Podpalaczka/Tom VI-ty/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna stanęła groźna, wzniósłszy rękę w górę.
— Ach! — zawołała — twój przestrach oskarża cię!.. Przekonywa mnie on, iż to za twoim rozkazem zabić mnie usiłowano!
Były nadzorca z Alfortville uczuł, jak gdyby go ogarniało obłąkanie; pojął jednakże zarazem, że jeśli nie stawi burzy czoła odważnie, będzie zgubionym.
Podszedłszy przeto ku Joannie, zawołał:
— Ty... u mnie... tu? nieszczęśliwa...
— Tak... niespodziewałeś się zobaczyć mnie przed sobą... wszak prawda?
— Przyznają... Nie sądziłem byś miała tyle odwagi... Po co tu przyszłaś?
— Jakto... ty... ty pytać mnie śmiesz o to? — wołała roznosicielka, rozjątrzona bezczelnością Harmanta. — Czyż dotąd nie zrozumiałeś, że zdarłam ci maskę, pod którą kryjesz się od tak dawna?
Przemysłowiec wzruszył ramionami.
— Szalona! — wyszepnął.
— Szalona? — powtórzyła Joanna — tak... przez lat sześć byłam obłąkaną, lecz Bóg dobrotliwy powrócił mi zmysły, abym nareszcie osiągnęła cel zamierzony choć w ostatku życia. Pytasz po co tu przyszłam? Przyszłam, ażeby zażądać rachunku za to, co wycierpiałam przez dwadzieścia jeden lat... rachunku od ciebie, Jakóbie Garaud!
Milioner powtórnie wzruszył ramionami.
— Jakóbie Garaud? — powtórzył, udając zdziwienie. Co znaczy to nazwisko?
— Nazwisko to jest twoim.
— Cały świat wie, że się nazywam Paweł Harmant.
— A ja przekonam świat cały, że się nazywasz Jakóbem Garaud!
— Powtarzam ci, że jesteś szaloną, Elizo Perrin!
— Ja nie jestem Elizą Perrin... Nazywam się Joanną Fortier... ty dobrze wiesz o tem. Dość tych komedyj! Poznałeś mnie u adwokata Jerzego Darier!.. Jestem Joanną Fortier... twoją ofiarą!.. Joanną Fortier, skazami za twoje zbrodnie!
— Jedno słowo więcej... a zadzwonię i każę cię ztąd wypędzić — zawołał Garaud w uniesieniu.
— Dzwoń więc... nędzniku! Jeśli zadzwonisz, nadejdą... a wtedy powiem twej służbie kim ja jestem i kim ty jesteś!
— Milcz!
— Nie! milczeć nie będę, nie!.. Po twojej i twego wspólnika denuncyacyi, szukają mnie i śledzą. Przyszłam do ciebie, ażeby policya razem nas oboje zabrała. Zostawszy przyaresztowanym, będziesz musiał przyznać, żeś ty jest sprawcą potrójnej zbrodni w Alfortville i że następnie chciałeś zabić mą córkę Łucyę i mnie zamordować!
Garaud chciał odpowiedzieć. Nie zdołał.
Drzwi się nagle otwarły i Mary a, chwiejąca się i jak śmierć blada w progu stanęła.
— Co się tu dzieje mój ojcze? — zapytała przygasłym głosem... — słyszę jakiś gwar i hałas...
— Dziecię ukochane... — rzekł — usiłując wyprowadzić ją z gabinetu... odejdź!.. oddal się co prędzej!.. Ta kobieta jest obłąkaną... Ona mnie zobelża... unosi się... grozi!..
— Zatem, mój ojcze, trzeba służących przywołać... Niech przyjdą i niech ją ztąd wyprowadzą.
— Niech przyjdą... czekam! — odpowiedziała Joanna.
— Kto pani jesteś — pytała Marya, zbliżając się ku niej.
— Zapytaj o to twojego ojca... odparła roznosicielka.
— Co chcesz?:. po co tu przyszłaś?
— Chcę aby jego wraz ze mną przyaresztowano i osądzono.
— Widzisz, że ona jest obłąkaną! — zawołał Harmant.
— Ha! nie śmiesz przywołać służby na pomoc — wołała Joanna, zwracając się do milionera. — Jedno z nas dwojga obawia się... a tą jednostką ty jesteś...
— Lecz zadzwoń, ojcze... zadzwoń — wołała Marya z obawą.
Harmant stał niemy i osłupiały.
— Czemu nie dzwonisz? — pytała Marya ze zdumieniem.
Joanna wybuchnęła szyderczym śmiechem.
— Ha! ha! ha! wszak powiedziałam, że on się boi!..
— A więc ja zadzwonię!.. — wyrzekło dziewczę, biegnąc w stronę kominka.
— Nie... nie! — wyjąknął nędznik, zatrzymując ją gestem — proszę... nie czyń tego... nie dzwoń!
Marya zwróciła się ku ojcu.
— Dlaczego dzwonić mi nie pozwalasz?
— Ja ci odpowiem na to — rzekła Joanna. — On nie chce, ażeby służący dowiedzieli się, że Paweł Harmant, milioner, jest Jakóbem Garaud, złodziejem, podpalaczem, mordercą.
— Milcz nieszczęśliwa... milcz! — krzyknął, chwiejąc się przemysłowiec.
Joanna nie zważając na to, mówiła dalej:
— Po dwudziestu jeden latach ciemni i bezkarności, wie, iż światło błyśnie nareszcie, że sprawiedliwość pochwyci go w swe ręce, lęka się zatem... i drży!
— Milcz! miej litość nad moją córką!..
— A ty... miałżeś litość nademną? — miałżeś ją nad mojemi dziećmi? — mówiła roznosicielka. — Wszak dzięki tobie dowiedziały się one, że matka ich jest zbrodniarką! Chcę zatem, ażeby i twoja córka, którą oszukujesz od dawna, dowiedziała się dziś kim jesteś... Chcę, ażeby wiedziała, że moje jedyne dziecię oddawszy pod nóż mordercy, swego wspólnika, chciałeś zabić następnie doprowadzeniem do rozpaczy.
— Milcz... milcz! — powtarzał Harmant, zsiniały z gniewu, przyskakując ku Joannie z zaciśniętemi pięściami — milcz... albo...
Marya rzuciła się pomiędzy niego a przybyłą, skończyć mu nie dozwalając.
— Ja chcę, ażeby ta kobieta mówiła!.. — zawołała stanowczo. — Wszelka gwałtowność jest tu niewłaściwą; jeśli kłamie, ty jej odpowiesz
Poskromiony iskrzącem i dumnem spojrzeniem swej córki, czując się obok tego zgubionym bez odwołania, Garaud upadł na fotel bezwładnie.
Joanna Fortier mówiła:
— Przed dwudziestu jeden laty ten człowiek popełnił trzy zbrodnie, ukradł, podpalił i zamordował, dołączywszy do nich najnikczemniejszą ze wszystkich być może, gdyż kazał uwierzyć w swą śmierć bohaterską, pozwoliwszy, by mnie osądzono za jego własne występki; poczem pokryty krwią swej ofiary, przybrał fałszywe nazwisko i zaślubił twą matkę.
— Milcz... milcz! — krzyknął, zrywając się milioner.
— Przeciwnie... mów! ja tego chcę... — wołała Marya rozkazująco.
— W Ameryce, zrobił wielki majątek — ciągnęła roznosicielka — i przybył używać swych bogactw we Francyi, podczas, gdym ja zwolna konała w więzieniu. Zapragnęłam przed śmiercią zobaczyć me dzieci, z któremi mnie rozłączono w skutek wydanego na mnie za jego zbrodnie wyroku. Uciekłszy z więzienia, zajęłam się ich odszukiwaniem. I on ich szukał zarówno ten nędznik, a los postawił go naprzód w obec syna zamordowanego niegdyś przezeń człowieka... w obec Lucyana Labroue, z którym zaślubić cię postanowił.
Marya wydawszy jęk głuchy, ukryła twarz w dłoniach.
— Lucyan Labroue kochał mą córkę — mówiła dalej Joanna i on aby mu wyrwać z serca tę miłość... ów zbrodniarz, powiedział temu chłopcu z bezczelną odwagą:
„Ta, którą kochasz, jest córką nędznicy, która zamordowała twojego ojca!“
— To straszne! — wołała Marya, chwiejąc się cała.
— Straszne... nieprawdaż? Otóż, co zrobił ten człowiek... Oto, dlaczego drży przedemną... i dlaczego przed chwilą dzwonić ci nie pozwolił.
— Dalej Jakubie Garaud — wołała zrozpaczona kobieca — stańże naprzeciw mnie i powiedz twej córce, że ja nie kłamię... że ty jesteś złodziejem, mordercą i podpalaczem z Alfortville!
Zbrodniarz zerwał się, a w przystępie wściekłości, skoczywszy ku Joannie, chwycił ją za gardło.
Roznosicielka wydała okrzyk rozpaczy. Marya przerażona uciekła.
Joanna broniła się, usiłując przyzywać pomocy.
— Ha! wpadłaś mi w ręce nareszcie!.. — wołał nikczemnik, zionąc na nią palącym oddechem, jak rozwścieczone zwierzę. — Nikt nie słyszał twojego zeznania... i nikt nie usłyszy cię więcej!.. Ja się nazywam Paweł Harmant, a nie Jakób Garaud. Dowody przeciw mnie nie istnieją... Napadasz mnie... grozisz... bronię się zatem... Umieraj!
I trzymając nieszczęsna za gardło, wpijał coraz głębiej palce w jej szyję, ściskając ją jakby obręczą żelazną.
We wspólnem szamotaniu się popchnął ją ku drzwiom sąsiedniego pokoju, służącego na skład papierów.
Joanna oddychała zaledwie.
Pod naciskiem jej ciała, drzwi źle zamknięte, nagle się otworzyły.
Za otwarciem się ich, nieszczęsna upadła bez życia na podłogę w ciemnym pokoju; palce nędznika się rozsunęły, cofnął się i zaniknął drzwi za sobą, pozostawiając ją leżącą bezwładnie.
W chwili, gdy przyłożył rękę do klamki drzwi zamykając, posłyszał szelest w pobliżu.
Obrócił się dyszący, przestraszony i ujrzał Edmunda Castel wraz z Ducheminem, stojących w progu gabinetu.
— Przeszkadzamy panu być może? — wyrzekł artysta. — Wybacz mą śmiałość... prosiłem kamerdynera by mi pozwolił wejść bez meldowania.
— Owszem... panie Castel... — wyjąknął nędznik, objęty wewnętrznem drżeniem, przysłaniając plecami drzwi, poza któremi znajdowała się leżąca bez życia Joanna... — owszem... witam pana!
— Lecz co panu jest... panie Harmant? — pytał malarz. — Zbladłeś jak marmur... ręce ci drżą... byłżebyś chorym?
— W rzeczy samej... czuję się niedobrze... — odrzekł Garaud, usiłując przybrać spokojność i zapytując zarazem siebie, co znaczą te odwiedziny Edmunda, w towarzystwie nieznanego człowieka.
— Może przywołać służbę?
— Nie... nie! to przejdzie. Niedyspozycya chwilowa, nic więcej. Cóż jednak pana sprowadza do mnie — pytał — w towarzystwie...
— W towarzystwie pana Paula Buchemin — dokończył Castel — którego mam honor przedstawić. Opowiem pana wszystko za chwilę — dodał — teraz, siądź proszę... i uspokój się. Mamy pomówić z sobą w nader ważnej sprawie.
— W ważnej sprawie? — powtórzył Harmant.
— Nader ważnej... upewniam! Od wczoraj spadł na mnie ciężki obowiązek, który, mam nadzieję, pan spełnić mi dopomożesz.