Poglądy ks. Hieronima Coignarda/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poglądy ks. Hieronima Coignarda |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Les opinions de M. Jérôme Coignard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zdumieliśmy się bardzo obaj, drogi mistrz mój i ja, spotkawszy pewnego dnia w księgarni pana Blaizota „pod obrazem św. Katarzyny“ małego, chudego, żółtego człeczka, słynnego bibljofila, paszkwilistę i erudytę, Jana Hibou, zwanego w kole znajomych Puchaczem. Mieliśmy dużo słusznych powodów przypuszczać, że siedzi w Bastylli, gdzie nawykł pędzić znaczną część życia. Nie poznaliśmy go nawet odrazu z tego powodu, że oblicze jego przysłaniało coś niby wilgotny opar kazamat podziemnych.
Drżącą dłonią przewracał kartki pism politycznych świeżo nadeszłych z Holandji, a księgarz patrzył na to z niepokojem. Ks. Coignard zdjął przed nim uprzejmie kapelusz, a pozdrowienie owo wypadłoby nierównie jeszcze powabniej, gdyby kapelusz drogiego mistrza mego nie był mocno nadwyrężony, co się stało minionego wieczoru podczas pewnej, drobnej kontrowersji „pod małym Bachusem“. Ksiądz Coignard wyraził radość swą na widok znakomitego człowieka, ten zaś odparł:
— Nie długo tu już pobędę, dobrodzieju. Wyjeżdżam z tego kraju, gdzie mi żyć nie dają spokojnie. Nie mogę już oddychać dłużej powietrzem onego zepsutego miasta i za miesiąc osiedlam się w Holandji. Trudno wytrzymać tu, naprzód Dubois, potem zaś Fleury... oo... jestem człowiekiem zbyt cnotliwym, bym mógł zostać dalej Francuzem. Rządy nasze opierają się o złe zasady, a kierownikami polityki są głupcy i łajdaki. Nie mogę tego znieść, nie mogę!
— To prawda, — powiedział mój mistrz niestrudzony — sprawy publiczne źle są prowadzone i mnóstwo złodziei grasuje. Durnie i ludzie złej woli podzielili się władzą i może z czasem napiszę książeczkę w tej materji w rodzaju Apokolokyntosu filozofa Seneki, lub naszej Menippei, bowiem gustuję w tym typie. Lekkość i żartobliwość stosowniejsza jest w takim razie od ponurej oschłości Tacyta, lub męczącej powagi takiego de Thou. Będą to niewielkie broszurki kieszonkowe, łatwe do skrycia pod płaszczem i pragnę je przepoić filozoficzną pogardą ludzkości. Osobistości stojące u steru wpadną we wściekłość, ręczę za to, ale znajdą się i tacy, którym ta lektura sprawi tajemne zadowolenie, gdy się przekonają, iż okryłem ich niesławą. Tak mniemam, opierając się na tem com usłyszał od pewnej damy wysokiego rodu w Séez, w czasie kiedy byłem tam bibljotekarzem biskupa. Trzeba wiedzieć, że dama ta przez lat dwadzieścia była najlepiej noszącą klaczą w całej Normandji i kto chciał i nie chciał mógł się na niej przejechać truchta, czy galopa wedle gustu. Otóż spytałem pewnego razu, jaki rodzaj roskoszy sprawił jej największą przyjemność w życiu?
— Rozkosz niesławy! — odparła bez wahania i przekonało mnie to, iż posiada umysł wykwintny.
Pochlebiam może naszym ministrom, przypuszczając, że znajdzie się bodaj jeden tego rodzaju subtelniś pośród nich, ale pisał będę ze świadomym zamiarem złożenia im dyskretnej gratulacji za to, iż są występni i infamisy. Na cóż zresztą odkładać na potem pomysł tak piękny? Oto poproszę niezwłocznie kochanego pana Blaizota o niewielki zeszycik i skreślę odrazu pierwszy rozdział nowej Menippei.
Wyciągnął już rękę do zdumionego Blaizota, ale p. Hibou wstrzymał go nagle.
— Odłóż księże Hieronimie wykonanie pięknego projektu swego aż do czasu, kiedy zabiorę cię z sobą do Holandji i wyrobię ci w Amsterdamie posadę u jakiegoś fabrykanta lemonjady, czy właściciela łaźni parowej. Będziesz tam w spokoju ducha mógł po całych nocach pisać swą Menippeję na jednym końcu stołu, ja zaś na drugim pisał będę paszkwile. Będzie to dzieło zbożne i kto wie czy nie przyczynimy się do zmiany ustroju państwa. Paszkwiliści mają więcej, niż się zdaje zasług w obalaniu rządów, przysposabiają katastrofę, której dokonywują potem ludy.
— Cóżby to był za tryumf! — dodał po chwili syczącym głosem, który ulatał szczelinami szczerbatych, czarnych, spruchniałych zębów, wraz z przykrym odorem jamy ustnej — Cóżby to za radość była, gdyby mi się udało obalić któregoś z tych panków, którzy mnie tyle razy pakowali do Bastylli! Weźmy się obaj razem do tej pięknej pracy, księże Hieronimie!
— Za nic w świecie! — odrzekł drogi mistrz mój — Nie chcę pod żadnym warunkiem przyczyniać się do zmiany formy rządu państwa, a jeśli mój Apokolokyntos, czy Menippea taki mają dać rezultat, to stanowczo rezygnuję z pisania.
— Co? — wrzasnął zdumiony paszkwilista — Czyż nie mówiłeś dobrodziej przed chwilą, że rząd nasz djabła wart?
— Mówiłem! — odrzekł ks. Coignard. Ale idę w ślady mądrej metody onej staruszki syrakuzańskiej, która za rządów Djonizjusza, znienawidzonego przez cały lud potwora, codziennie chodziła do świątyni modlić się za pomyślność tyrana. Powiadomiony o tej dziwnej nabożności Djonizjusz zapragnął dowiedzieć się, jaki jest jej powód. Kazał sprowadzić zacną kobiecinę i spytał.
— Jestem stara, — odparła — żyłam pod wielu już tyranami i zrobiłam spostrzeżenie, że po złym nastawał jeszcze gorszy. Ty jesteś największym potworem jakiego widziałam, a więc twój następca byłby czemś tak przeraźnem, że trudno sobie wyobrazić i chyba światby się musiał skończyć pod jego rządami. Dlategoto właśnie proszę bogów, by nastał jaknajpóźniej.
Ta starowina, drogi Puchaczu nasz, miała wielką słuszność. Owce winny znosić cierpliwie strzyżenie nożycami starego pasterza, bo może nastać młody, który im zedrze wełnę razem ze skórą.
Na te słowa rozlała się żołć Puchacza i jął mówić z oburzeniem i goryczą wielką:
— O cóż za nikczemne, tchórzliwe słowa! Cóż za maksymy niegodne! O księże, jakże mało leży ci na sercu dobro narodu! Zaprawdę, nie zasługujesz na wieniec dębowy, przyobiecany przez poetów mężnym obrońcom ojczyzny i obywatelom. Trzeba ci było przyjść na świat u Tatarów, Turków być rabem niewolnym Dżyngiskana, lub Bajazeta, nie zaś żyć w Europie, gdzie cię nauczono zasad praw obywatelskich i wtajemniczono w arkana filozofji! Co słyszę? Chcesz dźwigać jarzmo złego rządu, nie myśląc zgoła o zmianie? Uczucia tego rodzaju w republice urządzonej po mojej myśli zostałyby ukarane conajmniej wygnaniem, czy relegacją. Tak drogi księże, dorzucę osobny artykuł do wzorowanego na starożytności projektu konstytucji, nad którym właśnie pracuję, a artykuł ten, zawierał będzie postanowienia karne przeciw podobnym tobie, złym obywatelom. Wyznaczę srogie kary na każdego, kto, mogąc ulepszyć urządzenia państwowe, nie uczyni tego.
— Ha... ha... ha! odrzekł ze śmiechem ks. Coignard — To mnie wcale nie zachęca do zamieszkania w twojej nowej Arkadji drogi panie Puchaczu. Z tego co słyszę, widzę, że panował tam będzie straszliwy przymus!
Pan Jan Hibou wyprostował się i odparł sentencjonalnie:
— Będzie panował jeno przymus cnoty!
— Ach! — zawołał ksiądz — Jakże słusznem było postępowanie owej syrakuzańskiej staruszki! Wiedziała ona, że kto przeżyje panów Dubois i Fleury, zadrży przed panem Hibou! Otwierasz drogi Puchaczu przedemną widoki rządów despotów i obłudników i w celu ziszczenia tego raju na ziemi chcesz bym został roznosicielem lemonjady, lub parobkiem w łaźni, nad którymś z kanałów Amsterdamu? Dziękuję uprzejmie za tę łaskę! Zostanę sobie spokojnie przy ulicy św. Jakóba, gdzie można spijać winko i podstawiać nogi ministrom. Nie sądź, że zdołasz mnie pociągnąć mirażem rządów ludzi uczciwych, którzy wolność otaczają taką palisadą gwarancji, iż człowiek nabija się co chwila na pal!
— Księże! — powiedział Jan Hibou rozgorączkowany — Czy możesz z dobrą wiarą wydawać sądy o moim systemie policyjnym, jakiego projekt ułożyłem w Bastylli, a którego nie znasz wcale?
— Panie, — odrzekł mistrz — nie uznaję systemu opartego na intrydze i gwałcie! Opozycja to bardzo zła szkoła rządzenia, a politycy rozumni, którzy przed dojściem do władzy muszą się czasem imać tych środków, starają się usilnie rządzić wedle zgoła odmiennych maksym, jak te, które głosili za opozycji. Widzieliśmy to w Chinach i gdzieindziej. Skłania ich do tego tasama konieczność, której ulegali ich poprzednicy. Do rządów wnoszą jeno jedną nowość, to znaczy swój brak doświadczenia. To mnie skłania, panie Hibou, do twierdzenia, że każdy nowy rząd będzie gorszy od dawnego, nie różniąc się odeń zasadniczo. Wszakżeśmy już tego doświadczyli.
— Jesteś tedy ksiądz zwolennikiem nadużyć i bezprawia? — spytał szorstko p. Hibou.
— Tyś powiedział! — odparł spokojnie drogi mistrz mój — Rządy są jak wino, klarują się i stają słodsze z biegiem czasu. Najsroższe zatrącają z czasem swe pazury. Boję się monarchji gdy młoda i silna, boję się również nowonarodzonej republikańskiej cnoty, ponieważ zaś na tej ziemi musimy już podlegać złym rządom, przeto czuję pociąg do książąt i monarchów, którzy utracili już swój wigor męski.
Na te słowa JMC. Pan Hibou wsadził z pasją kapelusz na głowę i powiedział: do widzenia, głosem mocno zirytowanym.
Gdy odszedł, p. Blaizot podniósł oczy z nad swych rejestrów i ozwał się do mego mistrza, poprawiając okulary na nosie:
— Od czterdziestu blisko lat jestem księgarzem „Pod Obrazem św. Katarzyny“ i zawsze radością mnie nową napełnia przysłuchiwanie się rozmowom ludzi uczonych, przychodzących do mego sklepu. Ale nie bardzo gustuję w enuncjacjach na temat spraw publicznych. To podnieca zanadto i powoduje jałowe spory.
— Niema bowiem w tych sprawach stałych i ugruntowanych zasad zauważył mistrz.
— Istnieje w każdym razie conajmniej jedna, której podawać w wątpliwości nikt nie może! — odparł pan Blaizot — Musiałby być złym katolikiem i złym Francuzem ten, ktoby powątpiewał w cudowne działanie świętej ampułki z Reims, której krzyzmo namaszcza królów naszych na przedstawicieli Pana Naszego Jezusa Chrystusa w państwie francuskiem. Oto niewzruszalny fundament monarchji i nic nim zachwiać nie może.