Podpalaczka/Tom VI-ty/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nagle zadrżała, spostrzegłszy nadchodzących dwóch ludzi, którzy wymieniali jej nazwisko. Po kilku minutach jednakże ujrzawszy, że poszli dalej, nie zwracając na nią uwagi, uspokoiła się i dumać poczęła. Pierwsza jej myśl była o Lucyi, swej córce. Czyż Bóg jej na to pozwolił ją odnaleść, by ją utraciła, na nowo? I nieszczęśliwa kobieta uczuła się owładnięta rozpaczą.
— Wszystko skończone dla mnie! — wołała — wiedzą, że się znajduję w Paryżu, odkryją w prędce rodzaj mej pracy... przyjdą do mego mieszkania. Tak! policyjni agenci będą mnie poszukiwali, aby więc uniknąć powtórnego uwięzienia, wracać nie powinnam na ulicę Bourbon. Jestem zmuszoną znów się ukrywać... uciekać... opuścić jedyne me dziecię!.. Ach! czyliż nad mojem życiem wciąż ciążyć będzie przekleństwo?! Tu opuściła głowę w bolesnem zamyśleniu.
— Lecz Jakób Garaud żyje!.. — zawołała po chwili — ów nędznik wszak to powiedział... Jakób Garaud ukrywa się pod nazwiskiem Pawła Harmant... Tak... tak! ten człowiek nie kłamał!.. Dotąd został on już pewno aresztowanym... wyda swojego wspólnika... a wtedy dowiedzą się wszyscy, że zostałam niesłusznie osądzoną i wrócą mi wolność. Będę znów mogła widywać mą córkę, mą Łucyę ukochaną!
— Lecz jeśli Jakób Garaud — zaczęła po krótkiej zadumie — jeśli ten nędznik uwiadomiony o tem co go czeka, umknie przed ręką sprawiedliwości? Jeśli ów zbrodniarz, ten jego wspólnik, który mnie chciał zabić przed kilkoma dniami, a dziś upoić, by zmusić mnie tem do oskarżenia się samej, jeśli nie został on przytrzymanym, lub odwołał to co powiedział, gdzież znajdę dowody do uniewinnienia siebie? Choćbym wołała z całych piersi: On jest Jakóbem Garowi on mi odpowie: Kłamiesz! ja jestem Pawłem Harmant! A wtedy z pewnością nie mnie to nieszczęśliwej, zbiegłej z więzienia, lecz jemu uwierzą! Tak, jemu uwierzą... temu nikczemnikowi, zajmującemu dziś tak wysokie stanowisko, jemu... milionerowi! Boże!.. miej litość nademną!.. — z płaczem wołała — nie opuszczaj mnie!.. Ześlij mi pomoc i radę!
Dwaj miejscy strażnicy obserwowali ją zdała od kilku minut. Zbliżywszy się niepostrzeni, jeden z nich położył rękę na ramieniu Joanny.
Roznosicielka zadrżała, a spostrzegłszy mundury straży miejskiej, szybko zerwała się z miejsca.
— Co tobie, biedna kobieto?... Czy jesteś słabą? — pytał z nich pierwszy.
Po sposobie, w jaki powyższe słowa wymówionemi zostały, poznała Joanna, że oni nie wiedzą, kto ona jest, lecz zrozumiała jednocześnie, iż potrzeba im natychmiast odpowiedzieć, aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia.
— Ciężkie zmartwienie dotknęło mnie; panie... — odpowiedziała.
— Lecz mimo te trzeba, abyś wróciła do mieszkania...
— Pójdę zaraz.
— Przejdź się nieco... staraj się użyć ruchu, powietrza... to ci dobrze zrobi.
Joanna skinąwszy głową, iść wprost przed siebie zaczęła. Most Inwalidów znajdował się tuż przed nią. Minąwszy go weszła na pola Elizejskie, idąc takowemi aż do Łuku Tryumfalnego, poczem weszła w lasek Buloński.
Noc zapadała. Roznosicielka usiadłszy na trawniku pod drzewami, płakać zaczęła. Obecna ucieczka przypomniała jej takąż przed dwudziestu jeden laty, gdy prowadząc za rękę Jurasia uciekała z gorejącej fabryki w Alfortville. Przypomniała sobie przyaresztowanie przez żandarmów na probostwie de Chèvry; widziała się, stojącą przed sądem... w szpitalu Salpertière... w centralnem więzieniu w Clermont, i ujrzała się uciekającą ztamtąd w nocy, wśród śniegu.
Zamęt ją ogarnął, zemdlała.
Gdy przyszła do przytomności, noc była głęboka. Podniosła się.
— W lesie chodzą strażnicy... — wyrzekła — mogą mnie zapytać kto jestem... gdzie idę... Oddalić się ztąd potrzeba.
I udała się ścieżynką, która poprowadziła ją do alei, wysadzonej wielkiemi drzewami. Nie wiedząc, dokąd wiedzie takowa, postępowała nią dalej przez noc całą, aż wreszcie o świtaniu przybyła na równinę Longchamps.
Przy moście Neuilly siły ją odstąpiły; głód uczuwać poczęła.
Prócz dwustu franków w złocie, doręczonych sobie przez właścicielkę Gospody piekarzów, Joanna miała w kieszeni dwanaście franków drobną monetą.
W pobliżu mostu de Neuilly, sklepy otwierano. Weszła do składu win, prosząc o jaką zimną mięsną przekąskę, a jedząc zwolna takową, spoglądała na fale rzeki, płynącej tuż pod oknami.
Pogrążona w myślach, nie dostrzegła Harmanta, jadącego do swej fabryki i wkrótce potem wracającego do Paryża.
Dziwną siłą przykuta w miejscu, wlepiła wzrok w przejrzystą wodę, jaka cichym i miękkim szeptem zdawała się ją wzywać ku sobie. Myśl o śmierci, jako jedynym, zbawczym ratunku, kończącym jej długie cierpienia, nagle jej zabłysnęła.
— Umrzeć!.. — wyrzekła z cicha — ach! może byłoby to dla mnie najlepszem obecnie wyzwoleniem. Lecz opuścić me dziecię?.. Wszakże mam jeszcze obowiązek odnalezienia drugiego. Pogrążyłabym się w sen wieczny, dozwoliwszy bezkarnie Jakóbowi Garaud używać bogactw, zyskanych morderstwem, dozwoliłabym mu kochać swą córkę i dać jej zaślubić człowieka, któremu ojca zabił! Nie... nie! to byłoby nikczemnem z mej strony... tak być nie może... nie będzie!
I powstała nagle ożywiona, z okiem błyszczącem energią.
— Jak daleko ztąd do Courbevoie? — zapytała posługującej.
— Bardzo blisko... Courbevoie znajduje się z drugiej strony, tuż poza mostem.
— Znasz panna fabrykę pana Harmant?
— Jakżebym znać jej nie miała?... — odrzekła służąca. — Widać ją ztąd doskonale... patrz pam... tuż ponad brzegiem, nawprost nas prawie.
Tu dziewczyna wskazała ręką zabudowania fabryki i wysokie, ceglane kominy, buchające kłębami dymu.
Joanna wyszła; przebyła most i wkrótce przybyła do fabryki.
Bartka w bramie była zamknięte. Zadzwoniła więc.
Odźwierna pośpieszyła jej otworzyć.
— Chcę się widzieć z panem Harmant — wyrzekła roznosicielka.
— Spóźniłaś się pani... Pan Harmant był dziś rano w fabryce, lecz odjechał ztąd przed godziną.
— Dokąd odjechał?
— Do Paryża. Jeżeli pani chcesz się z nim widzieć, udaj się na ulicę Murillo. Każdy wskaże pani jego pałac.
— Dziękuję... idę tam natychmiast.
I zwróciła się na drogę wiodącą do Paryża.
Nieszczęśliwa kobieta powzięła straszne, nieodwołalne postanowienie.
W godzinę później zadzwoniła do bramy pałacu milionera.
∗
∗ ∗ |
Od chwili, w której pozostawiliśmy Harmanta w jego gabinecie pracy, nie zmienił on swej ponurej i przygnębionej troską fizyognomii. Jego umysł był bezprzestannie wichrzonym wspomnieniami strasznej przeszłości. Jednocześnie myśl o przyszłości przygniatała go niewypowiedzianie. Nie zostałaż bowiem ta przyszłość wskazaną mu jasno przez córkę, w owym śnie przerażającym, który był tyle podobnym do jego własnych marzeń tej nocy? W tym śnie, którego każdy szczegół wywierał na nim wrażenie dźwięków dzwonu pogrzebowego... w tym śnie, który ją prowadził do ostatniego punktu ojcowskiego życia, ukazawszy jej jego trupa bez głowy?
Lekkie puknięcie do drzwi, wyrwało przemysłowca z jego ponurych rozmyślań.
Zerwał się, oznajmiając, iż wejść można.
Kamerdyner ukazał się w progu.
— Co żądasz? — zapytał Harmant drżącym zlekka głosem.
— Jakaś kobieta w podeszłym wieku chce widzieć się z panem... Wraca jak mówi z Courbevoie, dokąd chodziła w nadziei, iż pana tam zastać będzie mogła.
— Cóż chce ta kobieta?
— Mówi, że tylko panu samemu może wyjawić w jakim celu przychodzi.
— Wymieniła swoje nazwisko?
— Nie, powiedziała tylko, że przybywa od pana Owidyusza....
Usłyszawszy to imię, Harmant zmieszał się widocznie.
— Dlaczego on mi kogoś przysyła? — zapytywał z przestrachem sam siebie. — Miałżeby mieć wspólniczkę... on... który utrzymywał zawsze, że sam działa tylko? Co mu się stało?. Dlaczego nie przybył?
Kamerdyner czekał na rozkaz pana.
— Przyprowadź tę kobietę... — rzekł po chwili wahania. Służący wyszedł.
Milioner, zwróciwszy się do drzwi plecami, przekładał machinalnie na biurku papiery.
Kamerdyner wprowadziwszy przybyłą, wyszedł.
Harmant obrócił się nareszcie, aby zobaczyć kogo przysyła mu Owidyusz Soliveau. Nagle wydał krzyk głuchy i blady, przerażony, z obłąkanemi oczyma, cofnął się w kąt pokoju. Ujrzał przed sobą matkę Elizę, roznosicielkę chleba, którą. Owidyusz upewniał go, iż zabił, zrzuciwszy na nią rusztowanie przy ulicy Git-le-Coeur.