Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część II
Rozdział II
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Czupiradła.

Bóg w ludzkie głowy wlepił różne obyczaje.
Kochanowski, Marszałek.

Gustaw siedział na wsi z książkami, od czasu jak zostawszy bogatym, mógł mieć przynajmniej podostatkiem tego pokarmu duszy, którego ubodzy żebrać muszą. Czuł on, że można się obejść bez ludzi, mając tylko książkę i naturę. Można dumać i żyć w tem towarzystwie umarłych daleko spokojniej niż między żywymi, a jednak życiem pełnem energji, którego wypadki coraz się zmieniają, przenoszą z końca w koniec świata, wesołe, smutne, łzawe lub śmieszne, olbrzymie lub drobne, na zawołanie, na rozkaz, czego próżnoby kto żądał od rzeczywistego życia. Lecz mimo tego niepodobna się było zupełnie odosobnić i żyć pustelnikiem, bez powszechnego oburzenia, ludzie bowiem mszczą się obmową na tych, którzy ich towarzystwo odrzucają. Nie umiejąc sami sobie wystarczyć, wymagają od drugich, aby im żyć pomagali, i choćby się przyszło na śmierć z nimi zanudzić, trzeba dla świata dać czasem jałmużnę kilku godzin życia swego, którychby się lepiej w samotności użyło. — Czuł to Gustaw, i nie mogąc się zupełnie odstrychnąć od sąsiadów, nie zaciągał z nimi poufałych stosunków, lecz całkowicie też od nich nie stronił. Tym sposobem zyskał sobie ofiarą części swego czasu szerokie pole do postrzeżeń i obserwacji nad ludźmi, nad którymi często miał ochotę płakać, częściej jeszcze śmiać się.
Mniej śmieszni mu jednak zdawali się prości, prostoduszni wieśniacy, co siedząc na zagonie rodzinnym, o polu tylko, owcach swoich i browarze myśleć umieją, bo ci są na swojem miejscu, pracują, nie marnują życia, nie sięgają wysoko, i jeśli nie rozumieją uczuć wyższych, myśli wyższych, przynajmniej mogą się pochlubić sercem czystem, spokojnem, i życiem niepróżnem.
Lecz śmieszyli go mianowicie owi literaci wiejscy, ludzie, którzy czuli w sobie jakąś niespokojność i przeczucie talentu; którzy nie pracując, mieli pretensję do nauki, poezji, dowcipu, nic nie mając za sobą, prócz trochę pamięci, a wiele zarozumiałości. O! na tych patrząc, musiał się śmiać Gustaw.
Trzeba bowiem wiedzieć, że na wsi tak jak jest sędzia, komornik, lekarz powiatowy i t. p., tak zwykle też bywają: poeta, dowcipniś, literat powiatowy, figura, która liznęła nauki i książek, przewróciła sobie głowę i chodzi po świecie wiele krzycząc i gadając, pół gospodarz, pół poeta, spekulant i filozof, agronom z kalendarza, erudyt ze słowników. Nie wiem czy dlatego, że prawdziwy poeta jest tak rzadkiem zjawiskiem: fałszywi poeci są tak pospolici? Na dziesięciu uczniów, którzy jako tako nauki skończyli, pewnie dziewięciu osiadłszy na wsi, nosić będzie nazwisko poetów, do którego da im prawo ułożone powinszowanie, zagadka lub piosenka. Widać stąd, że łatwiej jest sklecić wierszyk nie obrażający bezsensem, niż cokolwiekbądź innego. Lecz gdy gdzie indziej taki wyskok nie wiodący nic za sobą, wcale w życiu człowieka nie jest stanowczym, u nas podobno tylko, gdy kto dwa wiersze sprzągł, już się poetą zowie i w rozumieniu swoich parafjanów uchodzi za olbrzyma, za istotę wyższą, za wyrocznię nieomylną w rzeczach literatury. To dowodzi jak łatwo nasza mało czytająca publiczność imponować sobie daje. Niema podobno okolicy bez takiego poety. Do niego należy uczcić każdy wypadek wierszem pochwalnym lub wyszydzić satyrycznym, on podaje potomności ośmio- i jedenastozgłoskowemi wierszami wiadomości o wszystkich urodzinach, chrzcinach, uroczystościach, on poetyzuje i unieśmiertelnia awanturki miłosne i t. p. Jest to zaiste ważna na wsi figura. Spojrz jak go się boją, jak mu się kłaniają, jak go poją, jak go karmią, jak go grający rolę mecenasów protegują!! A on jakże czuje wielkość swoję, jak się dmie, jak wielkiemi łokciowemi wyrazami zdania swoje nieomylne wyraża. Spojrz tylko, a poznasz go zaraz w tłumie. Uśmiechają mu się wszyscy; witają go, młodzież go otacza, starzy grzecznie kłaniają, co tylko powie z reguły przyjmują, że doskonałe; i śmieją się, śmieją, poklaskują! Szczęśliwy! wprawdzie, gdy tylko za drzwi wynijdzie, różnie tam różni o nim prawią, ale w oczy taką mu cześć oddają! Czyż nie dość? — Poeta wiejski dziś jest jeszcze w zupełnej i szczęśliwej niewiadomości obecnego stanu literatury. Jego biblioteka składa się z przeszłego wieku wysoko wielbionych arcydzieł, a mianowicie z Krasickiego, Węgierskiego, Przybylskiego i t. d. Nie wie on, co nas dzieli od tej epoki, jak się zmienił smak, jak się różnią wyobrażenia i potrzeby umysłowe; zdaje mu się jeszcze, że żyjemy w tych czasach kiedy jeden wierszyk okolicznościowy, jedna dowcipna bajeczka, dawała nieśmiertelne wieńce i szumny tytuł poety. — Niewinny nasz poeta wiejski cały jeszcze się dzieli między sielanką o Filidzie a satyrą na Mnichów. W ciągu rozmowy nie posłyszysz od niego o niczem tylko o klasyczności i klasycznych autorach. Ani się biedak domyśla jak nisko spadła ta kwalifikacja! jak drobnym widzim ten wiek, który się u nas wyraził cały w literaturze zwanej klasyczną (XVIII. wieku). Chceli co pochwalić nasz poeta, nazwie klasycznem. Zdarzyło mi się słyszeć o babach wielkanocnych klasycznej doskonałości i o klasycznej kiełbasie. Wdawszy się głębiej w rozmowę z nim, poznasz łatwo, że nie ma zmysłu literatury nowej, prawdziwej, że nie potrafi uczuć nic prócz owych wyrobów konwencjonalnych, zwanych klasycznemi, do których przywykł a które nic nie malują, nic nie wyrażają, chyba dziwaczny jakiś świat urojony. Ale też jak nie czuje nowej literatury nasz poeta, tak i wszystkiego świata prawdziwego (którego on jest lub przynajmniej być chce odbiciem) nie pojmuje. Żyje on jeszcze w kowencjonalnej sferze i towarzystwie takich postaci, jakie pospolicie spotykamy w owych jego ulubionych dziełach. Ludzi widzi ze strony takiej, z jakiej mu się najpodobniejszymi wydają do Filid, Damonów i kompanij. Dzieli ich jak ś. p. ośmnastego wieku moraliści i powieściopisarze jednem cięciem na złych i dobrych, na zbrodniarzy i aniołów. Świat powieści Marmontela wydaje mu się najprawdziwszym światem. Do tego dodajemy, że poeta wiejski splamiłby usta swoje, gdyby jedno słowo pospolite i proste, lub wyrażenie naturalne przez nie przepuścił. Co znowu! On się nigdy nie odzywa nawet do sług swoich tylko stylem wyroczni z trójnoga najwyszukańszemi wyrazy, najdziwniejszemi metaforami. Jego listy — o! nieoszacowane jego listy, bogatsze są w wykrzykniki i znaki pytania, niż w myśli. Biedny poeta, smaży się na nie i nierzadko osala je wierszykami. A że mu nieraz braknie konceptu, zdarza się, że do dwóch i trzech osób słowo w słowo jedno napisze. Ale cóż naturalniejszego!
Przez dobrowolne odosobnienie się i zamknięcie w sobie, w którem się trzyma wiejski poeta, pozbawiony porównania z innymi, stale się bardzo wysoko ceni. Dla niego, jakby od czasów Krasickiego nikt nic nie pisał; jeśli mu co nowszego wpadnie w ręce, przerzuci, nie pojmie, a sądząc z dawnego stanowiska, utwierdzi się jasno w mocnem przekonaniu, że po Krasickim on tylko jeden wielki. Z dumą więc i powagą, pewien siebie, wyrokuje o nowszych pisarzach jak pedagog o swoich uczniach. Jeśli go zaś kto z nienacka zagadnie o nim samym, wówczas to go widzieć trzeba oddającego sobie sprawiedliwość. — Ja! cóż to ja! Panie Dobrodzieju! nikt nie zaprzeczy mi talentu! ale tak jestem zawsze zatrudniony, tyle mam interesów na karku, które mi chwili wolnej nie zostawują! — Nie godzi się tak jednak talentu zagrzebywać! — Bardzoś WP. Dobrodziej łaskaw! Ale cóż począć, kiedy w tym wieku poezja nie daje chleba, a przedewszystkiem człowiek potrzebuje zapewnić sobie sustentację (sic). To mówiąc, poeta zaciera i zaciera czuprynę w poetycznym nieładzie nad wyłysiałem czołem sterczącą, i kręci się i podnosi głowę i wzdycha. Rzekłbyś, że jest istotnie jednym z tych Tytanów, co się drą do nieba, walcząc z mizernemi szczegółami prozaicznego żywota. Gdzie tam! Poeta wiejski jest w świecie najprozaiczniejszą istotą, tak mu dobrze w tem błocie naszej ziemi jak pewnemu stworzeniu, które błoto lubi. A tu muszę was przestrzec, iżbyście nigdy nie wierzyli tym, którzy prawią o swoim zapale do poezji, o swoim popędzie do pisania, a jednak nie piszą. Komukolwiek Bóg dał zdatność, połączył ją niechybnie z wolą, dającą talentowi cel i znaczenie. Ci, którym się zdaje, że pisaliby, gdyby nie to, gdyby nie owo, będą zawsze mieli to lub owo na przeszkodzie i nigdy nie potrafią wziąć się do pióra, bo do niego prawdziwego powołania nie mają. Talent wielki, wielki genjusz, rozwinie się silniej przeszkodami, oporem, i owo biczowanie Wirgiliusza, na które wierszem płacząc odpowiadał, jest wiele znaczącym symbolem. Nie wierzcie więc tym, co to się zaklinają, że byliby wielkimi, gdyby tylko chcieli, pisarzami. Gdy im tylko woli braknie, już to nie są genjusze, bo bez woli niema czynu. Wszyscy więc owi wielcy ludzie co nic albo bardzo mało, jakby tylko na próbkę wydali z siebie, powinni być cenieni z tego co uczynili, nie z tego coby uczynić mogli, gdyby nie... Jeśli kto czego nie uczynił, snadź nie mógł. Niema na świecie kłopotów, niema okoliczności, któreby przeważyły natchnienie i zniszczyć je mogły, gdy ono dojdzie do stopnia, w którym porodzić musi. Wielki poeta kawałkiem szkła pisze w więzieniu na murze swej izby, wielki malarz węglem rysuje po ścianie, jeśli nie ma pędzli. Ten, który się opuszcza i wzdycha nad sobą, jest to słaby i wpół tylko dojrzały talent, nie wielkich sił. Im z większą walką spłodzone jest dzieło, tem więcej w sobie objawia siły i życia.
Lecz wróćmy do naszych wiejskich poetów: cóż to są za ludzie ostatecznie? — Niedowarzeni półmędrkowie, którzy dlatego tylko zowią się poetami, że najłatwiej być niby-poetą; bo na to nie potrzeba ani egzaminu zdawać, ani pewnej jakiejś wprawy nawet posiadać. Dość jest związać końcami dwa wiersze, jak szewcy za ucha związują parę butów wywieszając przed sklep, żeby poczciwi wieśniacy nazywali poetą. Dlatego też niema podobno żadnej klasy pisarzy więcej od poetów; a mimo tego, ze stosów drukowanych poezji, o jakże mało prawdziwej! Szukać jej potrzeba między wierszami, wierszykami i wierszydłami, jak kropli rosy w morzu. — Poezją per excellentiam zgadnijcie co się nazywa? oto, nic więcej — końcówka. W niej wedle naszych poczciwych panów obywateli cała tajemnica poezji, cały jej duch, cały jej cel — alfa i omega sztuki. Na mocy tego, o! jakże wielu dobierających tylko końcówki, zowie się poetami! Mówiłem już jak ich sąsiedzi i powiernicy cenią, jak się ich lękają, a że podobno mało kto z nich zastanawiał się nad literaturą, łatwo sobie obojętne to uwielbienie wytłumaczyć. Lecz niestety, cóż to za męczarnia dla kogoś oswojonego z poezją, z literaturą wpaść między owych wiejskich wielkich ludzi. Czegoś podobnego doznawać musi cywilizowany człowiek, gdy wpadnie między dzikich. Zaledwie wieść się rozeszła, że taki, a taki literat, poeta przybył, jużci wyrocznia powiatu, ów niewydany genjusz wybiera się spenetrować przybyłego, już się czesze, myje, stroi, wypręża, żeby go naprzód swoją dystyngowaną postacią zachwycić, potem swoim genjuszem podbić i do wozu zwycięzkiego zaprządz jak innych łagodnych współobywateli. O! zaiste ciekawe to spotkanie, ale okropna dla nieszczęśliwego przybylca mortyfikacja! Nie jestem w stanie opisać tego, lecz mądrej głowie dość na słowie — pojmiecie! Kończy się zwykle na tem, że nieszczęsny przybyły, rozpaczając, żeby go kiedy zrozumiano, opuszcza uszy, rezygnuje i dozwala się męczyć wiejskiemu poecie, który cały swoim ciężarem spada na niego! Zaiste! lepiej jest ujść za ostatniego prostaka i nieuka w oczach takich ludzi, niż psuć sobie gębę, usiłując ich oświecić. Byłoby ostatniem dzieciństwem porwać się na dzieło, którego wszystkie rozumy świata nie dokonałyby; bo któż przekonać potrafi człowieka przywykłego przez całe życie do pochwał, zatwardziałego w swojem głupstwie i wysoko ceniącego siebie? Lepiej zmilczeć, ustąpić i dozwolić triumfu wiejskiemu poecie, który z nim pójdzie trąbiąc na wszystkie strony swoje zwycięstwo.
Osobliwszy egzemplarz takiej karykatury miał Gustaw w sąsiedztwie. Znano go, że ciągle nad książkami siedział, umyślnie więc dla niego zaproszono pana Perełkę, kiedy miał być Gustaw. Trzeba było widzieć, jak triumfalnie wnosił się na salę, otoczony kilką klaskaczami pan Perełka, kończąc we drzwiach jeszcze jakiś koncept w sieni zaczęty, który jego towarzysze głośnym śmiechem przyjmowali. Mały, czerwono nakrapiany, z maleńkiemi oczkami, z nosem wklęsłym, z szerokiemi usty, z czupryną w poetycznym nieładzie, w wytartym fraku i brudnej bieliźnie, którą umyślnie starał się brudną dla reputacji roztargnienia utrzymać, wszedł ten genjusz wiejski. — Jak go witano, jak konceptami i wierszykami strzelał, jak mu się kobiety wdzięczyły, lękając się jego mniemanego dowcipu!! potem wskazano mu Gustawa, i naturalnie jako literat do literata skoczył z rekomendacją natychmiast pan Perełka, i emfatycznym stylem starego romansu, z prozopopeją, która w jego mniemaniu dobry ton odznaczała, zaczął najosobliwszą rozmowę.
— Słyszałem, wiele słyszałem o Jego pracach, — odezwał się do Gustawa, — mianowicie w poezji! Ale w druku nic jeszcze podobno nie mamy?
— Nic nie drukowałem dotąd, — odpowiedział Gustaw kwaśno.
— I ja jeszcze nic, — rzekł pan Perełka, — chociaż piszę wiele! Czułem w sobie inspirację, powołanie, ale ubóstwo, panie, interesa, gospodarstwo! Trzeba pracować na kawałek chleba. W jakim rodzaju Pan Dobrodziej pisze? w smutnym, elegjackim, jak się domyślam?
— Ja bardzo mało piszę.
— To szkoda! wieleśmy słyszeli o Jego talencie. A bajek pan nie pisze? nie! To piękna rzecz także, ja napisałem ze sto bajek czterowierszowych i bardzo je chwalą. Piękne są bajki Krasickiego, czy znajome? a Niemcewicza czytał Pan? Ja to wszystko mam w swojej biblioteczce. Nie chwaląc się, moja biblioteczka z samych klasycznych dzieł zebrana, do trzystu tomów wynosi. Niedawno dostałem dzieło Robinsona Crusoe! Pan Dobrodziej ma też zapewne bibliotekę?
— Bardzo małą! kilka tysięcy tomów.
— I to mało! To ogrom. — Proszę Pana, czy Pan ma w swojej bibliotece Powieści Hrabiny Mostowskiej i Wyspiarza południowego morza?
— Nie pamiętam prawdziwie i bardzo wątpię.
— Ja to się mogę dobrą pamięcią pochlubić! Nie mówię, że cały katalog moich książek posiadam, ale wierszy też umiem mnóstwo. Zna Pan Odę do Priapa? umiem ją na pamięć. Zna Pan te wiersze dowcipne o pożarze lubelskim? umiem je na pamięć. Zna Pan przedmowę Korsaka do Baki, — umiem ją na pamięć, a do tego wszystkie własne oryginalne bajki i wiersze różne.
— Bardzo winszuję i, — odpowiedział Gustaw uśmiechając się — piszesz pan wiele?
— Dosyć dużo! najwięcej powinszowań, nie mogę się od tego obronić, ciągle mnie proszą to dla dzieci, to dla tego, to dla owego, muszę im wyświadczać tę łaskę. Często mi tak przyporuczają podobne prośby, że muszę być w to zawsze zaopatrzony. Pouczyło mnie doświadczenie o potrzebie gotowości na wszelki przypadek. Oto mam w kieszeni właśnie jednę próbkę, chce Pan posłyszeć?
Cóż było robić? Gustaw oblężony w kącie, musiał słuchać, choćby nie chciał. Pan Perełka deklamował, uśmiechając się.

POWINSZOWANIE PRZYJACIELSKIE
przez
HYDROCEFALA PEREŁKĘ.

W dzień twego imienia,
Wniosę ci życzenia!
Żyj jak możesz najdłużej,
Niechaj ci zdrowie służy,
Pij dzień i noc
I skacz hoc, hoc.
Bądź zdrów jak dąb,
Miej pieniędzy zrąb;
A nie znając biedy,
Jeźli umrzesz kiedy,
Nie mogąc jeść chleba,
Prosto idź do nieba!

— Jak się to Panu zdaje? hę? nie złe?
— Bardzo piękne — rzekł Gustaw — wiele dowcipu.

— Dowcip to mi wszyscy przyznają, dowcip w rodzaju Krasickiego, szkoda, że zapomniałem w tamtym fraku moich bajek, — tak bo też jestem roztargniony!! Mógłbym je recytować na pamięć, ale częste roztargnienia!
Trzeba wiedzieć, że pan Perełka, dla utrzymania reputacji poety, zawsze udawał i wyprowadzał na jaw swoje mniemane roztargnienie, nosił się brudno, umywał się tylko kiedy się smołą powalał, zawsze wychodząc z domu, wprzód wywracał kieszenie i nigdy nic nie zrobił przytomnie, ażeby ludzie mogli powiedzieć: »Co to za genjusz! jak on cały żyje w sobie! jak mało ceni powierzchowność!«
Drugim po panu Perełce był pan Płaksa, także powiatowy poeta, romantyk, wysoki, blady, chudy, lubiący pić, jeść, i wesoło się bawić, a ciągle udający rozpacz, mizantrop z systematu nie z charakteru, całe życie zakochany, z bukietem i Elegją na srogość Chloi lub Kloryndy w kieszeni. W swoim ogrodzie miał grób miłości wystawiony z darniny pod cherlawą jedliną, ołtarz przyjaźni i chatę pustelniczą. D’Arlincourta był wielbicielem najgorliwszym, panią de Genlis uważał za największą z kobiet, Marmontela za genjusza, a z jego stołu nigdy nie schodziły: Alfons Zakonnik Trapistów, Nierozsądne śluby, i tym podobne łzawe i czułe brednie. Pan Płaksa całe życie wzdychał dla ludzi, śmiał się dla siebie, kochał dla dobrego tonu, a mimo tych platonicznych ogniów, któremi strzelał do wszystkich panien w sąsiedztwie, w domu uwijało się kilkoro drobnych dziatek, które go Papą nazywały, kiedy gości nie było.
Trzeci literat powiatowy, z rodzaju kryptopedów, to jest kryjących w sobie naukę, którzy czytają wiele, ale nic nie piszą i niczem się nie popisują, był pan Mazanka. Tłusty, dumny, minę miał strasznego sędziego, gdyż książki, które czytał, w istocie niemiłosiernie szarpał. Był to rodzaj mecenasa-literata, cały w projektach ekonomji politycznej i polepszenia edukacji, człowiek postępowy z charakteru, wszystkie nowości przyjmujący za arcydzieła, mający na języku wszystkie nowe wynalazki, zachęcający do odmian i polepszeń, protegujący ślepych naśladowców wszystkiego, co za granicą robiono. Ten nie tak wart był śmiechu, gdyż w jego niedowarzonej głowie był przynajmniej jakiś ciąg i systemat myśli, a jego zamiłowanie w nowości chęciami dobremi tłumaczyć się mogło.
Czwarty był bibljofil powiatowy, który nigdy nie czytając, zbierał książki i kradł nawet, czyniąc to, jak mówił, dla dziatek. Tym sposobem zebrał z rozmaitych szmatów parę tysięcy książek.
Wszyscy ci ludzie, jak krucy na pastwę, rzucili się do Gustawa: trzeba było słuchać ich rozmowy, chwalić ich koncepta, i nie stronić od nich, aby ich nie urazić. Lecz mimo całej grzeczności Gustawa i usiłowań jego, aby się im, jeźli nie podobać, to przynajmniej znośnym uczynić, pan Perełka odrazu go osądził, wychodząc z salonu.
— Nie widać w nim nic — rzekł do swoich towarzyszów — zimny człowiek, pedant. Ale i nauki coś nie pokazuje. Zdaje mi się, że nawet bajek Krasickiego nie czytał. Kiwał głową na moje powinszowanie przyjacielskie, ale chwalił, chwalił — zimno.
Pan Płaksa przerwał mu: — Co ty go menażujesz, niedowarzone stworzenie! śmiał się ze mnie! sam widziałem, śmiał się!
— Z ciebie? — zawołali wszyscy z przestrachem.
— Widziałem, śmiał się, kiedym wiersze deklamował. Śmiał się! śmiał się! I nikt pojąć nie mógł, jak można było śmiać się z powiatowego romantyka, który w ogrodzie swoim postawił grób miłości i ołtarz przyjaźni!
— Mnie się zdaje — przerwał Kryptoped — chociażem go nie zbadał i nie poznał jeszcze, że musi być fanfaron. O machinach parowych rozprawiał i chciał mnie przekonać, że je jakiś pan Watt wynalazł, wówczas kiedy ja wiem dobrze, że to Papin! Co on ze mną o takich rzeczach chce dysputować! ale!
— A mnie powiedział — dodał bibliofil — że nikomu książek nie pożycza, bo najwięcej tym sposobem ginie! Nieużyty jak wszyscy ludzie, niska dusza!
— I nikogo z nas na objad nie prosił — dodał nareszcie pan Perełka — ani się polecał przyjaźni, tak na zimno się pożegnał.
— Prawda, że to szkaradne nadużycie — dodał Kryptoped — jeźli ma być literat, poeta, czemuż z nami żyć nie chce?
— Zapewne dumny, jak wszyscy bogaci — rzekł pan Płaksa.
— Ale nic to! dam ja jemu! — odezwał się Perełka — jak napiszę na niego krytykę!
— Nie krytykę, mów, ale satyrę — przerwał Kryptoped.
— To wszystko jedno.
— Ale nie jedno!
— Jakto nie?
— Nie pojmuję — przerwał im Płaksa — co ty masz za przyjemność krytykować, wolałbym płakać nad ludzkiem plemieniem, na tym padole łez.
— Ty masz charakter zbyt ostry!
Oczy pana Perełki zaiskrzyły się z radości, gdyż chciał uchodzić za satyryka; uśmiechnął się, kiwnął głową i poszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.