Podpalaczka/Tom V-ty/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Wyszedłszy z pałacu przy ulicy Murillo, gdzie pozostawiamy Harmanta w trwodze i niepokoju, Lucyan zatrzymał na chwilę Edmunda Castel.
— Cóżeś pan uczynił? — zapytał drżącym głosem — dokąd mnie na Boga prowadzisz?
— Tam. gdzie iść niechciałeś, drogi przyjacielu, a gdzie majątek cię czeka... — odparł krótko artysta.
— Ależ ja nie mogę zaślubić tej umierającej dziewczyny, już prawię na pół umarłej!
— Nie przesadzajmy... panna Harmant może wyzdrowieć...
— Nigdy! pan jesteś przekonanym, iż to nie nastąpi.
— Może wyzdrowieć... — powtórzył malarz. — W każdym razie będziesz bogatym; przy twojej inteligencyi świetna przyszłość cię czeka.
— Musisz pan mieć cel jakiś, przyśpieszając to małżeństwo.
— Mam go... bezwątpienia.
— Cel, który pan kryjesz przedemną.
— Chęć zapewnienia ci szczęścia niejestże wystarczającą przyczyną z mej strony?
— Nie! inna, ukryta myśl kieruje panem w tej mierze.
— Bądź pewnym, mój chłopcze — wyrzekł z głębokiem przekonaniem artysta — iż działam jedynie w interesie twojego dobra, miej ufność i przestań mnie badać. Powiedz sobie, jak dawny mój wychowaniec, Jerzy, że masz we mnie szczerego, całkiem oddanego sobie przyjaciela. Idźmy obadwa naprzód, śmiało, odważnie! Pozwól mi się prowadzić, nie pożałujesz tego. Lecz oto przybyliśmy, jak sądzę, przed bramę twego mieszkania.
— Tak... w rzeczy samej... — rzekł Labroue.
— Udaj się zatem na spoczynek... dobranoc! A nie zapomnij — dodał — przysłać mi jutro tego dokumentu, o jaki cię prosiłem
Tu obadwa z Jerzym uścisnąwszy Lucyana, odeszli.
— Na honor! mój opiekunie — rzekł adwokat, biorąc pod rękę malarza — wyznaję, iż ja bynajmniej nie interesowany w całej tej sprawie, a ztąd mogący się na nią zapatrywać obojętniej, pomimo wszystko, zgoła nic nie rozumiem o co tu chodzi.
— Cóż chciałbyś zrozumieć? — pytał z uśmiechem artysta.
— Słyszałem cię przemawiającym u siebie do Lucyana za panną Harmant; widziałem cię stającego przed milionerem z prośbą o rękę jego córki dla naszego przyjaciela.
— A więc?
— To pierwsza dla mnie zagadka... przejdźmy do drugiej. Wyszedłszy z pałacu, posłyszałem rozpaczliwy okrzyk Lucyana: Coś pan uczynił? dokąd mnie prowadzisz? Zarzuca on cię pytaniami, by się dowiedzieć, jaką myśl w tem w7szystkiem ukrywasz, a ty mu się zręcznie wymykasz od kategorycznej odpowiedzi, stawiając jakieś ciemne, tajemnicze powody. Powiedz mi, proszę, co to wszystko znaczy?
— Czyliż nie powiedziałem Lucyanowi, że pragnę dlań szczęścia?...
— Och! o tem nie wątpię na chwilę.
— A więc... czynię wszystko z mej strony, aby mu zapewnić to szczęście.
— Nie gniewaj się, iż powiem ci, opiekunie, że sama wyrocznia delficka mniej była od ciebie zawiłą w odpowiedziach. Masz w tem jakiś cel widocznie...
— Tak.
— Nie mógłżebyś wyjawić mi takowego... mnie, najlepszemu przyjacielowi Lucyana?
— Poszukuję mordercy jego ojca i odkryć go pragnę... — rzekł artysta poważnie.
Jerzy przystanął.
— Nic nie rozumiem — odpowiedział. — Szukasz mordercy... masz zatem dowód, iż Joanna Fortier nie była winną w tej zbrodni?...
— Dowodu jeszcze nie posiadam, ale mam silne wewnętrzne przekonanie.
— I przyśpieszając małżeństwo Lucyana z panną Harmant, spodziewasz się odkryć zabójcę pana Labroue i stawić go przed sądem w miejsce Joanny?
— Być może...
— Lecz kogo oskarżasz natenczas?... na kogo masz podejrzenia?
— Dotąd nikogo jeszcze nie oskarżam — zawołał Edmund niecierpliwie — ileżkroć razy już ci to powtarzałem?
— Skrytość twoja w tym razie przykrość mi sprawia, mój opiekunie — rzekł Jerzy. — Widzę, że nie masz do mnie zaufania.
— Mój drogi chłopcze, ty, który jesteś adwokatem, wiedzieć powinieneś i wiesz zapewne, że nieraz wystarczy drobnostka dla wyświetlenia prawdy. Jeden wyraz, gest, milczenie, zmarszczenie czoła, rzut oka niespokojny albo lękliwy, naprowadza na ślad daremnie dotąd szukany. Zdaje mi się właśnie, żem ów ślad odnalazł, twierdzić jednak napewno nie mogę. Wierzę w to niezachwianie, iż Jakób Garaud nie umarł, on żył w New-Yorku... a jeżeli tak jest, Harmant znać go powinien.
— Ależ to nic nie ma wspólnego z małżeństwem Lucyana...
— Wszystkie drogi są dobre, które prowadzą do celu...
— Nie chcesz wyjawić mi prawdy, nie nalegam przeto — rzekł Jerzy. — Zachowaj tajemnicę, gdy taka twa wolu. Jedyną rzeczą, jakiej gorąco pragnę, jest, ażebyś mógł ocalić to biedne niewinne dziewczę, Łucyę Fortier, które płacze z sercem złamanem i które umrze z rozpaczy, dowiedziawszy się o małżeństwie Lucyana. Masz-li nadzieję, że będziesz to mógł uczynić?
— Kto dożyje, zobaczy!... — odparł artysta. — Przybyli na stacyę fiakrów. Edmund wrsiadł do powozu i pożegnawszy Jerzego, udał się na ulicę Assas, do swego mieszkania.
Nazajutrz rano służący doręczył mu kopertę zapieczętowaną, przyniesioną przez posłańca. W kopercie tej znajdował się protokół, sprzedany Owidyuszowi przez Pauła Duchemin z akt merostwa w Joigny.
Edmund Castel czytał ów papier z uwagą.
— Aby otrzymać podobny dokument — wyrzekł po długiem zamyśleniu — potrzeba było dostarczyć właściwych dat i nazwisk, bez tego daremnemi byłyby poszukiwania. Paweł Harmant znał więc te daty i nazwiska, które wymienił. Oto co staje się dlań niebezpiecznem... Sam nie wyjeżdżał z Paryża, wysłał więc kogoś do Joigny, a ten ktoś właśnie jest jego wspólnikiem, przed którym on nic nie ukrywa. Zatem tego to człowieka przedewszystkiem odnaleźć mi trzeba.
Ubrawszy się szybko, wyszedł, udając się do ministeryum spraw wewnętrznych, gdzie oddawszy swój bilet wizytowy woźnemu, został bezzwłocznie wprowadzonym do sekretarza ministra.
W pół godziny potem ukazał się z listem w ręku, na którym widniała pieczęć ministeryalna. Schowawszy ów list w pugilares, wrócił do swego mieszkania na śniadanie, rozkazując służącemu przygotować sobie podróżną walizę i włożyć w takową nieco bielizny i ubrania.
— Wyjeżdżam na dwa lub trzy dni — rzekł do niego.
— Czy pan zabierze mnie z sobą?
— Nie, ty w domu pozostaniesz; ktokolwiekbądź pytałby się tu o mnie, uważasz... nie mów, żem wyjechał... lecz tylko, żem wyszedł.
— Nawet i panu Jerzemu Darier mam to powiedzieć?
— Tak jemu zarówno, jak wszystkim.
Skończywszy śniadanie, zabrał niektóre papiery, zapiął walizę i udał się na stacyę liońskiej drogi żelaznej.


∗             ∗

Po scenie, jaka miała miejsce pomiędzy Łucyą a panną Harmant w salonie pani Augusty, młoda robotnica, jak sobie przypominamy, złamana licznemi ciosami, zapadła na tak gwałtowną gorączkę, iż matka Eliza pośpieszyła sprowadzić do niej doktora. Lekarz oświadczył, iż choroba jest niebezpieczną. Posłyszawszy to, Joanna zadrżała przerażona. Jej córce, jej ukochanej Łucyi śmierć zagrażała! Odnalazłaż ją więc dlatego, by ją utracić?
I znów rozpoczęło się życie dla tej nieszczęśliwej kobiety, pełne trwogi i udręczeń, które zdawały się przechodzić jej siły.
Każdego rana udawała się do piekarni Lebreta, udzieliwszy wprzód biednemu dziewczęciu porcyę lekarstwa, przepisanego przez doktora. Po ukończonem roznoszeniu chleba wracała do loża chorej, czuwając nad nią z niewysłowionem staraniem, aż do chwili, w której obowiązek wzywał ją znowu na ulicę Delfinatu.
W czasie nieobecności Joanny zastępowała ją przy chorej odźwierna tegoż domu, dobra, usłużna kobieta. Roznosicielka przepędzała noce we łzach i modlitwie, nie zamykając oczu na chwilę, nie myśląc bynajmniej dla siebie o spoczynku. Wreszcie po upływie czterech dni śmiertelnej trwogi, doktór oznajmił, iż minęło niebezpieczeństwo i rozpoczyna się rekonwalescencya.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.