Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Bieguna Północnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyages et aventures du capitaine Hatteras |
Podtytuł oryginalny | Les Anglais au Pôle Nord |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Hatteras niechciał aby ludzie jego załogi wiedzieli o tej zmianie położenia — i miał słuszność. Nieszczęśliwi dowiedziawszy się, że są porwani bardziej na północ, nieprzepartą siłą oddaliby się szaleństwom rozpaczy. Doktór zrozumiał te powody i pochwalił milczenie kapitana; ten zaś zamknął w sobie wrażenie, jakie na nim zrobiło to odkrycie. Była to dlań pierwsza chwila szczęścia, od wielu miesięcy spędzonych w ciągłej walce z żywiołami. Znajdował się on w tej chwili o sto pięćdziesiąt mil bardziej na północ posuniętym, i tylko o ośm stopni od bieguna oddalonym. Lecz radość tę tak głęboko w duszy chował, że doktór nawet się jej domyślać nie mógł i dlatego też z zadziwieniem pytał sam siebie, czemu oko Hatterasa promienieje blaskiem niezwykłym? — odpowiedzi jednak na to nie znajdował.
Forward zbliżając się bieguna, oddalił się jednocześnie od pokładów węgla, przez sir Edwarda Belchera dostrzeżonych; chcąc je znaleźć, potrzeba było nie sto mil zrobić, ale o dwieście pięćdziesiąt mil zwrócić się na południe. Jednakże, po krótkiej w tym przedmiocie naradzie pomiędzy Hatterasem i doktorem, podróż została postanowioną.
Jeżeli Belcher mówił prawdę, o czem wątpić było trudno, rzeczy dotąd musiały pozostawać w tym stanie, w jakim on je zostawił. Od roku 1853 żadna wyprawa w te odległe strony nie była przedsiębraną. Pod tą szerokością spotykano już bardzo niewielu Eskimosów. Zawód jakiego doznał Hatteras na wyspie Beechey, nie mógł się powtórzyć na wybrzeżach Nowej Kornwalii. Nizka temperatura tamecznego klimatu, doskonale konserwowała przedmioty na jej wpływ wystawione. Wszystko więc przemawiało za odbyciem tej dalekiej po lodach wycieczki.
Obliczono, że podróż ta mogła trwać najwyżej dni czterdzieści i odpowiednio do tego Johnson poczynił przygotowania.
Największą baczność zwrócił on na przysposobienie sań, które były kształtu zwykle w Grenlandyi używanego, szerokie na trzydzieści pięć cali a długie na dwadzieścia cztery stopy. Niekiedy Eskimosi budują sanie mające przeszło pięćdziesiąt stóp długości. Sanie które Johnson urządzał, składały się z długich desek wygiętych z obu końców dwoma grubemi powrozami, utrzymywanych w naprężeniu jakby łuk; to czyniło je sprężystemi, a wytrwalszemi na uderzenia. Sanie takie z łatwością sunęły po lodzie. Na przypadek spotkania nie zmarzłego śniegu, opatrzono te deskowe płozy zewnętrznemi ramami chroniącemi je od zagrzęźnięcia; dla podniesienia śliskości desek, według zwyczaju Eskimosów pociągnięto je siarką ze śniegiem pomięszaną.
Zaprzęg składał się z sześciu psów; silne te, pomimo swej chudości zwierzęta zdawały się nie czuć wcale ostrości zimy. Uprząż ich z jeleniej skóry w dobrym była stanie, i można było polegać na niej, jako nabytej od sumiennych Grendladczyków z Uppernawik. Sześć takich psów bez zmęczenia mogło ciągnąć dwa tysiące funtów ciężaru.
Zabrano ze sobą namiot, na przypadek gdyby się okazało niepodobieństwo zbudowania chaty ze śniegu; wzięto także wielkie płótno nieprzemakalne, do rozłożenia go na śniegu niby podłogi, kilkanaście kołder wełnianych i ze skóry bawolej.
Wzięto pięć skrzyń pemmikana pożywnego, ważących około czterechset pięćdziesięciu funtów; liczono po funcie tej żywności dziennie na człowieka i na każdego psa, których było siedmiu, z Dukiem; ludzi miało być tylko czterech. Wzięto także dwanaście gallonów (54 kwart) spirytusu, dostateczną ilość herbaty i sucharów, kuchnię przenośną, z dodatkiem knotów i hupki, nadto sporo prochu, kul i cztery dubeltówki. — Ludzie udający się na tę wyprawę, odpowiednio do pomysłu kapitana Parry, opasali się kauczukowemi pasami, napełnionemi kawą, herbatą i wodą, które utrzymywały się w stanie płynnym, z powodu ciepła ciała pobudzanego ruchem jego.
Johnson osobiście pilnował przygotowania obuwia właściwego na śnieg i służącego zarazem za łyżwy; były to trzewiki na drewnianych podeszwach przymocowanych do nóg rzemiennemi paskami, na lód i stwardniały śnieg; dogodniejsze były miękkie mokassiny ze skóry; jednych i drugich dla każdego człowieka przeznaczono po dwie pary.
Wszystkie te drobne na pozór, lecz bardzo ważne przygotowania, zajęły całe cztery dni czasu; Hatteras tymczasem pracował co południe, nad upewnieniem się o pozycyi swego okrętu. Pokazało się że okręt i płaszczyzna lodowa już się nie posuwały, ale należało upewnić się o tem.
Kapitan bił się z myślami nad wyborem ludzi, których miał wziąć ze sobą w tę podróż. Niektórych nie wypadało zabierać, a niebezpiecznie też było zostawiać ich na statku. Jednakże, ponieważ los ogółu zależał od pomyślności tej wyprawy, przedewszystkiem trzeba było wybierać na towarzyszów ludzi pewnych i wypróbowanych.
Shandon przeto został stanowczo wykluczonym i nie okazał żadnego z tego powodu niezadowolenia. Wall ciężką do łoża przykuty chorobą, nie mógł mieć udziału w wyprawie.
Stan chorych w ogóle nie pogorszał się. Leczenie ich polegało na wcieraniach często powtarzanych i na zadawaniu im soku cytrynowego; nie trudno więc było obejść się bez doktora i dlatego też on był najpierw wybranym, a osada nic przeciwko temu mieć nie mogła.
Johnson gorąco pragnął towarzyszyć kapitanowi w tej niebezpiecznej podróży, lecz ten wziąwszy go na stronę, rzekł mu głosem serdecznym, prawie wzruszonym:
— Johnsonie! w tobie tylko ufność mą pokładam, tobie też tylko jednemu okręt mój powierzyć mogę. Będę spokojnym, skoro ty czuwać będziesz nad Shandonem i innymi. Zima ich tu przykuła do miejsca, lecz któż odgadnąć może do jak niegodnych przedsięwzięć złośliwość może ich doprowadzić. Zostawię ci dokładne i wyraźne instrukcye, oddające w razie potrzeby, dowództwo w twe ręce. Zastąpisz mnie w zupełności. Nieobecność nasza trwać może najwyżej cztery do pięciu tygodni, a będę spokojniejszy, powtarzam, skoro ty tu zostaniesz. Brak drzewa Johnsonie, wiem o tem! lecz ile możesz oszczędzaj mój biedny okręt. Rozumiesz mnie przyjacielu?
— Rozumiem kapitanie, odrzekł stary marynarz i pozostanę, skoro ci się tak podoba.
— Dziękuję! rzekł Hatteras, z uczuciem ściskając rękę retmana i zaraz dodał:
— Gdybyś widział że nie wracamy Johnsonie! poczekaj na puszczenie lodów, a staraj się posuwać w kierunku bieguna. Gdyby się inni temu sprzeciwiali, nie myśl o nas... wracaj z Forwardem do Anglii...
— Taka jest twa wola kapitanie?
— Niezmienna i nieodwołalna, odpowiedział Hatteras.
— Rozkazy twoje będą spełnione!
Doktór żałował że Johnsona z nim nie będzie, jednak przyznał postępowaniu Hatterasa słuszność.
Dwaj inni towarzysze podróży byli: cieśla Bell i Simpson. Pierwszy, zdrów, silny i przychylny kapitanowi, mógł znakomite wyświadczyć usługi w obozowaniu na śniegu; drugi, choć mniej śmiały, mógł być pożytecznym jako dobry myśliwy i rybak zarazem.
Tak więc do wyprawy należeli: Hatteras, Clawbonny, Bell, Simpson i wierny Duk; do żywienia przeto było czterech ludzi i siedm psów; zapasy zostały obliczone odpowiednio.
W pierwszych dniach stycznia, temperatura trzymała się średnio na trzydziestu siedmiu stopniach niżej zeru. Hatteras niecierpliwie śledził zmiany powietrza; często patrzył na barometr, ale nie mógł polegać zupełnie na jego wskazaniach, narzędzie to bowiem traci swą zwykłą dokładność w tamtej szerokości geograficznej. W ogóle powiedzieć można, że w tamtym klimacie ważne widzieć się dają wyjątki od powszechnych praw przyrody: niebo niekoniecznie tylko przy mrozie bywa czyste, a śnieg nie zawsze sprowadza ocieplenie się powietrza. Wskazówki barometru są niepewne, jak to zauważyli wszyscy prawie żeglarze podróżujący po morzach północnych; spadał on przy wiatrach północnych i zachodnich i wtedy następowała pogoda, a przeciwnie gdy się podnosił, padały deszcze lub śniegi. Nic przeto na wskazania jego liczyć nie było można.
Nareszcie dnia 5-go stycznia wiatr zachodni sprowadził zmianę temperatury; merkuryusz w termometrze podniósł się i zatrzymał przy dwudziestu ośmiu stopniach poniżej zera. Hatteras postanowił wyjechać nazajutrz, nie mógł patrzeć dłużej na to, jak w oczach jego rąbano okręt; większa połowa pomostu kapitańskiego poszła już do pieca.
Dnia 6-go stycznia pomimo gęstego śniegu, wydano rozkaz odjazdu; doktór wydał ostatnie jeszcze zalecenia chorym; Bell i Simpson w milczeniu uścisnęli ręce swych towarzyszy. Hatteras chciał głośno wszystkich pożegnać, lecz naokoło dostrzegł same nieprzyjazne spojrzenia. Zdawało mu się, że na ustach Shandona błysnął uśmiech ironiczny. Kapitan zamilkł. Może nawet i zachwiał się na chwilę w swem postanowieniu, rzuciwszy okiem na Forwarda; lecz nie chciał się cofać. Sanie wyładowane i zaprzężone stały na lodzie; Bell wysunął się naprzód, inni poszli za jego przykładem. Johnson odprowadził podróżnych o ćwierć mili; Hatteras prosił go aby powrócił na pokład okrętu i stary marynarz pożegnał ich nareszcie.
W tej chwili Hatteras zwrócił się po raz ostatni do swego brygu, i ujrzał już końce masztów ginące wśród śniegowej zawiei.