Pollyanna dorasta/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Plany i projekty.

W drodze do domu Pollyanna układała pełne nadziei plany. Jutro za wszelką cenę musi nakłonić panią Carew, aby poszła z nią na spacer do publicznego parku. W jaki sposób plan ten zdoła przeprowadzić, sama jeszcze nie orientowała się dokładnie, wiedziała tylko, że to jest konieczne.
O tym, żeby powiedzieć pani Carew po prostu, że odnalazła Jamie i że pragnie, aby ona sama go zobaczyła — nie mogło być mowy. Przecież zachodziła możliwość, że to wcale nie był ten Jamie, a jeżeli tak było istotnie i jeżeli rozpaliłaby w duszy pani Carew płonne nadzieje, rezultat mógłby być tragiczny. Pollyanna wiedziała od Mary, że już dwukrotnie pani Carew narażana była na głębokie rozczarowanie, gdy jej wskazano jakiegoś rzekomo znalezionego chłopca, który jednak, jak się okazało, absolutnie nie był podobny do synka zmarłej siostry. Zdawała więc sobie sprawę, że w żaden sposób nie może powiedzieć pani Carew, dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, aby wraz z nią udała się do parku. Ale to byłby przecież jedyny sposób, przekonywała samą siebie Pollyanna, biegnąc uszczęśliwiona do domu.
Los jednakże, jak się okazało, jeszcze raz postanowił wtrącić się w te przykre sprawy, bo nazajutrz, wyjrzawszy przez okno, Pollyanna przekonała się, że pogoda absolutnie nie nadaje się do spaceru po ogrodzie. Gorzej jeszcze, bo ani następnego dnia, ani też po dwóch dniach chmury za żadną cenę nie chciały się przerzedzić i dziewczynka zmuszona była wszystkie trzy popołudnia przepędzić na wędrowaniu od okna do okna, spoglądaniu w niebo i ciągłem zadawaniu jednego i tego samego pytania:
— Jak pani myśli, czy wygląda na to, że się wypogodzi?
Tak niezwykłe było to zachowanie ze strony zawsze wesołego i pogodnego dziecka i tak irytująco wpływało jedno i to samo pytanie, powtarzane co chwilę, że pani Carew wreszcie straciła cierpliwość.
— Na miłość boską, dziecko, o co ci chodzi? — wybuchnęła. — Nigdy nie przypuszczałam, że potrafisz tak kaprysić na temat pogody. A gdzież się podziała dzisiaj twoja „gra w zadowolenie“?
Pollyanna poczerwieniała i zawstydziła się.
— Mój Boże, rzeczywiście zapomniałam w tej chwili o mojej grze, — przyznała. — A przecież na pewno znalazłabym coś przyjemnego, gdybym tylko poszukała. Na przykład przyjemnie jest pomyśleć, że kiedyś przecież deszcz przestanie padać, jeżeli Pan Bóg nie ześle nowej chmury. Ale widzi pani, tak chciałam, żeby dzisiaj było ładnie.
— Dlaczego specjalnie dzisiaj?
— Ach, bo... bo miałam ochotę pójść na spacer do parku, — Pollyanna usiłowała mówić najbardziej obojętnie. — Myślałam... myślałam nawet, że pani także zechce pójść ze mną. — Zewnętrznie Pollyanna była szalenie odważna, lecz w duszy spalało ją poprostu gorączkowe podniecenie.
— Ja mam iść na spacer do parku? — zdziwiła się pani Carew, unosząc ku górze brwi. — Bardzo ci dziękuję, ale obawiam się, że nic by z tego nie było, — dorzuciła z uśmiechem.
— Ach, przecież by pani chyba nie odmówiła! — wyszeptała Pollyanna z nagłym przerażeniem.
— Owszem, odmawiam.
Polyanna z trudnością przełknęła ślinę. Twarzyczka jej stawała się co raz bardziej blada.
— Ależ, proszę nie mówić, że pani nie pójdzie, jak będzie pogoda, — błagała. — Ja ze specjalnej przyczyny chciałabym, żeby pani poszła ze mną ten jeden raz.
Pani Carew zmarszczyła brwi. Otworzyła już usta, aby wypowiedzieć „nie“, jeszcze bardziej stanowczo, lecz coś w błagalnym wzroku Pollyanny powstrzymało ją od tego i w zamian z otwartych ust padła nieoczekiwana obietnica.
— Dobrze, dobrze, dziecko, niech i tak będzie. Ale jak ci przyrzeknę pójść, ty musisz mi ze swojej strony przyrzec, że chociaż przez godzinę nie będziesz podchodziła do okna i nie będziesz pytała, czy myślę że się wypogodzi.
— Dobrze, będę — chciałam powiedzieć, że nie będę, — odparła zadyszana Pollyanna, po czym, widząc że jaśniej staje się na dworze, mimo woli podbiegła do okna, wołając radośnie: — Jak pani myśli, czy się... Ach! — urwała nagle z przerażeniem i wybiegła z pokoju.
Nieoczekiwanie „wypogodziło się“ następnego ranka. Lecz chociaż słońce świeciło jasno, na dworze panował przykry chłód i po południu, gdy Pollyanna wróciła ze szkoły, zerwał się bardzo silny wiatr. Mimo wszelkich protestów jednak, upierała się, że dzień jest wyjątkowo piękny i zaznaczyła, że będzie bardzo zmartwiona, jeżeli pani Carew nie pójdzie z nią na spacer do parku. I pani Carew poszła, chociaż z początku oponowała.
Jak było do przewidzenia, wyprawa okazała się bezowocna. Zniecierpliwiona kobieta i zaniepokojona dziewczynka, drżąc, śpiesznie przebiegały wszystkie alejki parkowe. Pollyanna, nie znalazłszy chłopca w zwykłym jego miejscu, szukała go po wszystkich kątach i zakamarkach ogrodu. Była wreszcie w parku i zdołała sprowadzić tutaj panią Carew, a Jamie nie mogła znaleźć i co gorsza, nie mogła pisnąć o tym ani słowem pani Carew. Wreszcie zziębnięta i przemęczona, pani Carew zażądała powrotu do domu i Pollyanna z rozpaczą w duszy poszła.
Nastały smutne dni dla Pollyanny. To, co dla niej graniczyło z tragedią, a w oczach pani Carew było tylko zwykłą „niepogodą“, pogarszało jeszcze nastrój, stwarzało pustkę i czyniło życie bezbarwnym. Jeżeli w przerwach choć na chwilę wyłaniało się z poza chmur słońce, Pollyanna wybiegała do parku, lecz za każdym razem na próżno. Jamie nie było. Nastała połowa listopada i nawet ten przyjemny i wesoły park stał się teraz dziwnie ponury. Drzewa stały nagie, ławki prawie puste i ani jednej łódki nie widać było na stawku. Wprawdzie wiewiórki i gołębie trwały na swoich stanowiskach, a jaskółki fruwały stadami jak zwykle, lecz karmić je było raczej przykro niż radośnie, bo każde machnięcie ogonem Sir Lancelota przywodziło gorzkie wspomnienia o chłopcu, który mu nadał to imię i którego nie było teraz tutaj.
— I pomyśleć, że nie dowiedziałam się nawet, gdzie mieszka! — powtarzała wciąż do siebie Pollyanna w miarę upływających dni. — A na pewno to był Jamie, jestem przekonana. I teraz będę musiała czekać i czekać dopóki wiosna nie nadejdzie, dopóki nie będzie wystarczająco ciepło, żeby tu mógł przyjść znowu. A wtedy może ja znowu nie będę tu mogła przychodzić. O, Boże, Boże, przecież to był Jamie, jestem pewna, że to był on!
Wreszcie pewnego słotnego popołudnia stało się coś nieoczekiwanego. Przechodząc korytarzem nagórze, Pollyanna usłyszała z dolnego hallu jakieś gniewne głosy, z których jeden był głosem Mary, drugi zaś... Ten drugi głos właśnie mówił:
— Przestałaby pani! Tu nie ma mowy o jałmużnie. Pani rozumie? Chcę widzieć tę małą, Pollyannę. Mam dla niej wiadomość od... od Sir Jamesa. Może by pani tę małą tu zawołała.
Z okrzykiem radości Pollyanna zawróciła i zbiegła szybko po schodach.
— Ach, jestem właśnie, jestem! — zawołała, wstrzymując oddech. — Co się stało? Czy Jamie cię przysłał?
Pod wpływem podniecenia omal nie rzuciła się chłopcu na szyję, lecz zapobiegła temu przerażona i zgorszona Mary.
— Panno Pollyanno, panno Pollyanno, więc panienka go zna — tego żebraka?
Chłopiec zarumienił się gniewnie, lecz zanim zdążył przemówić, Pollyanna już samorzutnie stanęła w jego obronie.
— To nie jest wcale żebrak. On jest moim najserdeczniejszym przyjacielem, zresztą to właśnie on odprowadził mnie do domu, jak wtedy zabłądziłam, — po czym zwróciła się do chłopca, powtarzając raz jeszcze: — Co się stało? Czy Jamie cię przysłał?
— Oczywiście, że on. Zaziębił się miesiąc temu i dotychczas nie wstał.
— Co takiego? — zdziwiła się Pollyanna.
— Zaziębił się, — położył się do łóżka. Jest chory i chce się z tobą widzieć. Przyjdziesz?
— Chory? O, jak mi przykro! — Zmartwiła się Pollyanna. — Naturalnie, że przyjdę. Pójdę tylko po kapelusz i płaszcz i zaraz wrócę.
— Panno Pollyanno! — zawołała Mary w najwyższym zgorszeniu. — Tak panienka mówi, jakby pani Carew pozwoliła panience pójść z jakimś obcym chłopakiem!
— Ależ on nie jest wcale obcy, — zaprotestowała Pollyanna. — Znam go od dawna i muszę tam iść. Ja...
— Na miłość boską, co to wszystko znaczy? — zawołała pani Carew lodowatym tonem, ukazując się w drzwiach salonu. — Pollyanno, kto jest ten chłopiec i co on tutaj robi?
Pollyanna odwróciła się z mimowolnym okrzykiem.
— Ach, proszę pani, pani mi pozwoli pójść, prawda?
— Dokąd pójść?
— Zobaczyć się z moim bratem, proszę pani, — wtrącił pośpiesznie chłopak, usiłując być grzecznym. — On jest chory i nie da mi chyba spokoju, dopóki jej nie przyprowadzę. Ciągle myśli o niej.
— Czy mogę pójść, pani mi pozwoli? — prosiła Pollyanna.
Pani Carew nachmurzyła się.
— Pójść z tym chłopcem — ty? Oczywiście że nie, Pollyanno! Dziwię się, że śmiałaś przez chwilę pomyśleć o tem.
— Ale ja bym chciała, żeby i pani ze mną poszła, — szepnęła zawstydzona dziewczynka.
— Ja? Głupstwa pleciesz, moje dziecko! To niemożliwe. Możesz dać temu chłopcu trochę pieniędzy, jeśli chcesz, ale...
— Dziękuję pani, ja tu nie przyszedłem po pieniądze, — zawołał chłopak, a oczy pałały mu gniewem. — Przyszedłem tutaj po nią.
— Tak, proszę pani, to jest Jerry — Jerry Murphy, ten chłopiec który mnie znalazł, jak zginęłam i odprowadził do domu. Czy teraz pozwoli mi pani iść?
Pani Carew potrząsnęła przecząco głową.
— Nie ma o czym mówić, Pollyanno.
— Ale on powiada, że ja... że tamten chłopiec jest chory i chce mnie widzieć!
— Na to, niestety, nic pomóc nie mogę.
— Ale ja go naprawdę znam bardzo dobrze, proszę pani. Mówię prawdę. On czyta książki, takie śliczne książki, w których jest pełno rycerzy, możnych panów i dam, karmi ptaki i wiewiórki i nadaje im imiona, poza tym nie może chodzić i często po całych dniach nie ma nic do jedzenia. Ten chłopiec od roku już gra w moją grę, a wcale o tym nie wiedział i gra w nią o wiele lepiej ode mnie. Naprawdę, proszę pani, ja muszę tam iść do niego, — Pollyanna już prawie szlochała. — Nie mogę go znowu utracić!
Rumieniec gniewu ukazał się na policzkach pani Carew.
— Pollyanno, pleciesz głupstwa. Jestem zdziwiona. Jestem zaskoczona tym, że upierasz się przy czymś, czego ja nie pochwalam. Nie mogę pozwolić na to, żebyś poszła z tym chłopcem. A teraz proszę cię, żebym więcej o tym nie słyszała!
Nowy wyraz odmalował się na twarzy Pollyanny. Z przerażoną minką podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy pani Carew, poczem drżącym, lecz poważnym tonem rzekła:
— Wobec tego powiem już pani. Chciałam milczeć, dopóki się nie upewnię. Chciałam, żeby go pani najprzód zobaczyła. Ale teraz muszę powiedzieć. Nie mogę go stracić znowu. Mam wrażenie, że to jest Jamie.
— Jamie! Ale nie mój Jamie! — Pani Carew nagle zbladła.
— Niemożliwe!
— Wiem o tym, ale na imię mu Jamie, a nazwiska swego nie zna. Ojciec mu umarł, jak miał sześć lat, a matki swojej zupełnie nie pamięta. Przypuszcza, że ma teraz dwanaście lat. Ci ludzie zabrali go po śmierci ojca, ojciec zaś za życia był strasznie dziwny, nie powiedział nikomu swego nazwiska i...
Lecz pani Carew przerwała jej ruchem ręki. Była teraz jeszcze bledsza niż przed tym, lecz oczy jej płonęły niesamowitym ogniem.
— Pójdziemy tam natychmiast, — zawołała. — Mary, powiedz Perkinsowi, żeby wóz jak najprędzej był gotowy. Pollyanno, biegnij po płaszcz i kapelusz. Chłopcze, proszę cię, zaczekaj chwilę. Zaraz będziemy gotowe i pójdziemy z tobą, — i pani Carew pobiegła śpiesznie na górę.
Chłopak czekający na dole w hallu odetchnął głęboko.
— Patrzcie państwo! — gwizdnął przez zęby. — To nawet autobusem nie trzeba będzie jechać! Taka jazda to dopiero pierwsza klasa! Ciekawe, co na to powie Sir James?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.