Podpalaczka/Tom III-ci/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział VIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Łucya oczekiwała narzeczonego w towarzystwie nieodłącznej teraz swej towarzyszki, matki Elizy, która usiłowała stać się użyteczną młodemu dziewczęciu. Uprzątała codzień starannie dwa pokoiki, zajmowane przez młodą szwaczkę, załatwiała dla niej sprawunki, by tym sposobem dać dziewczęciu więcej czasu do pracy. Młoda robotnica ze swej strony coraz silniej przywiązywała się do swej sąsiadki. Objawy tej czy stej miłości dziewczęcia niejednokrotnie łzy gorzkie wyciskały z oczu Joanny na wspomnienie własnej jej córki.
Spostrzegłszy wschodzącego Lucyana, chciała odejść, by nie przeszkadzać rozmowie dwojga narzeczonych.
— Zostań, dobra matko — rzekł Labroue — dziś dzień uroczysty dla naszej kochanej Łucyi, chciejże w nim wziąć udział.
— Ach! jakże pan jesteś dobrym! — zawołała z rozrzewnieniem Joanna — kochasz prawdziwie naszą panienkę, lecz i ja kocham ją tyleż. Jedynem mojem pragnieniem jest nie rozłączyć się z nią już nigdy!
— Spełnić się to może...
— W jaki sposób?
— W sposób najprostszy w świecie. Po zaślubinach naszych Łucya posiadać będzie mieszkanie, wymagające starannego porządkowania. Gdybyś mateczko zechciała u nas zamieszkać, zajęłabyś się tą czynnością.
— Gdybym zechciała! — powtórzyła z radością Joanna — ależ nie ma nic bardziej przezemnie upragnionego!
— Przyjmujesz więc moją propozycyę? — pytał Labroue.
— Przyjmuję, całem sercem przyjmuję! — wołała wdowa uradowana — i jestem ci nieskończenie wdzięczną, panie Lucyanie.
— Ach! jakąż dobrą myśl powziąłeś — odezwała się Łucya — jeżeli kocha mnie matka Eliza — ja niemniej kocham ją nawzajem, zdaje mi się, żem odnalazła w niej matkę, której nigdy nie znałam.
— Drogie, ukochane dziecię! — zawołała Joanna, chwytając dziewczę w objęcia i tuląc w do siebie.
Była to chwila niewysłowionej roskoszy dla obu tych kobiet, nie wiedzących, jak bliskie węzły krwi łączyły je z sobą.
— Matko Elizo — rzekł Lucyan po chwili — przypominasz sobie, jak przed trzema tygodniami rozmawialiśmy o tej nieszczęśliwej kobiecie, skazanej za zbrodnię, której, przekonany jestem, że nie popełniła.
Wdowa Fortier zadrżała.
— Tak... przypominam... — odpowiedziała.
— Mówiłem wtedy, że się o niej coś dowiem.
— To prawda.
— A więc dowiedziałem się dzisiaj...
Joanna pobladła.
— Dowiedziałeś się pan? — spytała zaledwie dosłyszanym głosem.
— Tak, przy pomocy mego przyjaciela, Jerzego Darier, adwokata, dowiedziałem się, w jakiem więzieniu Joanna Fortier osadzoną została.
— A zatem? — pytała dalej, zaledwie głos wydobywając.
— Ta nieszczęśliwa kobieta — mówił Labroue — uległszy obłąkaniu, w którem przez lat dziesięć pozostawała, umieszczoną była początkowo w Salpêtrière, zkąd, gdy odzyskała zmysły, przewieziono ją do więzienia w Clermont.
Wdowa uczuła, że krew zastyga w jej żyłach: by się nie zdradzić, musiała przywołać całą energję, całą siłę woli.
— Pozostaje więc ona w Clermont? — szepnęła.
— Nie, uciekła z więzienia przed dwoma miesiącami.
— Uciekła? — po wtórzyła Łucya — jest więc wolną?
— Tak... lecz nie na długo, według wszelkiego prawdopodobieństwa, przypuszczają bowiem, że uczyniła to w celu odszukania swych dzieci i liczą, że nieroztropność w tym razie z jej strony rychlej, czy później odda ją w ręce sprawiedliwości, zkąd wróci do więzienia.
Joanna drżała; dreszcz febryczny wstrząsał jej ciałem; odwróciła się ku oknu, by ukryć swoje zmieszanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W ów niedzielny poranek, gdzie widzieliśmy Lucyana, obecnego na śniadaniu u Jerzego Barier, córka Pawła Harmant wstała wcześniej niż zwykle. Dziwnie była ponurą i smutną dnia tego. Pozostała w swoim pokoju aż do śniadania, myśląc o Lucyanie, którego widoczna obojętność niepojętą jej być się wydawała. Dziewczę cierpiało ciężko, boleśnie. Pierwsza miłość w tem miodem sercu, szybko wzrastała, Marya ze swojem zachowaniem się rozpieszczonego dziecka, wychowana wśród wolnych obyczajów amerykańskiego flirtu, postępowała w sposób, z jakiego Labroue łatwo mógł odgadnąć wznieconą miłość ku sobie. Dlaczego więc, zdawał się tego nie spostrzegać, lub gardzić miłością dziewczęcia? Oto pytanie, jakie sobie po tysiąc razy zadawała, nie będąc wystanie rozwiązać owej zagadki.
Syn Juliana Labroue, jak objaśniliśmy, spostrzegł uczucie dziewczyny, jednak pomimo, że kochał Łucyę nad wszystko na świecie, nigdy myślby mu nie przyszła marzyć dla siebie o córce milionera. Olbrzymi majątek Pawła Harmant, stawiał nieprzepartą zaporę pomiędzy nim a Marya. Z dwojakich zatem powodów uzbrajał się w obojętność względem córki przemysłowca.
Oziębłość ta ze strony Lucyana, dziwiąc i drażniąc Maryę, sprawiała jej boleść ukrytą, co pogarszało zachwiany stan jej zdrowia. Choroba pokonana na razie wzmagać się silnie poczęła.
— Kocha mnie on być może — mówiła — nieposiadając wszakże majątku, nie śmie marzyć o połączeniu się ze mną... Walczy sam z sobą, starając się pokonać tę miłość... Tak... ja odgadłam! To jest przyczyną obojętności, jaką się okrywa. Trzeba to zbadać — dodawała — poznać mu dać należy, iż nadzieja jest dlań dozwoloną... że jeżeli zechce, poślubić mnie może. Zostać żoną Lucyana, to jedyne moje marzenie... to życie dla mnie... gdyby to nastąpić niemogło, ja umrę.
Rozmyślanie to Maryi, przerwała pokojówka, oznajmiając, iż śniadanie na stole.
Niedziela w domu Harmanfa zwykle poświęcaną była wypoczynkowi. Znużony całotygodniową pracą przemysłowiec, pragnął zapomnieć przez te kilka godzin o swych interesach.
Po południu wyjeżdżał z Maryą na przechadzkę i cały wieczór zwykle przepędzał w jej towarzystwie. Jedyną radością tego nędznika było znaleść się sam na sam z swem dzieckiem.
Dziewczę wyszedłszy ze swego pokoju, pośpieszyło połączyć się z ojcem w małym salonie.
Ujrzawszy wchodzącą, Harmant podszedł ku niej.
— Przychodzisz dziś później niż zwykle — rzekł — byłażbyś cierpiącą me dziecię?
— Tak... nieco... — odpowiedziała — nie z tego powodu jednak pozostałam dłużej u siebie.
— Cóż cię więc zatrzymało?
— Rozmyślałam... dumałam...
— Idźmy do stołu, opowiesz mi przy śniadaniu o przedmiocie swych marzeń.
Poszli razem do jadalni.
— Otóż — zaczął Harmant, siadając — powiedz mi teraz, nad czem tak rozmyślałaś?
— Mówiłam sobie, iż więcej jest w życiu cienia, niż słońca, więcej cierpienia, niźli radości.
— Nie rozumiem cię! — zawołał milioner z zdziwieniem — cień nie istnieje dla ciebie, która potrzebujesz jedynie wyrazić życzenie, ażeby było spełnionem; co zaś do cierpień życia, zbyt jesteś młodą, byś je zaznać mogła. Czegóż ci do szczęścia brakuje?
— Pozwolisz mi ojcze być szczerą?
— Nie tylko pozwalam, lecz o to proszę...
— Wyznam więc... szczęśliwą jestem przy tobie, czując się być otoczoną twoją tkliwością, miłość ojca jednakże nie wystarcza na zawsze sercu młodej dziewczyny.. Nie jestem ojcze już dzieckiem... wkrótce ukończę lat dziewiętnaście, nie pomyślalżeś, iż kiedyś wypadnie ci za mąż mnie wydać? Były nadzorca zadrżał na te słowa.
— Wydać cię za mąż... rozłączyć się z tobą... jedyna moja pociecho?.. — wyszepnął, tuląc dziewczę ku sobie — ach! czyliż nie wiesz, że twoja obecność jedynie nadaje mi czynność, energię, odwagę? Gdybyś nie znajdowała się ta przy mnie, wszystkoby od razu runęło. Wtedy to Skończyłoby się me życie, ujrzałbym śmierć tylko przed sobą!
I mówił prawdę. Od czasu powrotu swego do Francy! pożerały go straszne wyrzuty sumienia, jakie jedynie tylko obecność Maryi rozproszyć była w stanie. Ona to tylko nadawała mu siłę do walki ze strasznemi wspomnieniami widmami przeszłości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.