<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Poglądy ks. Hieronima Coignarda
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Les opinions de M. Jérôme Coignard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IV.
SPRAWA MISSISIPI.

Jak wiadomo w roku 1722 toczyła się przed parlamentem paryskim sprawa Missisipi, w którą wmięszani byli razem z dyrektorami tego towarzystwa, pewien minister, sekretarz króla i kilku intendentów prowincjonalnych. Towarzystwo zostało obwinione o przekupstwo oficerów królewskich, a reszta o liczne przekroczenia, jakich dopuszczają się zwykle chciwi ludzie, stojący u steru państwa, którego rząd jest słaby. Nie ulega wątpliwości, że w czasach owych wszystkie organy rządu były nadwyrężone i funkcjonowały wadliwie. W czasie jednej z audjencji tegoż procesu członkowie parlamentu przesłuchiwali w wielkiej sali panią de la Morangére, żonę jednego z dyrektorów Towarzystwa Missisipi. Zeznała ona, że niejaki JMC. pan Lescot, sekretarz sędziego śledczego wezwał ją dyskretnie do Châtelet i dał do poznania, iż od niej samej tylko zależy ocalenie męża, człowieka wielkiej urody i pięknej postawy. Powiedział do niej te mniejwięcej słowa: Pani, prawdziwych przyjaciół króla oburza w tej całej sprawie głównie fakt, że nie są w nią wmieszani janseniści. Janseniści, jak pani wiadomo, są to wrogowie korony i świętej religji naszej. Daj nam pani sposobność skompromitowania jednego bodaj z nich, a my ocenimy jak należy tę przysługę uczynioną państwu, puścimy wolno męża i zdejmiemy areszt z jego majątku.
Gdy pani de la Morangére skończyła to zeznanie nieodpowiednio, zgoła złożone publicznie, pan prezydent parlamentu zmuszonym się uczuł wezwać do wielkiej sali rozpraw IMC. pana Lescota, który zrazu próbował przeczyć. Ale pani de la Morangére miała przecudne, głębokie oczy, których spojrzeniu nie mógł się długo oprzeć biedny sekretarz. Zmieszał się tedy i przegrał sprawę. Był to wysoki, brzydki, rudy człeczysko, podobny do Judasza z Karjotu.
Szczegół ten dostał się do pism i stał się tematem rozmów Paryża. Mówiono o nim po salonach, na spacerach, u fryzjerów i po kjoskach z lemonjadą. Pani de la Morangére budziła sympatję wszystkich, zaś IMC. Lescot wstręt ogółu.
Zaciekawienie było jeszcze silne, gdy pewnego dnia udałem się wraz z mym drogim mistrzem, księdzem Hieronimem Coignardem do pana Blaizota, jak już wiadomo wszystkim księgarza „Pod Obrazem św. Katarzyny“ przy ulicy św. Jakóba.
Spotkaliśmy w sklepie sekretarza osobistego jednego z ministrów, pana Gentila, zatopionego w książce nadesłanej świeżo z Holandji, oraz słynnego pana Roman, autora wielu bardzo cenionych prac o „racji stanu. Stary Blaizot, skulony za ladą czytał gazetę.
Ks. Hieronim Coignard przysunął się do niego blisko, chcąc poprzez ramię zachwycić kilka bodaj nowinek, na które był bardzo lasy. Ten mędrzec, ten człowiek obdarzony genjuszem, nie wziął w udziele najdrobniejszej nawet cząstki dóbr tej ziemi, toteż wypiwszy szklaneczkę wina pod „Małym Bachusem“, nie miał już grosza na kupno gazety. Odczytawszy z poza pleców pana Blaizot zeznanie pani de la Morangére, oświadczył, że się stało dobrze i że zadowolony jest z tego, iż wieża krzywd wiekowych zaczyna walić się pod lekkiem dotknięciem kobiecej dłoni, czego zresztą mnóstwo przykładów znaleść można w Pismie Świętem.
— Ta dama, — dodał — mimo że sprzymierzona jest z publikanami, których nie znoszę, przypomina owe silne kobiety, wysławiane w Księdze Królów. Pociąga dziwną mieszaniną uczciwości i sprytu, toteż z żywą sympatią witam jej zwycięstwo.
— Pan Roman przerwał mu:
— Ostrożnie księże drogi, — powiedział wznosząc rękę, — ostrożnie! Zwracam uwagę, że traktujesz sprawę z punktu czysto indywidualnego i osobniczego, nie biorąc zgoła w rachubę, co koniecznie uczynić należy, interesów państwa, związanych nierozłącznie z owem fatalnem zeznaniem. We wszystkiem dopatrywać się musimy racji stanu, a jasnem jest że ta naczelna racja domagała się, by pani de la Morangére nie zeznawała wcale, albo by słowa jej nie znalazły wiary.
Pan Gentil podniósł nos z nad książki.
— Przesadzono w sposób absurdalny doniosłość całego tego zeznania! — oświadczył stanowczo.
— O, panie sekretarzu, — odparł pan Roman żywo — nie damy chyba wmówić w siebie, że wydarzenie, które pana wyrzuciło z siodła, nie posiada żadnego znaczenia. Obaliliście się obaj zacny panie, zarówno pan jak i pański szef, to nie ulega kwestji i żal mi bardzo. Ale więcej niż upadek ministra, którego dotknął cios, żałuję że nie był on w możności uprzedzić tego ciosu i udaremnić go.
Pan Gentil dał do zrozumienia lekkiem mrugnięciem powiek, że w tym punkcie najzupełniej zgadza się z mówcą.
Pan Roman ciągnął dalej:
— Państwo przypomina zupełnie organizm ludzki. Nie wszystkie jego funkcje są piękne i dostojne i dlatego to koniecznem jest ukrywać niektóre, często najniezbędniejsze.
— Ach, panie — ozwał się ksiądz Coignard — czy było koniecznem takie postępowanie pana Lescota z biedną żoną więźnia? Przecież to hańba?
— Hańbą stało się to dopiero z chwilą, kiedy wyszło na jaw! — odrzekł pan Roman — Przed tem było drobiazgiem. Jeśli życzy sobie ktoś by posiadał rząd co jedynie wznosi człowieka ponad zwierzęta, to musi dać rządzącym środki wykonywania tej władzy. Pierwszym z nich jest tajemnica. Dlatego też rząd ludowy najmniej tajny, jest jednocześnie najsłabszy. Czyż sądzisz księże Hieronimie, że można ludźmi kierować zapomocą cnoty? To urojenie, to sen!
— Nie sądzę tak! — odparł dostojny mistrz — W różnych okresach życia mego uczyniłem spostrzeżenie, że ludzie są to złe i głupie zwierzęta, które ulec mogą jeno sile, lub chytrości. Ale trzeba zachować w tem pewną miarę, i nie niweczyć doszczętnie tej odrobiny dobrych skłonności, jakie stanowią przymieszkę złych instynktów w ich duszach. Przecież człowiek, szanowny panie, jakkolwiek jest zły, nikczemny, głupi i okrutny, stworzony został na obraz i podobieństwo Boga i pozostało w nim kilka bodaj cech tej pierwotnej jego natury. Rząd, mijający się z przeciętną bodaj i wszystkich obowiązującą uczciwością i niecący oburzenie mas ludu, powinien zostać obalony!
— Ciszej! Ciszej, księże Hieronimie! — powiedział pan Gentil.
— Suweren nie myli się nigdy! — oświadczył pan Roman — a maksymy pańskie, księże dobrodzieju godne są buntownika. Ci, co takie mają poglądy zasługują na to, by wogóle żadnego nie posiadali rządu.
— Jeśli rząd, jak pan dajesz do zrozumienia, polega na oszustwie, gwałcie, zdzierstwach wszelakiego rodzaju — odrzekł mistrz — to niema obawy, by ta pogróżka mogła mieć jakiś dotkliwszy skutek. Znajdziemy jeszcze sporo ministrów i gubernatorów prowincji, z których tworzyć sobie będziemy mogli niezliczone rządy. Chciałbym jeno, by na miejsce obecnych zjawili się inni. Nowi nie mogą być chyba gorsi od dawnych, a któż wie, czy nie byliby nawet trochę lepsi?
— Ostrożnie, ostrożnie! — powiedział pan Roman — Najcudowniejszą rzeczą w państwie jest właśnie ów rozwój i nieprzerwane następstwo, a jeśli niema na świecie państw doskonałych, to przyczynę tego zjawiska upatruję w potopie, który za czasów Noego wprowadził wielkie zaburzenie w dziedziczeniu władzy królewskiej i następstwie tronu różnych państw świata. Nastał nieporządek, z którego po dziś dzień otrząsnąć się nie możemy.
— Szanowny panie, — odparł mistrz — teorje pańskie są wielce zabawne. Wszakże dzieje ludzkości mieszczą w sobie mnóstwo rewolucyj, wojen domowych, zaburzeń i buntów spowodowanych okrucieństwem panujących i zaprawdę nie wiem co podziwiać należy dzisiaj bardziej, bezwstyd władców, czy cierpliwość ludów?
Sekretarz wyraził ubolewanie, że ksiądz Coignard zapoznaje dobrodziejstwa monarchji, zaś pan Blaizot zwrócił uwagę, że jest rzeczą niewłaściwą dysputować o sprawach publicznych w sklepie księgarza.
Gdyśmy wyszli, pociągnąłem drogiego mistrza mego za rękaw sutanny i spytałem:
— Księże dobrodzieju, zapomniałeś widzę zupełnie o owej staruszce syrakuzańskiej, skoro domagasz się zmiany tyrana?
— Rożenku, synu mój, — odrzekł — przyznaję ochotnie że popadłem w sprzeczność. Ale ta dwulicowość, którą odkryłeś słusznie w poglądach moich nie jest tak szkodliwą jak druga, zwana przez filozofów antynomją. Charron zapewnia w swem dziel „O mądrości“, że istnieją antynomje, których rozwikłać niepodobna. Ja sam widzę zawsze, ilekroć zatapiam się w zgłębianiu natury, conajmniej pół tuzina owych djablic, wyprawiających harce w mym mózgu i chcących sobie wzajem wydrapać oczy. Opuszcza mnie nadzieja pogodzenia ich i im właśnie przypisuję całą winę, iż nie uczyniłem wielkich postępów w metafizyce. W tym jednak wypadku Rożenku, synu mój, sprzeczność owa jest jeno pozorna. Rozum mój stoi zawsze po stronie syrakuzańskiej staruszki i ma dzisiaj tensam pogląd, jaki miał wczoraj. Dałem się tylko dzisiaj unieść sercu i dałem folgę uczuciu, jak człek powszedni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: [[Autor:|]] i tłumacza: Franciszek Mirandola.