Podpalaczka/Tom VI-ty/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Wyrazy te uspokoiły nieco Harmanta: pomyślał, iż Edmund Castel potrzebuje w czem jego pomocy, być może.
— Proszę... chciejcie panowie spocząć — rzekł, wchodząc do gabinetu i wskazując im krzesła — a ty kochany artysto wybacz mi chwilę mojego roztargnienia... Jestem mocno cierpiącym od rana.
— Zwykłe nerwowe podrażnienie, wypływające z ciężkości atmosfery — rzekł Edmund — zanosi się bowiem na burzę. Skoro tylko pogoda się zmieni i panu będzie lepiej.
— Tak... w rzeczy samej... czaję już nawet uspokojenie.. A teraz chciejcie mnie powiadomić, co was sprowadza tu do mnie?
Mówiąc powyższe słowa, Garaud spoglądał ukradkiem od czasu do czasu na drzwi pokoju, w którym zamknął Joannę.
— Powiedz mi pan proszę... — zaczął artysta — czyś był wychcwańcem szkoły sztuk i rzemiosł w Chalons?
— Tak... byłem.
— I ukończyłeś tani studya ze świetnem odznaczeniem?
— Rzeczywiście...
— Po wyjściu z tej szkoły, dużo podróżowałeś...
— Bardzo wiele. Przebiegłem Niemcy, Holandyę, Belgię i Włochy.
— Nie byłeś pan również w Szwajcaryi?
— Owszem i tam byłem — odpowiedział Garaud, wpatrując się niespokojnie w oblicze mówiącego.
Twarz Edmunda Castel była spokojną, uśmiechniętą; przemysłowiec nie odkrył w jej wyrazie nic zagrażającego dla siebie, mimo to miał się na ostrożności.
— Jak długo pan przebywałeś w Szwajcaryi? — badał dalej artysta.
— Około szesnastu miesięcy... dokładnie nie pamiętam... było to już bowiem tak dawno!..
— Pojmuję, iż panu pamiętać tego nie podobna, lecz może mógłbyś mi udzielić parę szczegółów o pewnej osobistości, zmarłej oddawna...
— O kin takim?
— Nie spotkałeś pan wypadkowo w fabrykach szwajcarskich pewnego, nader zdolnego mechanika, nazwiskiem Jakóba Garaud?
Wymieniając powyższe słowa, Edmund Castel utwił wzrok w oczach milionera.
Jakób wytrzymał owo spojrzenie; nie drgnął ani na chwilę żaden muskuł w jego twarzy.
— Jakóba Garaud? — powtórzył najspokojniej — to nazwisko jest mi rzeczywiście zkądciś znanem...
— Tak?..
— Nie zdołałbym jednak pana objaśnić gdzie i w jakich je okolicznościach słyszałem.
— Sięgnij pan myślą w głąb wspomnień...
— Tak... w rzeczy samej.. przypominam sobie... Ów Jakób Garaud... nie byłże to on nadzorcą w fabryce Juliana Labroue w Alfortyille, który zginął w ofierze własnego poświęcenia, gdy zamordowano Juliana Labroue w czasie pożaru fabryki? Pan mi sam zdaje się opowiadałeś kiedyś tę całą historsę.
— Tak... Znałeś więc pan tego człowieka?
— Bynajmniej... nie znałem go wcale.
— Jesteś tego pewien?
— Ach! najzupełniej.
Harmant siedział jak na rozrzażonych węglach. Co znaczyło owo badanie? Dlaczego malarz tak go wypytywał o Jakóba Garaud?
— W New-Jorku, dokąd się pan z Francy! udałeś — mówił Castel dalej — i gdzie zdobyłeś tak wysokie przemysłowe stanowisko, dzięki zdolnościom swym i talentowi czy nie słyszałeś kiedy czego o tym człowieku? Nieufność i obawa Harmanta wzrastały.
— Zkąd mógłbym słyszeć co o nim, gdy umarł.
— A jednak wiele osób twierdzi, że on żyje... — rzekł Castel.
— Miałżebyś i pan podzielać to przekonanie?
— Być może... Osoby te utrzymują, jak o tem nadmieniłem panu, gdyś oglądał w mej pracowni ów obraz przedstawiający przyaresztowanie Joanny Portier za popełnione morderstwo na Julianie Labroue, osoby te twierdzą powtarzam, że Jakób Garaud ułożył tę całą komedyę umyślnie, aby sądzono, że zginął w płomieniach.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał Harmant.
— Dlaczego?
— W jakim celu miałby to uczynić ów człowiek?
— W celu usunięcia od siebie wszelkich podejrzeń, w celu używania w spokoju ośmiuset tysięcy franków i wynalazku, skradzionego zamordowanemu przez siebie Julianowi Labroue.
Garaud uśmiechnął się.
— Podobna legenda — odrzekł — niezgadza się z logiką. Wszak nie on to zabił Juliana Labroue. Joanna Fortier została skazaną za tę zbrodnię, na dożywotnie więzienie.
— Lecz ta kobieta utrzymywała, że jest niewinny... Twierdziła, iż posiadała dowód, przekonywający o spełnieniu morderstwa przez nadzorcę fabryki.
— Jaki dowód? — List własnoręczny Jakóba Garaud.
— Gdyby istniał ów list, byłaby go dostarczyła sędziom.
— Nie mogła go dostarczyć, mimo, że list istniał.
— To bajka!
— Nie! upewniam pana, to prawda.
— Zkąd pan możesz wiedzieć?
— Wiem z najlepszych źródeł. List ten się odnalazł.
Pomimo całej woli zapanowania nad sobą, Jakub Garaud zadrżał.
— Widzę, iż to pana żywo obchodzi... — rzekł Edmund.
— Wcale nie... zaciekawia mnie tylko... To, o czem pan mówisz jest rzeczą nie do uwierzenia! List, odnaleziony po dwudziestu jeden latach, przyznaj pan, że to nad wyraz ciekawe! Gdzież on się znajdował?... W jakim starym sprzęcie... czy butelce.
— W małym, tekturowym koniku.
Harmant zacisnął usta i zbladł.
— Ów konik, była to zabawka, dana małemu synowi Joanny Fortier. przez Jakóba Garaud.
— Ależ to romans, panie, z książki wyjęty... — zaśmiał się z przymusem przemysłowiec — historya nieprawdopodobna! Pozwolisz więc, że w nią nie uwierzę!
— Nie uwierzysz pan?
— Nie... nigdy... na honor!
— Otóż ten list... — rzekł Edmund, dobywając go z kieszeni. — Chceszże pan bym ci go odczytał?
Jakób Garaud wstał z krzesła.
— Lecz cóż to wszystko może mnie obchodzić, panie Castel? — zapytał drżącym zlekka głosem.
— Wkrótce dowiesz się pan o tem... — odparł artysta, kładąc na biurku arkusz stemplowego papieru.
Przemysłowiec patrzył ze zdumieniem.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Natychmiast panu wyjaśnię. Oto arkusz stemplowego papieru.
— Widzę go... lecz nie rozumiem...
— Zrozumiesz pan w oka mgnieniu. Przedewszystkiem potrzeba nam będzie rozwiązać kwestyę pieniężną.
— Kwestyę pieniężną? — powtórzył Garaud.
— Tak. Osiemset tysięcy franków, w banku ulokowanych przez lat dwadzieścia jeden bez naruszenia kapitału i odbierania procentu, ile przynieśćby mogły?
Harmant nic nie odpowiedział.
— Przez taki przeciąg czasu, więcej niż potroiłby się kapitał — rzekł Raul Duchemin.
— Zróbmy panie okrągły rachunek — rzekł Castel, zwracając się do milionera. — Proszę o wypłacenie mi dla pana Lucyana Labroue, sumy pięciuset tysięcy franków, przedstawiającej kapitał oraz procenta, od ukradzionych przez pana jego ojcu pieniędzy w 1861 roku.
— Ja się nazywam panie, Paweł Harmant... — zawołał nędznik, pół obłąkany z przestrachu. — Pan mnie lżyć się ośmielasz?
— Nie! ty się nazywasz Jakóbem Garaud... jesteś wykwalifikowanym zbrodniarzem! — zawołał artysta.
— To kłamstwo... potwarz... oszczerstwo!
— Oto akt śmierci Pawła Harmant, wychowańca szkoły sztuk i rzemiosł, zmarłego w Genewie... — mówił Edmund Castel powściągając wzburzenie. Nadeszła chwila Jakóbie Garaud, gdzie masz złożyć rachunek tym, których obdarłeś... Później złożysz drugi, przed sądem... Zapłać pięćset tysięcy franków natychmiast!
— I ja nic... nie posiadani na swoją obronę — wołał łotr z wściekłością... Jestem zgubiony!.. i prowadzę wraz z sobą w przepaść niewinną nią córkę!
— O tem pomówimy później... — wyrzekł artysta — płać naprzód pieniądze!
— Niemam u siebie takiej sumy — odpowiedział, pragnąc się wymknąć Garaud.
— Przepraszam... odebrałeś pan dziś rano od swego bankiera pięćset tysięcy franków, jakie miałeś wypłacić swojemu wspólnikowi Owidyuszowi Soliveau, wczoraj przyaresztowanemu. Proszę więc mnie je wypłacić.
Harmant otworzywszy kasę żelazną, dobył z niej pęk biletów palikowych.
— Oto jest.. — rzekł — pięćset tysięcy franków.
— Dobrze — rzekł Edmund Castel, chowając pieniądze do kieszeni — a teraz woź pan pióro i pisz co ci podyktuję.
Były nadzorca z Alfortville, usiadł przy biurku z piórem w ręku.
Artysta dyktował:
„Ja, Jakób Garaud, w obecności panów: Edmunda Castel i Paula Duchemin, oskarżam się...
Jakób, otarłszy pot, spływający mu z czoła, zatrzymał się.
— Ależ to pisanej spowiedzi pan żądasz odemnie — zawołał; — tem zeznaniem możesz zgubić mą córkę... Nie! ja tego nie napiszę!
Na te słowa Marya ukazała się w gabinecie. Szła zwolna, krokiem jasnowidzącej, pogrążonej we śnie magnetycznym, i stanęła przy biurku.
— Napiszesz, ojcze! — wyrzekła głosem, jakby wschodzącym z głębi grobu.
Jakób Garaud padł przed nią na kolana ze złożonemi rękoma.
— Dziecię... ukochane dziecię... — jąkał na pół bezprzytomny — oni chcą ciebie z niesławić... i mnie wraz z tobą.
— Pisz... co ci dyktują... — mówiła Marya; — podnieś się i weź pióro.
Harmant nie miał siły opierać się dłużej. Uczynił, co mu kazała córka, która, stanąwszy nieruchoma jak posąg, wsparła się ręką o biurko.
Edmund Castel dyktował dalej:
„...i zeznają, żem w dniu 6-ym sierpnia 1861-go roku pisał do Joanny Fortier list, stwierdzony mym. własnoręcznym podpisem, a przy niniejszem dołączony.
„Zeznaję, jako w tymże samym dniu ukradłem Julianowi Labroue, przemysłowcowi w Alfortville, sumę osiemset tysięcy franków...
— Nie... nie! — zawołał — to niepodobna... to przechodzi me siły!
— Pisz, ojcze! — wyrzekła Marya — jeżeli niechcesz, ażebym ja wzięła pióro i za ciebie pisała.
Nędznik w milczeniu pochylił głowę. Edmund Castel dyktował:
„Zeznaję, jako ukradłem nietylko pieniądze, ale i plany Julianowi Labroue, mojemu pryncypałowi, żem podpalił fabrykę i jego zamordował.
„Zeznaję, żem przybrał i nosił w Ameryce fałszywe nazwisko Pawła Harmant.
„Zeznaję, żem kazał zabić Łucyę Fortier wspólnikowi, będącemu na mojej płacy, Owidyuszowi Soliveau, i zapłaciłem tegoż samego Owidyusza Soliveau za zamordowanie Joanny Fortier, znanej pod nazwiskiem Elizy Perrin, roznosicielki chleba.
Artysta przerwał na chwilę dyktowanie, a pióro Jakóba Garaud w drżącej jego dłoni biegało po papierze, kończąc kreślić podyktowane wyrazy.
Nagle otwarły się drzwi przyległego pokoju; Joanna Fortier, śmiertelnie blada, z krwawemi na szyi plamami, ukazała się, mówiąc:
— Niechaj ten człowiek doda do swych zeznań, że chciał mnie przed godziną udusić własnemi rękoma.
Na widok tej kobiety Edmund z Raulem wydali okrzyk zdziwienia, Marya cofnęła się z przerażeniem. Jakób Garaud zdawał się być w statuę zmienionym, wielkie krople potu spływały mu po czole i twarzy. Marya, przystąpiwszy do biurka, położyła rękę na papierze.
— Napisz to, ojcze! — wyrzekła rozkazująco.
Jakób Garaud nakreślił trzy wiersze.
— A teraz podpisz.
Nędznik podpisał.
Marya, wziąwszy papier, podała go Joannie, mówiąc:
— Oto masz pani swoje uniewinnienie...
Następnie, zwróciwszy się ku ojcu, dodała:
— Niech ci Bóg przebaczy... Szczęściem, że wkrótce umrę...
I oddaliła się wolnym krokiem, jak przyszła.
Parę minut upłynęło w milczeniu, pośród którego słychać było jedynie przyśpieszony oddech milionera, schylonego nad biurkiem, z głową w dłoniach ukrytą.
Nagle dał się słyszeć odgłos kroków, jakoby kilku osób od strony salonu, przytykającego do gabinetu pracy przemysłowca i Łucya z Jerzym Darier i Lucyanem Labroue, oraz sędzia śledczy wraz z naczelnikiem policyi i agentami, prowadzącemi Owidyusza Soliveau we drzwiach się ukazali.
— Matko!.. ach moja matko! — wołało dziewczę, rzucając siew objęcia Joanny.
Naczelnik policyi, przystąpiwszy do byłego nadzorcy z Alfortville, położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— W imieniu prawa, aresztuję cię, Jakóbie Garaud!
— Ha! cóż mój stary? — wyrzekł Soliveau zwykłym, cynicznym swym tonem — Trzeba się z losem pogodzić... niema rady! Zbyt długo szczęście ci służyło... odwet nastąpić musiał!
— Joanno Fortier! — rzekł sędzia śledczy do roznosicielki — jestem upoważniony przez prokuratora rzeczypospolitej do udzielenia ci tymczasowej wolności, zanim zupełna wygłoszoną zostanie. Oddaj mi papier, który ci doręczyła córka tego człowieka. I ciebie proszę, panie Castel o złożenie w me ręce aktu zejścia Pawła Harmant, oraz listu, pisanego w 1861-ym roku do Joanny Fortier przez Jakóba Garaud.
Artysta pośpieszył zadośćuczynić żądaniu.
— Wyrok, wygłaszający dla pani uniewinnienie, wkrótce wydanym zostanie — rzekł sędzia, zwracając się do Joanny.
— Dzięki! och... panie! dzięki! — wołała biedna kobieta — jam tyle wycierpiała!
— A oto... — dodał Edmund Castel, prowadząc kuniej Jerzego — oto adwokat, który bronić cię będzie nietylko całą potęgą swego talentu, lecz razem i serca!
Joanna z radością zbliżyła się, podając mu rękę.
— Uściśnijże bracie tę naszą matkę nieszczęśliwą — rzekła Łucya do Jerzego. — We dwoje ją teraz kochać będziemy!
— On twoim bratem... on? — wyjąkała Joanna. — Och, synu... drogi mój synu!
I przytuliła do serca młodziana, rzucającego się w jej objęcia.
Zawiele jednak było radości dla tej nieszczęśliwej kobiety po tylu latach cierpienia. Zamęt ją ogarnął i padła w omdleniu na ręce swych dzieci. Gdy odzyskała przytomność, Lucyan klęczał u jej nóg obok Łucyi: on ją także nazywał swą matką.
W pół godziny później, skoro agenci uprowadzili Jakóba Garaud wraz z Owidyuszem, znaleziono Maryę, leżącą na łóżku, umarłą. Jej ręka zlodowaciała tuliła do ust chustkę zakrwawioną w ostatniej godzinie zgonu. Obok niej na stoliku leżał list zaadresowany do Łucyi Fortier, z temi słowy:
„Łucyo! uczyniłam ci wiele złego... Przebacz... jam Lucyana tak kochała! Nie odmawiaj mi swego przebaczenia i módl się za mną! Zostałaś dostatecznie pomszczoną!

Marya.“

W trzy miesiące po owym dniu strasznym Jakób Garami wraz z Owidyuszem Soliveau skazani zostali na dożywotnie ciężkie roboty. Wyrok ten co do Jakóba Garaud spełnionym być nie mógł. Ów zbrodniarz, który jedyne tylko uczucie ludzkie, rozwiniętą do szczytu miłość ojcowską, posiadał w swem sercu, nie zdołał przeżyć śmierci swej córki i powiesił się w więzieniu.

Rok czasu upłynął zanim ogłoszono wyrok uniewinniający Joannę. Nazajutrz po wydaniu tego wyroku Lucyan Labroue zaślubił Łucyę i wraz z nią oraz jej matką objął w posiadanie fabrykę, odbudowaną na gruntach w Alfortville, gdzie niegdyś wznosiła się fabryka jego ojca, Juliana Labroue.
Obowiązek kasyera powierzył Raulowń Duchemin, którego ciężka przeszłość uczyniła najuczciwszym człowiekiem.
Potrzebujemyż dodawać, że młodzi małżonkowie, kochając się wzajem, są najszczęśliwszymi?
Joanna Fortier, niegdyś roznosicielka chleba, żyjąc obecnie w dostatkach, jest szczęśliwą zarówno szczęściem swych dzieci.
— Wycierpiałam wiele... — powiada ona — lecz teraz Stwórca wszystko mi to wynagrodził. Ach! Bóg jest nieskończenie dobrym!
Jerzy Fortier został sławnym adwokatem, niezadługo obrany zostanie deputowanym, a następnie, kto wie... może i ministrem?
Amanda znalazła wielbiciela, który kupił dla niej zakład modniarski pani Augusty i ma ją wkrótce zaślubić.
Ów głupiec jest wdowcem, który unieszczęśliwił pierwszą swą żonę.
Istnieje nad ludźmi sprawiedliwość Boża!...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.