Poglądy ks. Hieronima Coignarda/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poglądy ks. Hieronima Coignarda |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Les opinions de M. Jérôme Coignard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Udaliśmy się obaj, mistrz mój i ja pod wiechę, do „Małego Bachusa“ i zastaliśmy tam Kasię koronczarkę, kulawego szlifierza, oraz mego rodzonego rodzica. Wszyscy troje siedzieli razem przy stole nad dzbanem wina, z którego pokosztowali już dosyć, by stać się rozmowni i towarzyscy.
Miano wybrać, z zachowaniem wszelkich formalności dwu ławników z pośród czterech istniejących, a ojciec mój roztrząsał tę sprawę wedle stanu swego, oraz rozumu przyrodzonego.
— Całe nieszczęście polega na tem — narzekał, — że ławnicy są to urzędnicy i dostojnicy w togach, nie zaś zwyczajni kucharze i zawdzięczają swój urząd królowi, nie zaś kongregacji kupców, a w pierwszej linji cechowi gospodników paryskich, gdzie pełnię funkcje chorążego. Gdybyśmy ich obierali sami, znieśliby niezawodnie dziesięcinę i podatek od soli, a wszyscy ludzie żyliby sobie szczęśliwie. Przysięgam, że jeśli tylko świat nie cofa się wstecz jak rak, to nadejdzie czas, kiedy ławników obierać będą sami przemysłowcy.
— To rzecz pewna! — zaręczył ksiądz Coignard — Przekonacie się niebawem IMĆ. panie Leonardzie, że ławników wybierać będą sami gospodnicy i czeladnicy.
— Oho!... A to co znowu? Raczże drogi księże Hieronimie, zwracać pilniejszą uwagę na słowa swoje! — zawołał ojciec, z niepokojem marszcząc brwi — Gdy raz zaczną czeladnicy mieszać się do wyboru ławników, wszystko przepadnie. W czasie praktyki za lat młodych myślałem tylko o tem, by uskubać jak najwięcej z mienia mego pryncypała i jego żony, ale od kiedy mam własny sklep i żonę, rozumiem się na sprawach publicznych związanych z własnemi.
— W tej chwili przyniósł nam dzbanek wina gospodarz z pod „Małego Bachusa“ Lesturgeon. Był to mały, rudy, zwinny i prostoduszny człeczek.
— Rozmawiacie, słyszę, o nowych ławnikach? — rzekł opierając pięście na biodrach
— Cieszyłbym się bardzo gdyby mieli tyle oleju w głowie co dawni, chociaż nie można ich nazwać znawcami interesów publicznych. Ale właśnie zaczynali się jakotako rozglądać i coś nie coś orjentować, gdy nagle... bec i po wszystkiem.
Wiesz pan dobrze, panie Leonardzie — ciągnął dalej zwracając się do mego ojca, — że szkoła, do której uczęszczają dzieci z ulicy św. Jakóba jest to stare, drewniane pudło i starczyłoby wiechcia słomy i głowni z pieca, by z niej uczynić wcale przyzwoitą świętojańską sobótkę. Udałem się przeto do panów ławników na ratuszu. List mój nie był zbyt wyszukanym pisany stylem, bo dałem go wykaligrafować pewnemu skrybie, mającemu swą norę przy Val-de-Grâce, płacąc jeno sześć groszy gotówką. W piśmie owem przedstawiłem IMC. panom ławnikom miasta niebezpieczeństwo, zagrażające malcom, którzy mogą zostać pewnego dnia uwędzeni niby kiełbasy, oraz prosiłem by mieli wzgląd na czułe serca matek. Pan ławnik zajmujący się szkołami odpisał po roku w sposób nader uprzejmy, że wistocie zatroskał się bardzo niebezpieczeństwem grożącem życiu malców z ulicy św. Jakóba, przeto spiesząc je zażegnać coprędzej, posyła jednocześnie uczniom ręczną sikawkę ogniową. Król, dodał w zakończeniu, w dobroci swej nieprzebranej kazał zbudować w odległości dwustu kroków od wzmiankowanej szkoły, cysternę publiczną, a to celem upamiętnienia swych licznych zwycięstw nad wrogami państwa, z tego więc względu nie zachodzi obawa, by miało zbraknąć wody do sikawki, a dzieci przyuczą się niezawodnie wkrótce jak się obchodzić należy z tym cennym instrumentem. Przeczytawszy ową odpowiedź, podskoczyłem aż do pułapu, potem zaś pobiegłem na Val-de-Grâce i podyktowałem skrybie nowy list tej treści:
— Jaśnie Wielmożny Panie edylu miasta! W wiadomej szkole przy ulicy św. Jakóba znajduje się dwustu malców, z których najstarszy liczy około siedmiu lat. Przeto chyba będzie im nauczycielka dawała klistyrę z pompy magistrackiej, bowiem gasić pożaru nie zdoła z nich żaden. Racz tedy Jaśnie Wielmożny Panie zabrać ową sikawkę dla użytku własnego, a poleć zbudowanie szkoły murowanej.
Ten drugi list kosztował mnie również sześć groszy gotówką łącznie z papierem, kopertą i zapieczętowaniem. Ale nie poniosłem straty, albowiem po upływie dwudziestu miesięcy otrzymałem odpowiedź, w której mnie zapewnił IMC. pan ławnik szkolny, jako malcy z ulicy św. Jakóba wzbudzili żywe zainteresowanie w urzędzie ławniczym magistratu i że postara się zapewnić im wszelkie bezpieczeństwo. Na tem się skończyło. Jeśli teraz ławnik ten opuści swe stanowisko, to trzeba będzie zaczynać wszystko na nowo i wydać znowu dwanaście groszy na zapłatę skrybie przy Val-de-Grâce.
Dlategoto ojcze Leonardzie, zakończył będąc nawet przekonany, że na ratuszu pełno jest osobistości, nadających się lepiej do bud jarmarcznych, niż urzędowania, wolę dawnego ławnika z klistyrą od nowych dostojników, którzy jej nie posiadają wcale.
— Ja znowu — wmieszała się Kasia — mam pretensję do sędziego kryminalnego. Pozwala Żanetce muzykantce wałęsać się z tłumem gachów po całym placu i gzić się pod portykiem św. Benedykta Beturneńskiego. Lazi z kąta w kąt w brudnej koszuli i zabłoconej spodnicy i moczy nogi w każdym ścieku. To wstyd. Place publiczne winny być zarezerwowane dla dziewcząt tak ubranych w środku i na wierzchu, by się warto było pokazać każdemu w sposób nie ubliżający honorowi.
— Oo... — zaoponował szlifierz kulawy — mojem zdaniem trotoary dostępne być winny każdemu. Toteż postąpię niezadługo tak jak Lesturgeon i udam się do skryby na placu Val-de-Grâce, by mi napisał pięknie suplikę w obronie biednych rękodzielników wędrownych. Nie mogę stanąć ze swoją budą w miejscu odpowiedniem gdziebym zarobił sporo, bo zaraz spada mi na kark policjant, a skoro tylko zatrzyma się przed mym wózkiem dwu lokaji i trzy służące, jawi się poczwara w czarnym uniformie i rozkazuje w imieniu prawa wynosić się z całym kramem w kąt, gdzie jeno psy podnoszą w górę lewą nogę. Raz jest to, jak powiada, terytorjum wynajęte przez przekupniów, drugi raz znowu staję za blisko pana Leborque, nożownika dekretowego. Innym razem ustępować muszę karecie biskupa, lub jakiegoś księcia. Trzeba coprędzej zwijać manatki i kamień brać na plecy, a dobrze jeszcze jeśli korzystając z zamieszania lokaje i służące nie ściągną mi bez zapłaty paczki nożyczek, lub kilku pięknych rzezaków, wyrabianych w Châtellerault. Dość mam tej tyranji, dość mam znoszenia niesprawiedliwości ze strony ludzi wymierzających sprawiedliwość! Czuję ogromną ochotę zbuntować się!
— Z oznak tych wnoszę, że jesteś pan szlifierzem wielkodusznym! — powiedział mój drogi mistrz.
— Nie jestem zgoła wielkoduszny, księże dobrodzieju! — zaoponował kulas — Przeciwnie, jestem mściwy i namiętność ta skłoniła mnie do sprzedania w sekrecie piosenki, skierowanej przeciw królowi, jego kochankom i ministrom. Mam ich sporo we worku z osełkami, wiszącym na ścianie budy. Nie zdradźcież mnie panowie. Jedna z nich, o dwunastu dudkach jest poprostu wspaniała!
— Nie zdradzę cię kochany majstrze! — zaręczył mój ojciec. — Dla mnie dobra piosenka tyleż warta co szklanka wina, a może więcej jeszcze. Nie mam też nic przeciw nożom odpowiednio do celu wyostrzonym i życzę wam, byście ich sprzedawali ludziom jak najwięcej, każdy bowiem żyć musi. Przyznajcież jednak drogi majstrze, że nie można pozwolić, by wędrowni rzemieślnicy robili konkurencję kupcom, którzy opłacają czynsz za sklepy i podatek miejski. Sprzeciwiałoby się to zasadniczym urządzeniom dobrej policji i porządkowi. Zuchwałość tych włóczykijów jest niesłychana. Do czegożby doszło, gdyby ich nie trzymać w ryzach? Zeszłego roku jakiś wieśniak z Mont-Rouge stanął z wózkiem wprost przed drzwiami „Gospody pod Królową Gęsią Nóżką“. Miał całą górę gołębi, gotowych do jedzenia, upieczonych i sprzedawał je o całe dwa ljardy i jednego susa taniej, niż ja sprzedaję mój towar. A w dodatku gałgan ten wołał głosem przeraźliwym, aż drżały szyby mego sklepu:
— Śliczne, tłuste gołąbki, pięć sous!
Groziłem ze dwadzieścia razy największym szpikulcem, a ten drab odpowiadał mi z głupia frant, że ulica jest dla wszystkich. Zaniosłem tedy skargę do sędziego kryminalnego, a tenże oswobodził mnie od natręta. Nie wiem co się z nim stało, ale po dziś dzień mam doń urazę, gdyż patrząc na to, jak moi stali odbiorcy kupowali jego zatracone gołębie parami, a nawet tuzinami, dostałem żółtaczki i przez długi czas nie mogłem się pozbyć melancholji. Trzebaby go posmarować smołą i utulać w pierzu, by miał tyle piór na ciele ile go wydarł z drobiu sprzedawanego tuż pod moim nosem, a potem tak upierzonego oprowadzać po ulicach na postronku.
— Mistrzu Leonardzie! — zawołał kulawy szlifierz — Jesteś okrutny dla biednych ludzi. Postępowaniem takiem można ich popchnąć do czynów rospaczliwych.
— Mistrzu szlifierzu, — powiedział śmiejąc się zacny ksiądz Coignard — radzę panu skomponować satyrę na ojca Leonarda, kazać napisać ją któremuś z płatnych skrybów pod kościołem św. Inocentego i sprzedawać razem z piosenką o dwunastu dudkach króla Ludwisia. Należałoby przeczesać pod włos naszego przyjaciela, który zmierza przez swój serwilizm nie do wolności, ale do tyranji. Z wszystkiego co od was posłyszałem drodzy panowie wyciągnąć muszę wniosek, iż organizacja policji stołecznej jest sztuką nader trudną, bowiem musi godzić interesy sprzeczne, często nawet wykluczające się wzajem.
— Tak moi przyjaciele, — dodał z westchnieniem — dobro publiczne składa się z niezliczonych przypadków zła prywatnego, a dziwić się tylko należy temu, że ludzie zamknięci w murach jednego miasta nie zagryzają się wzajemnie. Jest to łaska boska iż zostali przez Opatrzność obdarzeni tchórzostwem. Podobnie też pokój pomiędzy państwami opiera się wyłącznie na tem, iż obywatele jednego państwa boją się strasznie obywateli drugiego i ten strach napełnia ich wzajemnym szacunkiem dla odwagi przeciwników. Ponad obywatelami stoją książęta i królowie i doprowadzając jednych i drugich do ciągłego drżenia przed gwałtem, zapewniają w ten misterny sposób pokój całemu światu.
Ławnicy nasi natomiast są to władcy nader słabi i nie mogą nikomu dotkliwie szkodzić, ani też przynosić wielkich korzyści. Cała ich zasługa mieści się w posiadaniu długich lasek i kędzierzawych peruk. Ale nie bierzcie im za złe, że od czasu ostatniej zmiany panującego są mianowani przez króla i podniesieni do rangi urzędników korony. Stając się przyjaciółmi króla, stali się jednocześnie nieprzyjaciółmi wszystkich obywateli zwyczajnych, zaś ów wrogi stosunek stał się znośny, gdyż rozłożył się na cały ogół, wedle zasad zupełnej równości. Z deszczu tego spada na każdego zaledwo kilka kropelek. Gdy nadejdzie dzień, w którym (jak to podobno było w pierwszych czasach monarchji) będą mianowani przez lud, ławnicy pozyskają w mieście przyjaciół, a także nieprzyjaciół. Wybrani przez kupców płacących czynsz i dziesięcinę, prześladować będą rzemieślników wędrownych, wybrani przez tych ostatnich będą się starali utrącić przemysłowców. Jeśli dojdzie do tego, że niektórzy zawdzięczać będą swe stanowiska czeladnikom, to zwrócą się przeciwko majstrom, którzy zatrudniają czeladź. W ten sposób nigdy nie ustaną spory, kłótnie i starcia, a wszyscy ławnicy razem utworzą zgromadzenie chaotyczne, w którem każdy w gwałtowny sposób będzie usiłował przeforsować interesy swych wyborców. Mimoto sądzę, że nie będziemy wówczas wspominać z żalem naszych dawnych ławników, zawisłych od króla. Nowi dostojnicy wyposażeni w niezmierną pychę i zarozumiałość będą nas pobudzać do serdecznego śmiechu, a zarazem utworzą zwierciadło, w którem przejrzyć się mógł będzie każdy z obywateli. Pochodząc ze stanu niskiego, nie będą zdolni ani pozostać w nim, ani też posunąć się wyżej. Bogaczy przerażać będzie ich zuchwalstwo, biedaków ich tchórzostwo, a jednak należałoby jeno stwierdzić ich wielce hałaśliwą niemoc. Pozatem wszystkiem uzdolnieni do pełnienia funkcyj powszednich i zwyczajnych, zarządzać mogą dobrem publicznem w sposób wystarczająco małostkowy, na który zdobyć się można zawsze, a którego nigdy prześcignąć niepodobna.
— Uf! — odsapnął poczciwy papa mój, gdy mistrz mówić skończył — Ślicznie mówiliście księże dobrodzieju, ale dość tego! Wino kwaśnieje w szklance!