Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Bieguna Północnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyages et aventures du capitaine Hatteras. Première partie. Les Anglais au Pôle Nord |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Chwila to była bardzo rozpaczliwa. Myśl o śmierci z zimna wszystkim przedstawiła się naraz w całej swej okropności; ten ostatni kawałek węgla gorzał z ponurem jakiemś trzeszczeniem; co chwila mogło zabraknąć ognia, a temperatura w sali widocznie się obniżała. Lecz Johnson wziął kilka kawałków nowego paliwa pozyskanego ze zwierząt morskich i wrzucił je do pieca, wraz z pęczkiem kłaków napojonych tranem zmarzniętym, co wkrótce dało ilość ciepła dostateczną. Woń palącego tłuszczu była nieznośną, ale jakże jej uniknąć? trzeba więc było znosić cierpliwie. Johnson sam nawet przyznawał, że jego materyały palne pozostawiały coś jeszcze do życzenia, i że z pewnością nie znalazłyby dobrego przyjęcia u mieszczan liverpoolskich.
— A jednakże, mówił on, ten nieprzyjemny zapach wydać może jak najlepsze rezultaty.
— Jakieżto naprzykład? spytał cieśla.
— Zapewne przynęci do nas niedźwiedzi, które woń tę lubią nadzwyczajnie.
— A na cóż nam potrzebne są niedźwiedzie? wtrącił Bell.
— Przyjacielu, odrzekł Johnson, na foki już liczyć nie możemy, bo te znikły na czas długi, a jeśli nam niedźwiedzie nie dostarczą tłuszczu na paliwo, to nie wiem co się z nami stanie.
— Masz słuszność Johnsonie; nasze obecne położenie bardzo jest niepewne, a nawet zatrważające, i gdy nam tego rodzaju paliwa zabraknie,... to nie wiem doprawdy...
— Znajdziemy jeszcze jeden sposób!...
— Jeszcze jeden? zapytał Bell.
— Tak jest mój drogi! w ostatecznym razie.... ale nie! kapitan nigdy.... a jednak, może i będzie musiało przyjść do tego.
Johnson smutnie potrząsł głową i zadumał się głęboko, bo wiedział, że ta trocha tłuszczu, z taką zdobyta trudnością, przy największej oszczędności, wystarczyć może najdłużej na tydzień.
I nie mylił się stary retman w swych przewidywaniach; rzeczywiście wkrótce dostrzeżono kilku niedźwiedzi, przynęconych zapachem palącego się tranu. Ludzie niedotknięci szkorbutem wybrali się na polowanie, które jednak nie powiodło się, gdyż te zwierzęta są bardzo czujne i przezorne; niepodobna ich było podejść, a strzały najcelniejsze na nic się nie przydały.
Osadzie brygu na seryo groziła śmierć z zimna, bo niedopobna było znieść przez czterdzieści ośm godzin temperatury jaka miała zapanować na okręcie; każdy z przerażeniem patrzył na ostatni kawałek paliwa.
Było to 20-go grudnia; o trzeciej godzinie popołudniu, ogień wygasł. Majtkowie do koła piec otaczający spojrzeli po sobie wzrokiem obłąkanym. Hatteras w swoim kącie siedział nieporuszony; doktór podług zwyczaju chodził szybkim krokiem, nie wiedząc już co by wymyśleć.
Termometr zawieszony w sali wspólnej, spadł nagle do dwudziestu dwóch stopni niżej zera.
Chociaż doktór nie wiedział co wymyśleć, inni jednak wiedzieli. Shandon zimny i zdecydowany, Pen ze wściekłością w oczach, i dwóch albo trzech innych, jeszcze włóczących się ich towarzyszy, przystąpili do Hatterasa.
— Kapitanie, rzekł Shandon.
Hatteras pogrążony w dumaniu, nie słyszał go.
— Kapitanie! powtórzył Shandon, poruszając go ręką.
— Czego pan chcesz? odpowiedział Hatteras.
— Jeśli pan masz zamiar pomrozić nas tutaj, mówił porucznik z gorzką ironią, to przynajmniej powiedz nam to otwarcie.
— Moim zamiarem, odpowiedział Hatteras tonem poważnym, jest, aby każdy z obecnych na okręcie aż do samego końca spełnił swój obowiązek.
— Są rzeczy wyższe nad obowiązek kapitanie, a mianowicie pamięć o własnem istnieniu. Powtarzam, że jesteśmy już pozbawieni ognia, i jeśli tak potrwa, to za dwa dni ani jeden z nas nie pozostanie przy życiu.
— Nie mam drzewa, głucho odparł Hatteras.
— A więc, zawołał gwałtownie Pen, kto nie ma drzewa, pójdzie go poszukać tam gdzie ono być może.
Hatteras pobladł z gniewu.
— A gdzież to? zapytał.
— Na pokładzie! zuchwale odpowiedział majtek.
— Na pokładzie? powtórzył kapitan zaciskając pięście.
— Bez wątpienia, mówił dalej Pen; gdy okręt nie może już nosić swej osady, można tedy spalić okręt!
Przy pierwszym z tych wyrazów Hatteras porwał siekierę... przy ostatnich, siekiera ta wzniesioną już była nad głową Pena.
— Nędzniku! wrzasnął kapitan.
Doktór zasłonił sobą majtka i odepchnął go; siekiera upadłszy na ziemię, głęboko zaryła się w podłogę. Johnson, Bell i Simpson otoczyli kapitana, gotowi stanąć w jego obronie. Tymczasem z hamaków dały się słyszeć jęki żałosne ludzi bliskich już śmierci.
— Ognia! ognia! wołali chorzy, którym mróz już pod kołdrami dokuczał.
Hatteras po krótkiej walce wewnętrznej, tonem spokojnym wyrzekł nareszcie te słowa:
— Jeśli zniszczymy nasz okręt, na czemże powrócimy do Anglii?
— Panie! odezwał się Johnson, możeby i można bez wielkiej szkody poświęcić niektóre mniej konieczne części, jak naprzykład część wystającą nad wodę (plat-bord), parapety...
— Zawsze jeszcze pozostałyby szalupy, wtrącił Shandon, a zresztą, czyż nie możemy zbudować sobie mniejszego statku z resztek większego?
— Nigdy! odpowiedział Hatteras.
— Ależ... odezwało się głośniej kilku majtków.
— Mamy znaczny zapas spirytusu, mówił Hatteras, spalcie go do ostatniej kropli.
— Niechże będzie i spirytus, rzekł Johnson z udanem zadowoleniem, którego nie miał w głębi duszy.
Kładziono więc w piec grube knoty zmoczone w spirytusie; blady płomień lizał ściany pieca, i podniósł nieco temperaturę sali.
W ciągu dni następnych, wiatr zwrócił się na południe; termometr poszedł w górę; powietrze ocieplone trochę, zaległy gęste tumany śniegu. W godzinach pogodniejszych niektórzy ludzie wychodzili z okrętu; większą ich część zatrzymywał na pokładzie szkorbut i oftalmija — zresztą ani o polowaniu, ani o rybołóstwie mowy być nie mogło.
Krótka ta przerwa w strasznych mrozach niedługo trwała; d. 25-go wiatr nagle się zmienił, a merkuryusz zamarzł na nowo; musiano się wtedy uciec do termometru spirytusowego, którego nie zamraża i największe zimno.
Doktór z przerażeniem dostrzegł na nim, że mróz doszedł do pięćdziesięciu dwóch stopni poniżej zera. Może nigdy jeszcze ludzie nie byli narażeni na takie straszliwe zimno. Lód pokrył podłogę śliską powłoką, gęsta mgła zaległa salę, wilgoć spadała w postaci śniegu; trudno było rozeznawać przedmioty naokoło siebie. Zwykły cieplik uchodził z kończyn ciała ludzi; nogi i ręce siniały, głowę zdawały się ściskać żelazne obręcze, myśli mięszały się, język skostniały prawie w ustach, nie był zdolnym do mówienia. Wszystkie najstraszniejsze symptomata, wywołane przemożnem zimnem, naraz się ukazały.
Od chwili gdy zagrożono spaleniem okrętu, Hatteras nie schodził prawie z pomostu, czuwając wciąż nad całością Forwarda. którego części wszystkie tak cenił jak członki własnego ciała. Uzbrojony, odbywał straż bezustanną, nieczuły na zimno; śnieg i lód okrywał jego suknie, robiąc z nich jakby granitową powłokę. Duk jakby pojmując myśli swego pana, ani na krok go nie odstępował, szczekając i wyjąc.
Jednakże tegoż dnia kapitan przyszedł do sali wspólnej. Doktór z wysileniem zdołał podejść ku niemu.
— Hatterasie, rzekł, pomrzemy bez ognia.
— Nigdy! odrzekł Hatteras, domyślając się na co ma odpowiedzieć.
— Ależ potrzeba koniecznie, rzekł znowu doktór tonem łagodnym.
— Nigdy mówił kapitan z coraz większą siłą, nie! nigdy na to nie zezwolę. Jeśli chcą, niech mi wymówią posłuszeństwo.
W taki sposób dał ludziom swoim swobodę działania. Johnson i Bell rzucili się na pomost. Hatteras słyszał jak drzewo jego brygu trzeszczało pod uderzeniami siekiery. Płakał.
Było to właśnie w dzień Bożego Narodzenia, który jest w Anglii świętem rodzinnem, wieczorem zebrań i wesołych zabaw dla dzieci. Z jakąż goryczą cisnął się do wspomnienia, obraz dzieci otaczających zielone drzewka. Któż sobie nie przypomniał tych długich kawałków wołowiny pieczonej, dostarczonej przez zwierzęta umyślnie na ten dzień tuczone; tych tortów, ciastek i wszelkich przypraw, nagromadzonych tego uroczystego dnia dla wszystkich Anglików? A tutaj boleść, rozpacz, ostatnia nędza; zamiast choinki, kawałki drzewa odrąbane z okrętu zapędzonego w najodleglejsze krańce strefy lodowatej!
Tymczasem pod wpływem ożywczego ognia, umysły majtków odzyskały siłę i rzeźwość; gorąca herbata i kawa zrobiły resztę; nadzieja, tak łatwy znajdująca przystęp do duszy człowieka, ożywiła nieszczęsną gromadkę. W takich to okolicznościach zakończył się ów zgubny rok 1860, którego zima przed wczesna zwichnęła wszystkie zamiary Hatterasa.
Pierwszy dzień następnego roku 1861 odznaczył się wcale niespodziewanem odkryciem. Mróz zelżał trochę; doktór powrócił do zwykłych swych zajęć naukowych. Czytał właśnie relacyę sir Edwarda Belchera o jego wyprawie na morza północne. Nagle trafił na ustęp, którego dotąd nigdy nie zauważył; zdziwiony odczytał go raz jeszcze; rzecz nie ulegała wątpliwości.
Sir Edward Belcher opowiadał, że dotarłszy do końca kanału Królowej, znalazł tam wyraźne i niezaprzeczone ślady przejścia i bytności ludzi.
„Znalazłem, mówi on, szczątki mieszkań, nie podobnych w niczem do niezgrabnych i niewygodnych bud, w jakich przebywają koczujące plemiona Eskimosów; fundamenta tych budowli dobrze były w ziemię osadzone; wnętrze było wyłożone grubym, pięknym granitem i wybrukowane. Znaleźliśmy tam znaczną ilość kości fok i reniferów; spotkaliśmy tam węgiel.“
Przy tym ostatnim wyrazie, myśl nagła powstała w głowie doktora; porwał książkę i pobiegł z nią do Hatterasa.
— Węgiel! zawołał kapitan.
— Tak Hatterasie, węgiel! to znaczy zbawienie nasze.
— Węgiel na tem pustem wybrzeżu, powtarzał Hatteras. Nie, to być nie może.
— Dla czego wątpisz o tem kapitanie? Belcher nie byłby pisał o tem, gdyby nie widział na własne oczy.
— Choćby i tak, to i cóż z tego doktorze?
— Nie jesteśmy ani o sto mil oddaleni od miejsca, na którem Belcher znalazł węgiel; a cóż znaczy wycieczka stumilowa, tam gdzie chodzi o życie tylu ludzi. Nic zaprawdę. Nieraz i dalej puszczano się po lodzie na poszukiwania, podczas równie tęgich mrozów. Jedźmy kapitanie!
— Jedźmy! rzekł Hatteras, decydując się od razu, bo żywej jego wyobraźni już się przedstawiała szansa ratunku.
Johnson został zaraz uwiadomiony o tem postanowieniu; bardzo pochwalił zamiar i opowiedział go swym towarzyszom. Jedni przyjęli wiadomość z radością, inni całkiem obojętnie.
— Węgiel, tu, na tych wybrzeżach! odezwał się Wall, jęcząc na łożu boleści.
— Daj pokój! szepnął tajemniczo Shandon, niech robi co chce.
Lecz przed przystąpieniem do przygotowań podróżnych, Hatteras z największą skrupulatnością obliczał stanowisko swego brygu. Łatwo zrozumieć potrzebę takiej przezorności i konieczność matematycznej dokładności, z jaką to obliczenie musiało być dokonane. Nie mając liczb pewnych, trudnoby było trafić z powrotem do Forwarda.
Hatteras wyszedł na pomost, zebrał w różnych chwilach kilka odległości od księżyca i oznaczył wysokość kilku gwiazd ważniejszych.
Obserwacye w tym celu przedsięwzięte z wieloma łączyły się trudnościami, bo na mrozie z oddechu kapitana formowała się gruba warstwa lodu, na szkłach i zwierciadłach instrumentów. Powieki jego niejednokrotnie narażone były przy zetknięciu się z metalem lunety.
Pomimo to zdołał wynaleźć dość dokładne podstawy dla swego obliczenia i powrócił do sali, aby z nich skorzystać. Skończywszy to, podniósł głowę i z osłupieniem spojrzał na doktora.
— Cóż zatem? zapytał Clawbonny.
— Pod jaką szerokością znajdowaliśmy się przy początku naszego zimowiska?
— Pod siedmdziesiątym ósmym stopniem, piętnastą minutą szerokości i dziewięćdziesiątym piątym stopniem, trzydziestą piątą minutą długości, to jest właśnie przy samym zimnym biegunie.
— Zatem nasze pole lodowe posuwa się, odpowiedział Hatteras po cichu, znajdujemy się o dwa stopnie dalej na północ i bardziej na zachód, a więc przeszło o trzysta mil od twoich składów węgla.
— A ci nieszczęśliwi, nie wiedząc o tem... zawołał doktór.
— Milczenie! rzekł Hatteras, kładąc palec na ustach.