciebie obawiać, nawet i wtedy, gdy nieobecnym jesteś. — Ufam ci w zupełności, oddałem w twe ręce mą władzę, nie zapominaj o tem!
— Pamiętam panie i staram się me obowiązki spełniać jak najlepiej odrzekł Garaud.
— Brak tobie surowości w postępowaniu. Widzę nieraz rzeczy, które mnie gniewają. Czy wiesz, że robotnica z polerowniczego warsztatu opuściła zajęcie, ażeby pilnować bramy w stancyjce pani Fortier, podczas nieobecności tejże.
— Wiem panie, ale to jest robotnica, która odrabia na sztuki.
— Wszystko jedno! — Zły przykład daje, kto z warsztatu odejść się waży. — Pani Fortier wiedzieć powinna, że jej nie wolno oddalać się z fabryki w roboczych godzinach. — Żałuję żem jej powierzył ten obowiązek. Chciałem jej przyjść z pomocą po śmierci męża, który zginął w mej służbie. — Nie zastanowiłem się, iż kobieta nie jest wstanie dokładnie spełnić obowiązku nadzorczyni i odźwiernej. Do tak czynnego w dzień i noc zajęcia, potrzeba mężczyzny. Joanna Fortier tu nadal nie pozostanie.
Jakób zadrżał usłyszawszy te słowa, nie chcąc jednak sprzeciwiać się pryncypałowi, rzekł tylko:
— Joanna jest dobrą, uczciwą kobietą...
— Wiem o tem, ale jest słabą, brak jej stałości, aby okazać się niewzruszoną, aby oprzeć się naleganiom.
Na słowa te wszedł kasyer do gabinetu mówiąc:
— Oto papiery dla banku, panie.
I położył paczkę wartościowych biletów na biurku pana Labroue.
Jakób chciał odejść.
— Zaczekaj! — wyrzekł inżynier, mam jeszcze z tobą do pomówienia.
Nadzorca zatrzymał się przy drzwiach.
Pan Labroue wziął pióro i w mgnienia oka zsumował wartość papierów.
— Sto dwadzieścia siedem tysięcy franków — rzekł głośno.
— Tak panie — kasyer odpowiedział.
Jakób Garaud słuchał z uwagą.
Inżynier zebrawszy weksle podpisał rachunek.
— Odeślesz pan to jutro do banku — rzekł do kasyera: pojutrze podniesiemy sumę.
— Dobrze panie.
— Uporządkowałeś pan spłatę na dziesiątego?
— Tak panie.
— Jakaż wpada różnica pomiędzy zapłaconemi sumami, a sumą do odebrania?
— Sześćdziesiąt trzy tysiące franków.
— Dobrze.
Pan Ricoux wyszedł.
Jakób siał przy drzwiach, z czapką w ręku.
Pryncypał i nadzorca powtórnie zostali się sami.
Pan Labroue wstał od biurka i podszedł do stołu zarzuconego rysunkami.
— Albo się mylę Jakóbie Garaud, rzekł, lub wynalazłem coś cudownego, coś... co nam przyniesie olbrzymie bogactwa!