<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Pragniesz pan otrzymać miejsce dyrektora robót w moich warsztatach? — zapytał Harmant.
— Tak, panie — rzekł Labroue — i zapewnić cię mogę, iż pojmuję wysoką ważność w całej rozciągłości, jaka jest przywiązana do tego obowiązku. Przed tem jednakże — dodał — racz pan przeczytać list, który mam zaszczyt doręczyć. Napisany on został przez osobę znającą mnie zbliska, ztąd służyć może niejako za dowód...
Jakób Garaud, odebrawszy list, otworzył go i przebiegł pierwsze wyrazy, poczem położył takowy na biurku przed sobą.
— Jerzy Darier — rzekł — poleca mi pana jako człowieka zasługującego na najzupełniejsze zaufanie, pisze mi o panu w sposób poważny... Byłeś więc wychowańcem szkoły sztuk i rzemiosł?
— Tak, prócz tego oddawałem się studyom specyalnym w mechanice zastosowanej do dróg żelaznym, która to kwestya, sądząc z ogłoszeń w dziennikach, zdaje się być głównym celem otwarcia pańskiej fabryki. Me poprzestając na teoryi — mówił Lucyan dalej — starałem się wykonywać ją w praktyce. Mogę stanąć przy warsztacie z pilnikiem i młotem w ręku, aby pokazać robotnikom, w jaki sposób którą ze sztuk wykonywać i jak ją następnie obrobić.
— Świadczy to wysokiej pańskiej inteligencyi, którą pochwalam — rzekł przemysłowiec; — nie potrzebuję więc pytać — dodał — czy jesteś rysownikiem?
— Gdybym nim nie był, nie śmiałbym przedstawiać się panu — odparł Labroue. — Znajdując się obecnie bez zajęcia, wykonywam rysunki i piany dla domu Simon i spółka w St.-Ouen.
— A! — rzekł mniemany Harmant, wpatrując się powtórnie w młodzieńca — pan wykonywasz rysunki dla domu Simon i współka?
— Tak, panie.
— Ileż lat masz obecnie?
— Dwadzieścia siedem.
— Zamieszkujesz w Paryżu?
— Tak.
— Jesteś więc paryżaninem.
— Niezupełnie, ponieważ urodziłem się w Alfortville.
Wyraz Alfortville padł jak strumień zimnej wody na skronie mniemanego Harmanta. Usłyszawszy tę nazwę, drgną! nagle i z podwojoną uwagą wpatrywać się zaczął w mówiącego.
— Czy ojciec pański żyje? — zapytał po chwili.
— Nie, panie.
— A matka?
— I matki nie mam, zmarli oboje. Matka przy wydaniu mnie na świat... ojciec, gdym był jeszcze maleńkim.
Niepokój Jakóba Garaud wzrastał do tego stopnia, iż stawał się prawie widocznym.
— A! zatem pan nie masz rodziny — wyjąkał, usiłując pokryć zmięszanie.
— Nie mam, panie, nikogo.
— Czem się zajmował pański ojciec? — pytał dalej Garaud.
— Mój ojciec był zdolnym, znanym powszechnie inżynierem, posiadał wielką fabrykę w Alfortville.
Harmant zbladł jak widmo.
— Jakże się pan nazywasz? — pytał przytłumionym głosem.
— Lucyan Labroue — odrzekł młodzieniec.
— Lucyan Labroue!... — powtórzył milioner, czając, iż dreszcz wstrząsa nim całym, a włosy stają mu na głowie.
— Tak, panie — odparł zagadniony, patrząc ze zdziwieniem na osłupienie przemysłowca. — Czyś pan znał mojego ojca?
Pytanie to, zamiast onieśmielić i zmięszać Jakóba, wróciło mu odrazu całą przytomność umysłu, nakazując stawić czoło odważnie położeniu, w jakiem się znalazł wobec syna ofiary, którą okradł i zamordował.
— Tak jest — rzekł śmiało — znałem pańskiego ojca, zostawałem z nim w stosunkach handlowych i przyjacielskich zarazem, pamiętam, że się nazywał Julian Labroue.
— Tak, panie.
— Pojmiesz więc moje chwilowe wzruszenie, spowodowane nagłą wiadomością, że jesteś synem człowieka, którego wysoce poważałem, kochałem i o którego tragicznym zgonie dowiedziałem się z gazet w New-Jorku.
— Ach! zatem pan znasz szczegóły śmierci mego nieszczęśliwego ojca?
— Znam, panie... został zamordowanym w swej własnej fabryce, podczas pożaru... — szeptał Jakób Garaud, drżąc cały. — Rzecz dziwna... — myślał jednocześnie — groźne być może losu zrządzenie, które sprowadza do mnie jako proszącego syna mojej ofiary.
Zachwiawszy się chwilowo pod ciosem nieprzewidzianym, mniemany Paweł Harmant zwalczyć się jednak nie dozwolił. Obliczywszy w oka mgnieniu wyniknąć mogące następstwa, powziął stałe postanowienie.
— Zamordowanym został... tak! — powtórzył Lucyan z westchnieniem — zamordowanym w podpalonej fabryce ręką zbrodniarza...
— Jeśli mnie pamięć nie myli — mówił Garaud z przerażająco zimną krwią — zbrodniarką była kobieta, odźwierna fabryki...
— Sędziowie uwierzyli dowodom, skazując Joannę Fortier za potrójną zbrodnię. Co do mnie, ja w jej winę nie wierzę! — odparł Labroue.
Jakób zadrżał powtórnie.
— Dlaczego pan nie wierzysz? — zapytał — sądzisz więc, iż tę kobietę niesprawiedliwie skazano?
— Tak, panie.
— Zda mi się jednak, o ile pamiętam, że dowody zebrane przeciw niej, aż nadto stwierdzały jej winę.
— Pozory niejednokrotnie w błąd sprawiedliwość wprowadzają.
— Zkąd i dlaczego pan to przypuszczasz? — pytał milioner dalej.
— Ponieważ otrzymałem w tym względzie zeznania mej ciotki, która mnie wychowała, a zkąd wypływa, iż ktoś inny miał cel w zadaniu śmierci mojemu ojcu.
— Kto inny? — powtórzył przemysłowiec, opanowany nanowo wzrastającą trwogą. — Któżby więc?
— Nadzorca fabryki — rzekł Lucyan — człowiek ambitny a chciwy. Mój ojciec, mając szczególne zaufanie do tego człowieka, powierzył mu tajemnicę swych nowych wynalazków, dla przywłaszczenia sobie których on spełnił potrójną zbrodnię!
— Jakże się nazywał ów nadzorca? — pytał stłumionym głosem Harmant.
— Nazywał się Jakób Garaud.
— Jakób Garaud! — powtórzył nikczemnik — tak, przypominam sobie to nazwisko... Lecz o tym człowieka mówiono, że zginął w płomieniach, stawszy się ofiarą swego poświęcenia.
— Ja nie wierzę ani w poświęcenie, ani w śmierć jego — zawołał żywo młodzieniec — lecz jedynie w łotrowską komedyę, jaką odegrał ten nędznik!
— Posiadasz pan na to dowody? — zapytał mniemany Harmant, owładnięty trwogą.
— Na nieszczęście nie, panie. Jakób Garaud pisał jednakże do Joanny Fortier, w której był zakochanym, ważny list, zawierający wyznanie, a raczej zeznanie swej zbrodni.
— Czemuż więc Joanna Fortier wobec sądu nie użyła tego listu na swoją obronę?
— Ponieważ nie posiadała go już natenczas... pożar go pochłonął.
Mniemany Harmant w zadumie pochylił głowę.
— Wszystko to ważnem być może — rzekł — ale spoczywa jedynie na przypuszczeniach.
— Tak... — odparł Lucyan — istnieją jednak przeczucia, które nie mylą synowskiego serca. Światło prędzej, czy później rozproszy tę ciemność. Nadejdzie dzień kary na zbrodniarza. Ja pomszczę, pomścić muszę śmierć mojego ojca!
Zimny pot oblał czoło mordercy. Rodzaj zawrotu, opanowawszy mózg jego, mięszał w nim myśli. Siłą woli jednakże starał się odzyskać przytomność i równowagę.
— E! — zawołał po chwili — cóż możesz pan teraz uczynić? Dwadzieścia dwa lata upłynęło od spełnienia tych zbrodni w Alfortville. Przypuściwszy, że Jakób Garaud nawet je dokonał i żyje, przedawnienie okrywa go bezpieczeństwem.
— Co dla mnie znaczy przedawnienie? — zawołał Labroue. — Gdyby Jakób Garaud żył dotąd, a los dozwolił mi się z nim spotkać, nie od prawa natenczas zażądałbym sprawiedliwości... Ów łotr zbogacony przez zbrodnię, zmienił zapewne nazwisko i wytworzył sobie rodzinę. Zdemaskowanie go wobec najbliższych, a ztąd okrycie go hańbą, zadowolniłoby mą zemstę.
Milioner wstał żywo, a pochwycony strasznym niepokojem, gorączkowo przechadzać się zaczął wzdłuż i wszerz biblioteki. Po kilku minutach zatrzymał się wreszcie.
— Nie ganię — rzekł — pańskiej gotowości do pomszczenia śmierci swego ojca, wątpię jednakże byś dosięgnął celu. Lecz wróćmy — dodał — do naszej pierwotnej rozmowy. Obecnie więc znajdujesz się pan bez rodziny, bez zajęcia, bez majątku?
— Tak, panie.
— Pragniesz otrzymać w mym domu miejsce, któreby ci zapewniło byt nietylko obecnie, lecz i w przyszłości?
— Tak.
— A zatem powierzam ci obowiązek dyrektora w mojej fabryce.
— Ach! panie... — zawołał Labroue — i w uniesieniu wdzięczności pochwycił rękę Jakóba Garaud.
Ręce te były zlodowaciałemi.
Milioner cofnął się, chcąc uniknąć podziękowań:
— Posiadasz — rzekł — głęboką naukową wiedzę, jesteś zdolnym, o czem świadczą twe prace, wykonywane dla domu Simon i spółka, przyjmuję cię więc. Staniesz się drugim muą w fabryce. Twój tytuł dyrektora robót zapewni ci absolutną władzę nad warsztatami. Będziesz sam wybierał i przyjmował rysowników, nadzorców, robotników, którzy zostawać będą pod twemi rozkazami. Nie trać więc czasu ani chwili. Chcę, ażeby w ciągu trzech dni warsztat rysunkowy został czasowo urządzonym i otwartym tu, w mojem mieszkaniu, przywiozłem bowiem z podróży roboty, które wykonane być musza w jaknajkrótszym czasie. Będziesz mi potrzebnym w każdej godzinie dnia, a ztąd wypadnie ci mieszkać tu przy mnie.
— Jestem gotów zastosować się do pańskiego żądania.
— Przeznaczam ci na początek dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi. Uważasz-że to za wystarczające dla siebie?
— W zupełności, panie... nie marzyłem o tak wysokiej cyfrze.
— Przyjmujesz więc?
— Z głęboką wdzięcznością — odrzekł Labroue.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.