<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





I.
Z Paryża do Konstantynopola. — Przeprawa przez Czarne morze. — Trebizonda.

Nie radzę ludziom, miłującym spokój i choćby względne wygody, udawać się do Persyi przez Małą Azyę. Niech raczej podążą w prostej linii z Londynu, Paryża, Wiednia czy Warszawy do Petrowska, portu przy morzu Kaspijskiem. Ztamtąd przeprawią się w dwie doby do Enzeli, portu perskiego przy temże morzu, a dalej przez Reszt, główne miasto prowincyi Gilanu, dostaną się w sześć lub siedem dni co najwyżej do stolicy „króla królów” pocztową, choć niestety, nie powozową drogą, prowadzącą na Shah-Roud, Pa-Chinar, Kharzan, Azim-Abbad i Kasbin. Mogą również podróżować morzem z Marsylii do Konstantynopola, a ztamtąd przez Batum i Baku dotrą znowu do Enzeli.
Droga przez Małą Azyę jest długa, mozolna i obfituje w niezwykłe, a nie zawsze przyjemne wrażenia. Ktokolwiek wybiera się w nią z większym bagażem i nie może jechać konno, zmieniając wierzchowca na każdym pocztowym etapie, skazany będzie na siedmiotygodniową co najmniej pielgrzymkę, by z Trebizondy przedostać się do Teheranu.
Druga droga prowadzi przez góry Anti-Taurusu, Erzerum, Armenię turecką i część perskiego Kurdżystanu, wreszcie przez prowincyę Azerbajdżanu, której szach obecny, Muzaffer-Eddin, był gubernatorem jako następca tronu.
Tę właśnie drogę wybraliśmy z różnych powodów, o których rozwodzić się nie będę. Żaden Europejczyk nie narażał się na te tortury już od lat dziesiątków. Jest ona nietylko uciążliwa, lecz i niebezpieczna.
W chwili, gdy wyruszamy z Erzerumu, wybucha rzeź armeńska; dochodzą nas wciąż wieści o palonych wsiach, kościołach, o mordach i pożogach. Smutne spędzamy dnie i godziny obcy, sami, bezsilni, w otoczeniu dziczy.
Lecz złe chwile minęły. Nikt nas nie skrzywdził, nikt nie zrabował, żadna rozbójnicza szajka Kurdów nie zaczaiła się w górskich szczelinach, grożąc naszemu życiu i mieniu. Pozostało tylko dzisiaj dalekie wspomnienie poezyi, krajobrazów i wdzięku wspaniałej natury, nietkniętej jeszcze przez cywilizacyę, niwelującą wszystko na jednostajną modłę. Pozostało też wrażenie niezgnębionej ciemnoty, jak noce czarne, ciemnoty, których brzask żaden nie rozświeca i litość niezmierna dla bezgranicznej nędzy Paryasów, osiadłych w tych górskich zakątkach.
Z całą polską nieopatrznością wybraliśmy się na tę wędrówkę do prawdziwie nowego dla nas świata, jak na kuracyę do wód lub letnią willegiaturę. Wieziemy mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, brak nam zato niezbędnych; nie mamy najsłabszego pojęcia o blizkich trudach i przykrościach; widzimy tylko malowniczą stronę podróży, nie troszcząc się za to o praktyczną.
Opuszczamy Paryż 10-go października 1894 roku.
Przejeżdżamy Europę w nastroju różowym, pilno nam zobaczyć Konstantynopol. Lecz już na pograniczu tureckiem mamy pierwszy, wprawdzie słaby, lecz wiele mówiący przedsmak tego, co czekać nas może w Małej Azyi.
W Galicyi zjawiła się jakoby cholera, dzięki czemu w Mustafie-Paszy, granicznej stacyi tureckiej, odbywać trzeba 24-godzinną kwarantannę, by pozbyć się nieistniejących zarazków choroby.
Urzędnicy celni każą nam otwierać kufry, na zawartość których spada obfity deszcz karbolu, poczem zapisują imię, nazwisko, wiek, zajęcie i miejsce zamieszkania każdego podróżnika, jakby te wszystkie rzeczy pozostawały w istotnym związku z cholerą.
Stacya jest mała, brudna i ciasna; karbol przesyca powietrze ostrą wonią. To też opuszczamy ją z uczuciem ulgi, jakkolwiek każą nam peregrynować w noc ciemną przez rowy i grudy do jakiejś kazamaty, jednej z licznego szeregu.
Więzienna ta budowla składa się z czterech pokoików problematycznej czystości, zaopatrzonych w żelazne łóżka, stoły i krzesła; pościel na łóżkach, szczerze szara, upstrzona jest czarnemi plamkami. Doktór kwarantanny zapewnił nas jednak następnego poranka, że codzień ją zmieniają. Nie wiem więc, jakiej przyczynie zawdzięcza swój niezachęcający wygląd.
Jest nas osób dziewięć i, oprócz dwóch okazów najwyraźniej wschodniego pochodzenia, nikt nie ma odwagi wyciągnąć się na tych łożach.
Spożywamy kolacyę, złożoną z chleba, jajek na twardo i wódki anyżowej, zwanej „mastic,” których to specyałów dostarcza bajecznie obdarty turek.
Co dalej robić?..
Zaczynamy spacerować naokół kazamaty, przeklinając los i cholerę.
Późną już nocą, zmożeni sennością i przemarznięci, decydujemy się wrócić do pokoju, gdzie przedrzemaliśmy resztę nocy na krzesłach. Wstajemy ze świtem połamani i zmordowani, aby znów rozpocząć kręcenie się w kółko po porosłej rzadką trawą łączce.
Mustafa-Pasza wygląda na kolonię poprawczą z rzędami jednostajnych, smutnych budowli. Niema jednej kępy zarośli, jednego drzewa, nic, coby rozweselało rozpaczliwą nudę pejzażu.
Wieczorem dopiero, wyzwoleni z niewoli, wsiadamy do pociągu. Zrana staniemy w Konstantynopolu.
Dojeżdżając do miasta wzdłuż morza Marmora, mamy z obu stron przed sobą widok przepiękny. Linia kolei biegnie o kilkadziesiąt zaledwie metrów od wybrzeża, w potokach słońca i jasności. Fala skrzy się i mieni srebrzystą łuską. Sieci i łodzie rybaków spoczywają leniwie na złotym piasku. Z drugiej strony ciągną się nieprzerwane szeregi ogrodów: figowce i cytryny, pomarańcze i granaty mieszają swe gałęzie i cisną się bezładnie, chroniąc w swej zieleni domy o charakterze już czysto wschodnim. Mam tu oczywiście na myśli tylko wschód turecki, gdyż zarówno architektura poszczególnych budowli, jak i ogólna fizyonomia miast wręcz odrębną będzie w Persyi.
Przez muszarabi[1] balkonów migają jasne, kobiece postacie. Kilka meczetów o minaretach na wpół zwalonych i liczne ruiny domów świadczą o niedawnem trzęsieniu ziemi, którego ślady spotykamy też na każdym kroku w Konstantynopolu. Wszystko kąpie się w bezmiarach światła i blasków. Zaczynam pojmować zamiłowanie ludzi Wschodu do barw jasnych i zdecydowanych. Wszystkie zieloności, szkarłaty i fiolety, które kwitną w ich kostyumach, są w harmonii z niebem, powietrzem i słońcem. Żałoba kolorów ciemnych dziwnieby odbijała od wiecznego wesela natury.
Nie chcę nic mówić o Konstantynopolu. Każdy opis, próbujący oddać niezrównane piękno jedynej w świecie panoramy, roztaczającej się z obu stron Bosforu, musi być bladym i nieudolnym.
Białe pałace sułtana kąpią się w morzu, podobne do zaklętej królewny; nieskończonemi tarasami piętrzy się amfiteatr domów, gmachów, świątyń, wytryskujący w niebo wieżyczkami minaretów; ogrody pną się po zboczach i kładą smugi zieleni na białe grupy domów.
Przez dwa dni, spędzone w mieście, przebywamy je dorożką we wszystkich kierunkach. Sto razy zatrzymują nas na moście, dzielącym jednę część Konstantynopola od drugiej, każąc za każdą razą płacić za przejazd.
Zwiedzamy kilka meczetów, podziwiamy surową i suchą wspaniałość Świętej Zofii. By stopy niewiernych nie kalały świętego przybytku, nadziewamy w przedsionku jakieś trepki, płacimy za tę przyjemność dwa franki od osoby i wchodzimy wreszcie do świątyni. Wogóle straszne zdzierstwo kwitnie w hotelu, w sklepach, wszędzie, gdzie poznają nieświadomego obyczajów miejscowych podróżnika. Rzecz to jednak zwykła; wszędzie i zawsze nakładają haracz na cudzoziemca.
Ludzie wschodu pobierają go przynajmniej z wielkim wdziękiem i kraszą bezczelny wyzysk tak kwiecistemi frazesami, że i żalu do nich żywić niepodobna.
Przedsmak Teheranu dają nam okropne psie koncerty, wskutek których nocą oczu zmrużyć nie mogę. Z czasem przyjdzie przyzwyczajenie; obecnie przygnębiające robi wrażenie wycie tysiącznych głosów i sam widok tych nędznych, wyrudziałych włóczęgów, gromadami zalegających chodniki.
Z Konstantynopola czeka nas przeprawa morzem do Trebizondy; dalszą podróż wyobrażamy sobie w najfantastyczniejszych barwach. Wiemy, że pojedziemy przez Erzerum i Bajazyd, że widzieć będziemy Ararat, że gdzieś przerżniemy Araks i Eufrates, lecz o sposobach przebycia tej drogi staramy się nie myśleć. Jakoś się wszystko urządzi... Nie bylibyśmy Polakami, gdybyśmy rządzili się inną filozofią.
Statek „Odyssos” w trzy dni dostawi nas do Trebizondy. Zwolna przesuwamy się przez Bosfor ku brzegom Małej Azyi, wzdłuż których wciąż płynąć będziemy.
Ostatniem spojrzeniem obejmuję urocze miasto; długo jeszcze widzę biały pałac, schodzący w morze marmurowemi schodami. Fala jest ciemna, lecz kryształowo przezroczysta; w powietrzu leży spokój i cisza; najmniejszy podmuch wiatru nie mąci wód powierzchni.
Wybrzeża Małej Azyi niczem nie pociągają wzroku: nagie są i skaliste, wieje od nich grobowa martwota.
Przystajemy po raz pierwszy przy małej mieścinie Ineboli; w parę godzin później widzimy zdala Sinope, starożytną kolonię grecką. Niebo wciąż czyste i morze bez ruchu; mnóstwo ryb latających miga w powietrzu.
Zatrzymujemy się po raz drugi przy Samsunie, miejscowości słynnej na cały świat ze swych tytoniów. Naokół statku pływa tysiące meduz, mieniących się tonami opalu; zdaje się, że z szalupy ręką dosięgnąć je można.
Przy akompaniamencie dzikich krzyków, towarzyszących na Wschodzie najlżejszej pracy, oblegają nas łódki i łódeczki, na pokład wdziera się mnóstwo obszarpańców, szwargocąc i ciągnąc za ubranie, by skłonić do wylądowania i zaopatrzenia się w ten znakomity tytoń.
Mieścina niewielka jest, lecz malowniczo u stóp gór rozpostarta. Nędzny bazar, sklecony z desek i gliny! Skacze się z kamienia na kamień przez kałuże błota, które przez dziwny a nie wytłomaczony dla mnie fenomen zalegają ulice miast wschodu w najznojniejsze dnie lata...
Osły i muły, silne i rosłe, lecz nad miarę objuczone, zwolna kroczą ku karawanserajowi, gdzie czeka je wypoczynek. Poganiacze kolą je z tylu zaostrzonym kijem, kiedy zwierzęta ustają w drodze.
Morze zaczyna się zlekka marszczyć i po powrocie na statek doznajemy smutnych skutków tego rozigrania się fal. Zamykam się w kajucie i cierpię męki...
Z opowiadania już tylko wiem, że wciąż jedziemy wzdłuż brzegów, coraz więcej górzystych Małej Azyi. Na horyzoncie widnieją prawdziwe szczyty! Jeszcze jeden przystanek przy Kiresun; morze zupełnie już rozkołysane, wśród burzy, ryku wichrów i wycia fal docieramy do Trebizondy.
Statek zatrzymuje się o tysiąc przynajmniej metrów od portu, do którego dostęp w najpiękniejszą nawet pogodę jest trudny, a w złą niemożebny.
Trebizonda pnie się po urwistem wybrzeżu; a za tło służą jej góry, lasem porosłe.
Potężne skały, jakby ręką olbrzymów wyciosane, wrzynają się głęboko w morze, wiecznie rozgniewane, wirujące, toczące kłęby piany, które rozbijają się z szalonym impetem o twardy granit wybrzeża.
Dziką muzykę rozszalałej fali wciąż i wszędzie tu słychać; budzi on ze snu i do snu kołysze.
Na okręt znów wdzierają się gromady przewoźników; nie wiem, jak mnie przenoszą do łódki, tańczącej po bałwanach, kładącej się bokiem to na jednę, to na drugą stronę. Cierpię nieopisane katusze.
Na lądzie oglądają paszporty i rewidują podręczne pakunki. Kufry i paki czeka inspekcya drobiazgowa do smieszności, która odbędzie się później. Tymczasem idziemy do hotelu.
Nie zdążyłam jeszcze zamknąć ostatniej walizki, a już rzuca się na nas gromada obdartusów, wydobywając z gardła ogłuszające wrzaski. Zbierają szybko bagaże, jeden wydziera mi z rąk parasol, drugi pled, trzeci chwyta laskę męża i tak piętnastu przynajmniej dźwiga paczki, na któreby w Europie czterech wystarczyło. Prawda, że zadawalniają się zapłatą minimalną.
Gestykulując zawzięcie, wymachując zamaszyście walizkami, pędzą przed nami po stromych i krętych uliczkach miasta, poprzedzani przez „dragomana” (tłómacz) konsulatu perskiego, który oczekiwał na nas w porcie. Prowadzą nas do niepozornej oberży, tytułującej się szumnie Hotel d'Italie. W drugim, przyzwoitszym nieco zajeździe, niema podobno miejsca.
Brak już tu elementarnych wygód życiowych. Sumaryczne umeblowanie pokoju składa się z dwóch pierwotnych tapczanów i kulawego stolika, na którym stoi cynowa miseczka z maleńkim dzbankiem — ludzie wschodu stanowczo obawiają się wody. Zielone lusterko, zawieszone na ścianie, potwornie twarz wykrzywia.
Ku nieopisanemu jednak zdziwieniu, pościel jest świeża i czysta. Drzwi się nie zamykają — używalność klamek i zamków wykluczono.
Wszystkie izby — nie mogę tych pomieszczeń nazwać pokojami — wychodzą na obszerną sień, zaopatrzoną w wielki stół środkowy i kilka krzeseł. Tam przyjmujemy gości, tam też spożywamy obiady.
Najpiękniejszy „lokal” w hotelu zajmuje gruby i potężny wojak armii tureckiej, siedzący całemi dniami w łóżku z podwiniętemi pod siebie nogami. Łóżko zasypane jest granatami i słodkiemi cytrynami; major zapija herbatę z cynamonem, kurzy „narghile” i wymyśla tubalnym głosem wszystkim Mustafom, Metim i Alim, stanowiącym w zajeździe parodyę służby. Dla nas zdaje się być życzliwie usposobiony i ledwieśmy zdążyli nieco się ułożyć — zaprasza nas na swą ocynamonioną herbatę, gęstą i słodką jak syrop.
Przysmak to ogólnie rozpowszechniony w Turcyi.
Major nie wiele mówi, nie władając żadnym ze znanych nam języków; przymusowe milczenie wynagradza więc uśmiechami i porozumiewającem kiwaniem głową. Co parę godzin odczuwa potrzebę przysyłania nam przez służącego kilku granatów i wielkich cytryn, mdłych i włóknistych, które mi zupełnie nie przypadają do smaku. Bardzo żywo interesują go nasze dalsze losy; ze swego pokoju przyjmuje czynny udział w obradach, toczących się w środkowej izbie, a z których — nie potrzebuję dodawać — my jedni nic prawie nie rozumiemy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Trebizonda w niczem już nie przypomina dawnych epok historyi, a pamięta przecież ona zamierzchłą dziejową przeszłość; pozostała wszelako ważnym punktem handlowo-zamiennym.
Ztąd przez Erzerum, Bajazyd i Tebrys dążą karawany do Teheranu i całej Persyi. Tu docierają produkty eksportacyjne środkowej Azyi, aby przez Konstantynopol i Marsylię wędrować dalej po Europie.
To też na ulicach panuje ruch, zgiełk, zamieszanie.
Nadciągają wciąż nowe karawany, wciąż na bok usuwać się trzeba przed Tatarami, pędzącymi obładowane muły, konie i osły. Wielbłądów tylko niewiele widzę.
W porcie snuje się tłum różnojęzyczny i różnobarwny.
Są tu Kurdowie w jedwabnych żółto-wiśniowych zawojach, Arabowie w białych burnusach, Turcy w czerwonych fezach, Tatarzy w tułupach futrem na wierzch wywróconych i w płaskich baranich czapkach, Persowie w długich płaszczach o rękawach szerokich. Płaszcze te, rozwiewając się, ukazują atłasowe żupany, zielone, fioletowe lub karmazynowe. Na głowie mają wysoką „kholę”, czarną, barankową czapkę, zwężającą się ku górze.
Drugiego zaraz dnia pobytu w Trebizondzie wybieramy się do bazaru, by zaopatrzyć się na drogę w cukier, herbatę, kawę i wszelakie konserwy.
Bazar jest ciasny i brzydki, na szczęście kryty całkowicie dachem, dzięki czemu unikamy przemoknięcia, mimo spadającej z gwałtownością ulewy.
Jak we wszystkich miastach wschodu, bazar składa się z kilku wyraźnie odgraniczonych części. W jednej mieszczą się dywany, w drugiej wyroby miedziane, inną zajmują jubilerzy.
W tej ulicy gromadzą się krawcy, w tamtej szewcy, dalej jeszcze handlarze produktów spożywczych.
Kupcy nie zadają sobie najmniejszego trudu, by przyciągnąć publiczność. Podwinąwszy nogi, siedzą obojętnie, paląc „narghile” lub kaljan, albo zapijają herbatę z maleńkich szklaneczek.
Szczególna i miła nad wyraz niespodzianka spotyka nas w tej wędrówce. Wszedłszy do jakiegoś sklepiku, zamieniamy ze sobą parę słów po polsku.
Czerwono-fezy jegomość, który nam usługiwał, zrywa się nagle i pędzi gdzieś szybko. Po chwili wraca, prowadząc ze sobą podeszłego staruszka, lat może 70-ciu, który od progu już woła drżącym głosem:
— Państwo Polacy, rodacy? A zkąd tu?
I zasypuje nas starowina prędkiemi, gorączkowemi pytaniami; nie czekając odpowiedzi, sam mówi:
— Ja już, proszę państwa, z górą lat 40 kołaczę się na obczyźnie. Państwo do Teheranu? A cóż, niezgorzej wam tam będzie; to niezły naród ci Persowie... Ja w Teheranie dziesięć lat przebyłem... A teraz już lat dwadzieścia kilka będzie, jak mieszkam w Trebizondzie. To mój syn, tu urodzony, Turek prawie, po polsku ledwie coś nie coś rozumie... matka tutejsza...
Nieprzerwanym potokiem płyną słowa. Stary Tomczyk ofiarował się nam z pomocą we wszystkiem, do czego może być użyteczny. Drepcze z nami, postukując kijem. Idziemy razem po zakupy, potem do hotelu.
Przez cztery dni nie opuszcza nas prawie, rozpromieniony, szczęśliwy, rozpytując o kraj, grzebiąc we wspomnieniach smutnych i dalekich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Pobyt w Trebizondzie uchyla rąbek zasłony, rozciągniętej jeszcze dla nas nad życiem i obyczajami Wschodu perskiego. Idziemy z wizytą do konsula i do paru bogatych kupców. Mogą nam oni być pomocni w wyszukaniu przewodników i ekwipażu, któryby nas dostawił do Bajazydu. Ztamtąd podobno łatwo przedostać się do Teheranu, tak nas przynajmniej zapewniają Persowie. Doświadczenie, niestety, mówi inaczej.
Przyjmują nas wszędzie z wyszukaną grzecznością. Turcy, o ile ich mogłam poznać, są prości i rubaszni, lecz nadzwyczaj gościnni, serdeczni i oddani. Persowie natomiast odznaczają się elegancyą obejścia, wytwornością mowy i wielkim wdziękiem, połączonym z wielką powagą. Lubują się w kwiatach wymowy i dają się jej unosić. Obietnice nic ich nie kosztują i nic dla nich nie znaczy, gdy mówią — dom ich, majątek, żona do gościa należy. Male szuma, dosłownie „dla ciebie”, z ust im nie schodzi. Wszystko, co Pers posiada, jest male szuma. Gdy przychodzi do wywiązania się z najprostszych przyrzeczeń, wszystko w puch się rozwiewa. Trzeba więc traktować ich zapewnienia jako piękne frazesy i niczego się od nich nie spodziewając, radzić sobie samemu.
Nam naprzykład konsul i kupcy przyrzekają najsolenniej zająć się wyszukaniem jakiegoś sposobu lokomocyi i ułatwieniem dalszej podróży, lecz nic absolutnie w tym kierunku nie poczynają. Moglibyśmy tygodniami wyczekiwać szczęśliwego trafu, który pozwoli nam opuścić Trebizondę, gdyby nie wyratowała nas energiczna interwencya majora tureckiego. Ale o tem dalej.
Zaledwie powracamy z wizyt, już nas rewizytują. Persowie zjawiają się w otoczeniu szeregu służących, z których jedni idą przed panem, torując mu drogę przez tłum, drudzy posuwają się z tyłu. Służba zatrzymuje się u progu; goście wchodzą, zdejmując obuwie, a zachowując czapki. Mahometanie, Turcy czy Persi, o ile tylko strzegą dawnych tradycyj, rozstają się z obuwiem, wchodząc do mieszkania. Co prawda, najbiedniejsze domostwo w Persyi — nie wiem jak w Turcyi — wysłane jest, jeśli nie dywanami, to choć matami. Te zaś najzupełniej są niezbędne, zważywszy, że drewniana posadzka stanowi dotąd zbytek bogaczy i legacyj państw europejskich. Ogólnie służy za podłogę bita ziemia. Biedacy kładą na niej matę; ludzie średniej nawet zamożności przykrywają matę dywanem, po którym nie jest ostatecznie zbyt przykro stąpać bez obuwia.
Pod kholą wygalają Persowie całkowicie głowę, pozwalając włosom rosnąć tylko z boków i z tyłu. O ile wydają mi się pięknymi w czapkach, o tyle brzydcy są bez nich: naga czaszka świeci arcynieestetycznie. Zarówno mężczyzni, jak kobiety farbują ogólnie włosy za pomocą heune[2] na czarno-rudy kolor. Uprawiają to farbowanie ze zdwojonym zapałem, dobiegłszy wieku, w którym zjawiają się pierwsze srebrne nitki. To też nie spotyka się tu wcale ludzi siwych; przez dwa lata pobytu w Persyi widziałam zaledwie paru białowłosych starców, nie uciekających się do żadnych „kolorujących” środków. Opinia publiczna uważała ich za niebezpiecznych nowatorów. Paznogcie zabarwiają również Persowie brązowo-żółtym płynem.
Gdzie tylko się ruszymy i kogokolwiek u siebie przyjmujemy, zjawia się natychmiast na stole sakramentalna herbata w lilipucich szklankach. W ciągu dnia wypróżniać trzeba tych naparstków całe wiadra. W przerwach nasi goście palą kaliany, które słudzy przynoszą za nimi i trzymają wciąż w pogotowiu. Jeden z kupców ciągnie kalian przez kwadrans i nie obtarłszy go nawet, proponuje mi z wielką uprzejmością, bym go paliła w dalszym ciągu.
Konsul zaprasza nas na obiad, z którego powracam przygnębiona i przerażona. Wogóle dość obojętna jestem na subtelności gastronomiczne, nie mogę się jednak pogodzić z myślą, że skazana będę stale przez całe dwa lata na spożywanie tego rodzaju przypraw. Dań jest co najmniej piętnaście. Siekana lub drobno pokrajana baranina pływa w ostrych sosach, od których do łez się krztuszę. Też same piekielne ingredyencye zaprawiają sos, z którym podają kurę. Dalej idą pomidory nadziewane ryżem, pomidory nadziewane mięsem, pomidory niczem nienadziewane, a oblane śmietaną. Pigwy nadziewane mięsem, pigwy nadziewane ryżem i jeszcze pigwy krajane podłużnie i smażone w tłuszczu. Zapomniałam o ryżu, zawiniętym w winne liście. Jest również ryż z palącym sosem, ryż z jakąś siekaninką, ryż z kebabem... ryż piękny, biały, sypki, lecz wciąż ryż, którego niebotyczne stosy widziałam już w bazarze, gdzie uliczni kucharze warzą go dla przekupniów i robotników.
Do stołu podają chleb, podobny z wewnętrznego wyglądu do żydowskiej macy, lecz tak miękki, że go można zwijać, składać do woli. Chleb ten, póki świeży, smakuje bardzo. Persowie pomagają sobie nim do nabierania ryżu, sosu, mięsa i zupy. Prócz bowiem niektórych dygnitarzy, zarażonych obyczajami Zachodu, pogardzają widelcem, łyżką i nożem. Chleb i palce za wszystkie przyrządy im starczą.
Nasz konsul trzyma się widocznie ściśle przepisów Koranu: na stole nie ma wina. Są zato sorbety i w kryształowych karafkach cukrzona woda do picia. Po skończonym obiedzie służący obchodzi gości z misą stalową, misternie inkrustowaną złotem i z dzbanka takiegoż wyrobu leje im na ręce różaną wodę.
Z długich wizyt Persów i z kwiecistych ich frazesów nic dla nas dobrego nie wynika. Sprawa naszego wyjazdu o krok się nie posuwa. Na szczęście, major rozsyła na wszystkie strony hotelowych służących, by przewiadywali się o karawany, do których moglibyśmy się dołączyć. Odkrywa w taki sposób jakiegoś czerkiesa, który ma eskortować do Bajazydu jadącą z Konstantynopola żonę swego pułkownika, podróżującą z pół tuzinem dzieci, a drugim pół tuzinem służebnych. Czerkies najął trzy furgony, kolosalne bryki z okresu krzemienia łupanego, w których możnaby z łatwością zmieścić arkę Noego i wszystkich jej mieszkańców. Pułkownikowa z dzieciarnią, służbą, poduszkami, kołdrami, materacami i bagażami zajmuje całkowicie dwa wehikuły. W trzecim ma zaledwie cztery kufry, zmieścimy się tam doskonale z naszemi manatkami.
Wspaniały ten pojazd ma nas w dni 20 dowieść do Bajazydu za 600 franków. Major wychwala jego przymioty i upewnia, że furgon uchroni nas znakomicie od zimna, ulewy, wiatru i śniegu. Rzeczywiście rozciąga się nad nim na półobręczach pokrycie z grubego płótna i podartej ceraty... Jesteśmy w połowie października, a choć nam świeci jasne słońce i chwilami nawet skwar dokucza, należy pamiętać, że w górach temperatura znacznie już jest niższą.
Ja, osobiście, przekładam furgon nad tachtarawan, rodzaj lektyki, którą dźwigają muły, i nad kedżawe, najstraszniejsze z narzędzi średniowiecznej tortury. Składa się ono z dwóch kołysek, ciasnych i małych, o nizkich daszkach, złączonych pałąkiem, nałożonym na grzbiet konia lub muła. Dwie ofiary losu i okoliczności zasiadają w dwóch tych klatkach. Przy najmniejszem ich poruszeniu kedżawe zamieniają się w huśtawki. Wolę stanowczo furgon. Kupujemy tylko parę materaców i kołder; dniem będziemy na nich siedzieć, gdyż furgon trzęsie obmierzle; nocą zastąpią nam nieistniejącą na noclegach pościel.
Rzecz jest zdecydowana i ułożona; na dobicie umowy wypijamy z czerkiesem kilkanaście naparstków herbaty.
Zaopatrzeni w listy polecające do konsulów perskich, a co ważniejsza, w zapasy spożywcze i w olbrzymią apetyczną pieczeń, której spreparowaniem zajął się był poprzedniego dnia stary Tomczyk, wyruszamy wczesnym rankiem z Trebizondy.
Tomczyk przydreptał już o szarym świcie.
— Czy wszystko dobrze upakowane i obwiązane? Niech-no pani siedzi spokojnie, już ja się tem zajmę.
I układa poczciwina w furgonie pościel, pilnuje bagaży, kłóci się z woźnicą i wymachuje kijem.
Major kurzy narghile i wymyśla na odjezdnem czerkiesowi, grożąc mu najcięższemi karami piekielnemi, gdyby nas dobrze i cało na miejsce nie dostawił. Pijemy razem ostatnie szklanki herbaty z cynamonem; przy pożegnaniu ofiarowuje mi jeszcze obfitą prowizyę granatów i cytryn, wierny jest stanowczo tym owocom.
Tomczykowi głos się łamie ze wzruszenia:
— Mój Boże! taka droga, a wy tacy do niczego, wychuchani, wypieszczeni! Jak wy sobie poradzicie? Żeby choć ten czerkies się wami zaopiekował.
I zwraca się z długą przemową do dzikiej postaci, o grubo wyciosanych rysach i olbrzymich sumiastych wąsiskach. Lecz z pod krzaczastych brwi patrzą dobre oczy.
Już usadowiliśmy się, już furgon rusza. Tomczyk idzie za woziskiem i krzyżem nas żegna.
— Niech was Przenajświętsza Panienka ma w swej opiece. Niech was Bóg prowadzi!
Oczy mgłą mi zachodzą.







  1. Rzeźba ażurowa drzwi i balkonów, pozwalająca widzieć z wewnątrz, nie będąc widzianym.
  2. Lawsonia — roślina, z której liści robią odwar, zwany heune, zabarwiający włosy i paznogcie na żółto-pomarańczową barwę; domieszka liści indygo wytwarza kolor czarny





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.