Pollyanna dorasta/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Jamie.

Pollyanna jednak nie spotkała chłopca nazajutrz, deszcz bowiem padał, więc wogóle nie mogła pójść do ogrodu. Następnego dnia także padało. Trzeciego dnia nie widziała go również, bo chociaż słońce świeciło jasno, chociaż dzień był prawie upalny i chociaż poszła do parku wyjątkowo wcześnie tego popołudnia, nowy jej znajomy wogóle się nie zjawił. Zato czwartego dnia została go na jego zwykłym miejscu i podbiegła doń z radosnym powitaniem.
— Ach, jakże się cieszę, że cię widzę! Gdzieżeś się podziewał? Wczoraj wogóle cię tu nie było.
— Nie mogłem. Miałem takie bóle, że w żaden sposób nie mogłem wyjść z domu, — wytłumaczył, a Pollyanna zauważyła, że był dzisiaj wyjątkowo blady.
— Bóle? Więc ciebie to boli? — wyszeptała Pollyanna, przejęta współczuciem.
— O, tak, przeważnie, — skinął chłopiec głową swobodnie. — Ale zazwyczaj są to bóle do wytrzymania, wczorajsze jednak były straszne, do tego stopnia, że nie mogłem się ruszać.
— Ale jak ty możesz mieć humor, skoro cię stale boli? — dziwiła się dziewczynka.
— Jakto, nie rozumiem, — tym razem chłopiec otworzył szerzej oczy. — Przecież tak jak jest, tak widocznie musi być, to po co myśleć o tym, że mogłoby być inaczej? Zresztą im więcej boli jednego dnia, tym przyjemniej jest nazajutrz.
— Ja wiem! To tak, jak z tą grą... — zaczęła Pollyanna, lecz chłopiec nagle jej przerwał.
— A dzisiaj przyniosłaś dużo orzechów? — zapytał niespokojnie. Mam nadzieję że tak! Bo widzisz, ja dzisiaj wogóle nic nie mogłem przynieść. Jerry dziś rano nie mógł zaoszczędzić ani pensa na orzechy i nawet sam mam bardzo skromne śniadanie w pudełku.
Pollyanna spojrzała nań z przerażeniem.
— Więc mówisz, że sam będziesz miał mało na drugie śniadanie?
— Oczywiście! — uśmiechnął się chłopiec. — Ale nie martw się. Nie pierwszy to raz i nie ostatni. Już się do tego przyzwyczaiłem. O, patrz, zjawił się Sir Lancelot.
Pollyanna jednak nie myślała w tej chwili o wiewiórkach.
— A w domu także nie było nic więcej do jedzenia?
— Ach, nie, w domu nigdy nic nie zostaje, — zaśmiał się chłopiec. — Widzisz, mamcia pracuje poza domem — myje schody i pierze — więc dostaje tam jedzenie, a Jerry je, co popadnie, tylko rano i wieczorem jada z nami, jeżeli jest coś w domu do jedzenia.
Pollyanna była coraz bardziej przestraszona.
— A co robicie, jak nic nie macie?
— Chodzimy głodni oczywiście.
— Jeszcze nigdy nie słyszałam o takich ludziach, którzyby nie mieli co jeść, — dziwiła się Pollyanna. — Wprawdzie tatuś i ja też byliśmy biedni i jedliśmy groch i rybę, gdy mieliśmy apetyt na indyka, ale w każdym razie zawsze coś do jedzenia było. Dlaczego nie mówicie o tym ludziom — tym ludziom, którzy mieszkają w tych wszystkich pięknych domach?
— To co by z tego było?
— Jakto, daliby wam coś, oczywiście!
Chłopiec zaśmiał się znowu, tym razem trochę dziwnie.
— Naiwna jesteś, moja droga. I tak by nic z tego nie było. Przynajmniej nikt z tych ludzi, których ja znam, nie uwzględniłby naszej prośby i nie poczęstowałby nas ani pieczenią, ani ciastkami z kremem. Zresztą, ponieważ ty ani przez chwilę nigdy nie byłaś głodna, zupełnie zrozumiałe, że nie możesz wiedzieć, jak bardzo w takich razach smakuje suchy chleb z mlekiem. Nie potrafiłabyś tego nawet zanotować w swojej Radosnej Księdze.
— W czym?
Chłopiec zaśmiał się zażenowany i nagle poczerwieniał.
— Zapomnij o tym! Zdawało mi się przez chwilę, że rozmawiam z mamcią, albo z Jerrym.
— Ale co to jest ta twoja Radosna Księga? — szepnęła Pollyanna. — Proszę cię, powiedz. Czy są w niej rycerze, panowie i damy?
Chłopiec potrząsnął głową. Oczy mu pociemniały i zasnuła je mgła smutku.
— Nie, wcale tego nie chciałem, — westchnął głęboko. — Ale widzisz, jak człowiek nie może chodzić, nie może nawet walczyć i zdobywać trofeów, nie może marzyć o tym, aby jakaś piękna dama podała mu szpadę i udekorowała pierś złotym żetonem. — Nagły płomień zapalił się w jego oczach. Podniósł głowę, jakby w odpowiedzi na czyjeś wyzwanie, po czym w tej samej chwili ów płomień przygasł i chłopiec zapadł w milczenie.
— Taki człowiek nie jest do niczego zdolny, — mówił po chwili zmęczonym głosem. — Może tylko siedzieć i myśleć, a czas dłuży mu się okropnie. Ze mną właśnie tak jest. Chciałbym chodzić do szkoły i uczyć się tych wszystkich rzeczy, których mamcia nauczyć mnie nie może, a o których myślę tak często. Chciałbym biegać i grać w piłkę z innymi chłopcami, chciałbym wychodzić z domu i sprzedawać gazety z Jerrym. Chciałbym, aby przez całe życie nie potrzebował się mną nikt opiekować.
— Wiem, wiem, — wyszeptała Pollyanna, patrząc nań rozjaśnionym wzrokiem. — Przecież i mnie na pewien czas nogi odmówiły posłuszeństwa.
— Naprawdę? Wobec tego na pewno musisz wiedzieć. Ale ty później wyzdrowiałaś, a ja nie, — westchnął i oczy mu jeszcze bardziej pociemniały.
— Jednakże do tej pory nie powiedziałeś mi jeszcze o Radosnej Księdze, — przypomniała mu Pollyanna po chwili.
Chłopiec drgnął i zaśmiał się zawstydzony.
— Widzisz, bo ona ma tylko wartość pewną dla mnie. Ty na pewno byś się wcale nią nie interesowała. Rozpocząłem ją rok temu. Czułem się tego dnia wyjątkowo niedobrze. Wszystko mnie drażniło. Miałem do wszystkich pretensję, siedziałem zamyślony, aż wreszcie wziąłem jedną z książek ojca i próbowałem czytać. Wzrok mój spoczął przede wszystkim na następującym ustępie, którego się później nauczyłem na pamięć:
„Przyjemności tkwią głęboko, tam, gdzie ich wcale nie widzimy. Radość istnieje w dźwięku lub w ciszy“.
— Byłem oszołomiony. Zacząłem się zastanawiać nad tym, czy i w mojej ciszy jest radość i zacząłem jej szukać, wiesz, tej radości. Sięgnąłem po czysty notes, który mi kiedyś Jerry podarował i postanowiłem zapisywać w nim wszystkie moje radości. Odtąd wszystko, co mi sprawiało przyjemność, zapisywałem w notesie, aby później móc się przekonać, ile tych radości miałem.
— Tak, tak! — zawołała uradowana Pollyanna, gdy chłopiec zamilkł na chwilę.
— Nie spodziewałem się ich wiele, a okazało się, że jest ich bardzo dużo. Istniały rzeczy, które trochę lubiłem, więc i one oczywiście znalazły się w moim notatniku. Z zapisywaniem było coraz więcej roboty. Raz ktoś podarował mi kwiat w doniczce, innym znów razem Jerry znalazł ciekawą książkę w tramwaju. Znajdowałem co raz więcej przyjemności w odszukiwaniu tych miłych drobiazgów i w ten sposób czas mi się już tak nie dłużył. Pewnego dnia Jerry znalazł mój notatnik i przeczytał wszystko, co w nim było, po czym nazwał go Radosną Księgą. Potem już tak zostało.
— Tak zostało! — zawołała Pollyanna z rozjaśnioną twarzyczką. — Przecież to jest właśnie moja gra! Zabawiasz się w „grę w zadowolenie“ i sam o tym nie wiesz, a nauczyłeś się lepiej, niż ktokolwiek inny. Obawiam się, że nawet ja nie potrafiłabym w nią grać, gdybym nie miała co jeść i gdybym zupełnie chodzić nie mogła.
— Gra? Jaka gra? Ja nic o takiej grze nie wiem, — zmarszczył brwi chłopiec.
Pollyanna klasnęła w dłonie.
— Wiem, że nie wiesz i dlatego to jest takie miłe i takie nadzwyczajne! Ale posłuchaj, opowiem ci.
I opowiedziała mu o wszystkim dokładnie.
— Hm! — mruknął w zamyśleniu, gdy skończyła. — I co teraz o tym wszystkim myślisz?
— Że grasz w moją grę lepiej niż ktokolwiek, a ja przecież nie znam nawet twego nazwiska i nic o tobie nie wiem! — zawołała Pollyanna, nie panując już nad sobą. — Ale chciałabym wiedzieć — chciałabym wiedzieć wszystko.
— Właściwie niewiele jest ciekawego, — odparł, wzruszając ramionami. — Zresztą patrz, przyszedł biedny Sir Lancelot i jego przyjaciele żeby im dać obiad.
— Mój Boże, już są, — westchnęła Pollyanna, patrząc niecierpliwie na kręcące się, wygłodniałe stworzonka. Niechętnym ruchem sięgnęła po papierową torebkę, którą przyniosła ze sobą i całą jej zawartość wysypała na ziemię. — Już załatwione, więc możemy mówić dalej, — rzekła. — A tyle jeszcze chciałabym się dowiedzieć. Przede wszystkim powiedz mi, jak się nazywasz? Wiem tylko, że „Sir James“.
Chłopiec uśmiechnął się.
— To tylko Jerry tak mnie nazywa, a mamcia woła mnie „Jamie“.
— Jamie? — Pollyanna wstrzymała oddech, sztywniejąc z wrażenia. Błysk nadziei pojawił się w jej oczach, jednak zaraz po chwili odzwierciadliło się w nich pełne przestrachu powątpiewanie.
— Czy „mamcia“ to znaczy mama?
— Naturalnie!
Pollyanna najwidoczniej posmutniała. Z twarzy jej znikł rozradowany uśmiech. Jeżeli Jamie ma matkę, to oczywiście nie może być owym Jamiem pani Carew, którego matka umarła już bardzo dawno. Ale chociaż nie jest nim, to jednak trzeba przyznać, że jest wyjątkowo interesujący.
— A gdzie ty mieszkasz? — dopytywała gorączkowo. — Czy masz jeszcze kogośkolwiek w rodzinie oprócz matki i Jerryego? Czy zawsze przyjeżdżałeś tu codziennie? Gdzie masz swoją Radosną Księgę? Czy mogłabym ją zobaczyć? Czy lekarze nie obiecują ci, że będziesz mógł kiedyś chodzić? A skąd zdobyłeś ten fotel na kółkach?
Chłopiec uśmiechnął się.
— Czy przypuszczasz, że na te wszystkie pytania będę ci mógł od razu odpowiedzieć? Zacznę od ostatniego i tak będę odpowiadał po kolei, jeżeli wszystkie zapamiętam. Fotel ten zdobyłem rok temu. Jerry zna takiego jednego jegomościa, który pisze do gazet, więc napisał i o mnie, że nie mogę chodzić, o wszystkim i nawet o mojej Radosnej Księdze. Pewnego dnia przyszło dwóch panów i dwie panie z tym fotelem i powiedzieli, że ten fotel jest dla mnie. Przeczytali w gazecie to, co było o mnie napisane i chcieli, żebym miał od nich pamiątkę.
— O, Boże, jaki ty musiałeś być zadowolony!
— Naturalnie, że byłem. Na ten temat całą stronę zapisałem w mojej Radosnej Księdze.
— A nigdy już nie będziesz mógł chodzić? — oczy Pollyanny napełniły się łzami.
— W każdym razie nie zanosi się na to. Mówią, że to niemożliwe.
— Ach, i o mnie to samo mówili, ale jak pojechałam do dr. Amesa i byłam tam przez rok, to zupełnie wyzdrowiałam. Może on i tobie by pomógł.
Chłopiec potrząsnął głową.
— To niemożliwe, bo i tak nie mógłbym do niego jechać. To musi bardzo dużo kosztować, więc trzeba się pogodzić z myślą, że nigdy już chodzić nie będę. Ale mniejsza o to, — odrzucił w tył głowę niecierpliwie. — Staram się wogóle o tym nie myśleć. Wiesz przecież, do czego takie myślenie doprowadza.
— Tak, tak, naturalnie i niepotrzebnie o tym mówię, — zawołała Pollyanna, odczuwając żal do samej siebie. — Najważniejsze jest to, że potrafisz w moją grę grać lepiej ode mnie. Ale mów dalej. Nie odpowiedziałeś mi jeszcze nawet na połowę pytań. Gdzie mieszkasz i czy Jerry jest jedynym twoim bratem?
Nagła zmiana pojawiła się na twarzy chłopca. Oczy mu zabłysły.
— Tak, chociaż zasadniczo to nie jest mój brat. Nie jest nawet moim krewnym, tak samo zresztą jak i mamcia. I pomyśl tylko, jacy oni są dla mnie dobrzy!
— Co to znaczy? — zapytała Pollyanna, nie wierząc własnym uszom — więc ta — ta twoja mamcia nie jest twoją matką?
— Nie, i właśnie dlatego...
— A ty wogóle nie masz matki? — przerwała Pollyanna z wzrastającym podnieceniem.
— Nie, matki wogóle nie pamiętam, a ojciec umarł sześć lat temu.
— Ile ty wtedy miałeś lat?
— Nie wiem. Byłem bardzo mały. Mamcia powiada, że mogłem mieć najwyżej sześć lat. To znaczy wtedy, kiedy oni mnie do siebie wzięli.
— I na imię ci Jamie? — Pollyanna z trudem wstrzymywała oddech.
— No tak, przecież powiedziałem.
— A jakie jest twoje nazwisko? — tęsknie, lecz bojaźliwie zapytała Pollyanna.
— Nie wiem.
— Nie wiesz?
— Nie pamiętam. Przypuszczam, że byłem za mały. Nawet Murphyowie nie wiedzą. Zawsze mnie tylko znali jako Jamie.
Rozczarowanie odmalowało się na twarzy Pollyanny, lecz w tym samym momencie myśl jakaś odegnała ten chwilowy cień.
— Jeżeli nie wiesz, jak brzmi twoje nazwisko, to na pewno nie będziesz również wiedział, czy przypadkiem nie nazywasz się Kent! — zawołała.
— Kent? — zdziwił się chłopiec.
— Tak, — odparła Pollyanna w podnieceniu. — Bo widzisz, był taki mały chłopiec nazwiskiem Jamie Kent, który... — urwała nagle, przygryzając wargi. Przyszło jej na myśl w tej chwili, że lepiej będzie jak nie zwierzy się przed chłopcem ze swojej nadziei, że on właśnie mógł być owym zaginionym Jamie. Najlepiej samej się najprzód upewnić na ten temat, bo gotowa mu zamiast radości, dostarczyć tylko jeszcze więcej goryczy. Pamiętała dobrze, jak bardzo rozczarowany był Jimmy Bean, gdy zmuszona mu była powiedzieć, że Panie Dobroczynne nie chcą go już więcej i gdy z początku nie chciał go również Pendleton. Postanowiła nie popełniać tego błędu po raz drugi, to też natychmiast przybrała minę jak najbardziej obojętną i rzekła:
— Ale mniejsza o Jamie Kenta. Opowiedz mi lepiej o sobie. Jestem szalenie ciekawa!
— Właśnie niewiele jest do opowiadania. Nie wiem o niczym przyjemnym, — zawahał się chłopiec. — Podobno ojciec mój był — był bardzo dziwny i nigdy z nikim nie rozmawiał. Sąsiedzi nie znali nawet jego nazwiska, tylko nazywali go „profesorem“. Mamcia powiada, że mieszkaliśmy obydwaj w maleńkim pokoiczku na poddaszu domu w Lowell, gdzie mamcia do tej pory mieszka. Mamcia była wtedy bardzo biedna, ale nie tak biedna jak dzisiaj. Ojciec Jerryego żył wówczas i pracował.
— Tak, tak, mów dalej, — zachęcała Pollyanna.
— Otóż mamcia powiada, że mój ojciec był chory i stawał się co raz bardziej dziwny, więc oni zabierali mnie do siebie na dół, żebym ciągle tak z nim nie siedział. Mogłem wtedy trochę chodzić, ale nogi nie były zupełnie w porządku. Bawiłem się z Jerrym i z jego małą siostrzyczką, która umarła. Jak ojciec umarł, nie było nikogo, ktoby mnie zabrał, więc niektórzy sąsiedzi chcieli mnie oddać do przytułku dla sierot. Właśnie ta mała dziewczynka umarła, więc powiedzieli, że ja zajmę jej miejsce. I od tego czasu u nich jestem. Czułem się coraz gorzej, a oni też są coraz biedniejsi od czasu, jak ojciec Jerryego umarł, trzymają mnie jednak u siebie. No, czy nie uważasz, że to jest prawdziwa miłość bliźniego?
— Tak, o, tak, — zawołała Pollyanna. — Ale otrzymają swoją nagrodę, otrzymają na pewno! — Pollyanna drżała już teraz z podniecenia. Ostatni cień zwątpienia pierzchnął bezpowrotnie. Odnalazła zaginionego Jamie. Była tego pewna. Ale lepiej nic jeszcze nie mówić o tym. Najprzód musi go zobaczyć pani Carew. A później — później...! Nawet Pollyannę imaginacja zawodziła, gdy chciała sobie wyobrazić panią Carew i Jamie w tej chwili wielkiego szczęścia.
Skoczyła na równe nogi, nie zważając zupełnie na Sir Lancelota, który wrócił znowu i ośmielił się wejść na kolana w poszukiwaniu większej ilości orzechów.
— Muszę już teraz iść, ale jutro tu przyjdę. Możliwe, że przyjdę z jedną panią, którą na pewno chętnie poznasz. Ty będziesz tu także jutro, prawda? — zapytała z niepokojem.
— Oczywiście, o ile tylko będzie pogoda. Jerry przywozi mnie tutaj prawie codziennie rano. Później już by nie mógł, bo musi sprzedawać gazety. Zabieram swój obiad i zostaję do czwartej. Jerry jest bardzo dobry dla mnie, jak brat.
— Wiem, wiem, — skinęła głową Pollyanna. — Może znajdziesz kogoś takiego, kto będzie dla ciebie także bardzo dobry, — uśmiechnęła się i z uśmiechem tym szybko pobiegła do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.