Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju/Rozdział VII i VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Kropotkin
Tytuł Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Społecznej „Książka”
Data wyd. 1921
Druk R. Olesiński, W. Merkel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Hempel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII i VIII.
POMOC WZAJEMNA W NASZYCH CZASACH.
Powstania ludowe w początkach okresu państwowego. — Spółczesne instytucje pomocy wzajemnej. — Spólnota wiejska i jej walki z państwem. — Obyczaje, pochodzące od dawnej spólnoty wiejskiej a zachowane we wsiach spółczesnych. — Szwajcarja, Francja, Niemcy, Rosja. — Związki pracy, powstające po zburzeniu gildji przez państwo. — Pomoc wzajemna w strajkach. — Spółdzielczość. — Wolne zrzeszenia dla celów najrozmaitszych. — Ofiarność osobista. — Pomoc wzajemna między najbiedniejszymi.

Dążność do pomocy wzajemnej zakorzeniona w człowieku jest tak głęboko, tak daleko sięga w przeszłość ludzką, że zachowała się aż do dnia dzisiejszego, pomimo wszystkich błędów historji. Rozwijała się ona głównie w okresach pokoju i pomyślności; atoli nawet w czasach wielkich nieszczęść — kiedy całe kraje pustoszone były przez wojnę, kiedy całe narody dziesiątkowane były przez nędzę lub jęczały pod jarzmem tyranów — te same dążności żyły po wsiach i w klasach najuboższych po miastach. Pomoc wzajemna trzymała ludzi razem i ostatecznie, pomimo wszystkich przegród, oddziaływała nawet na tych, którzy rządząc, walcząc i wyzyskując masy, odwracali się od niej jako od sentymentalnego głupstwa. I ilekroć ludzkość musiała wypracowywać nowe formy organizacji społecznych, przystosowane do nowych okresów rozwojowych, twórczość ludzka zawsze zwracała się po natchnienie do tej samej wiecznie żywej dążności. Nowe instytucje gospodarcze i społeczne, jeśli tylko były tworem mas, nowe systemy etyczne i nowe religje — wszystko to pochodziło z tego samego źródła i postęp etyczny ludzkości, ujęty w granicach najszerszych, ujawnia się jako rozrastanie się zasad pomocy wzajemnej — od plemienia do coraz większych zgromadzeń ludzkich — aż w końcu obejmie całą ludzkość bez różnicy wierzeń, języków i ras.
Przeszedłszy przez plemię dzikie, potem przez spólnotę wiejską, Europejczyk wyrobił w średniowieczu nową formę organizacji, której zaletą było to, że pozostawiała szerokie pole inicjatywie osobistej, odpowiadając jednocześnie ludzkiej potrzebie pomocy wzajemnej. W mieście średniowiecznem powołana została do życia federacja spólnot wiejskich, pokryta całą siecią gildji, cechów i bractw. W rozdziałach poprzednich omówiliśmy szeroko te ogromne korzyści zarówno pod względem technicznym jak naukowym i handlowym, które ta forma organizacyjna przyniosła ludzkości; próbowaliśmy także ujawnić te przyczyny, które w końcu wieku XV-go sprowadziły upadek republik miejskich, otoczonych władcami feudalnymi i niezdolnych wyswobodzić chłopów — w znacznej mierze dzięki opętaniu przez poglądy cezaryzmu rzymskiego: widzieliśmy, jak miasta stały się ofiarą wzrastających państw militarnych.
Atoli przed poddaniem się, na przeciąg trzech stuleci, wszystko pochłaniającej władzy państwa, masy ludowe raz jeszcze przedsięwzięły wysiłek wielki w celu odbudowania społeczeństw i na starej podstawie pomocy wzajemnej. Wiemy dobrze, że wielki ruch reformy kościelnej był czemś więcej niż tylko protestem przeciwko nadużyciom katolicyzmu. Posiadał on swój ideał twórczy, a był to ideał życia wolnego w komunach braterskich. Pisma i kazania pierwszych okresów Reformacji — a trzeba zaznaczyć, że te właśnie sposoby wyrażania się znajdowały najsilniejszy oddźwięk w masach — przepełnione były dążeniami do życia braterskiego. „12 artykułów“ i podobne wyznania wiary, tak licznie obiegające wówczas pomiędzy niemieckimi i szwajcarskimi chłopami i rzemieślnikami, dopominały się nietylko prawa swobodnego wykładu biblji, lecz również wołały o spólne posiadanie ziemi, o powrót do spólnoty wiejskiej po obaleniu pańszczyzny i opierały się zawsze na wierze „prawdziwej“ — to jest na wierze w braterstwo. Jednocześnie dziesiątki tysięcy kobiet i mężczyzn przyłączały się do komunistycznych bractw morawskich, oddawały im wszystko, co posiadały, i pędziły żywot w pomyślnie rozwijających się osadach, zbudowanych na zasadach komunistycznych. Tylko olbrzymie rzezie masowe, dokonywane całemi tysiącami, mogły położyć tamę temu ruchowi ludowemu; rodzące się do życia młode państwa zapewniły sobie zwycięstwo nad masami ludowemi przy pomocy miecza, ognia i tortur.
Rozpoczęło się teraz — zarówno na kontynencie Europy, jak na wyspach Brytańskich — systematyczne tępienie przez państwo wszystkich tych instytucji społecznych, w których dążenie do pomocy wzajemnej znalazło swój wyraz. Gminy wiejskie zostały pozbawione prawa zbierania się, odebrano im sądownictwo i samorząd; ziemie gminne uległy konfiskacie. Gildje zostały ograbione z wolności i poddane kontroli, kaprysom i szykanom urzędników państwowych. Miastom odebrano niepodległość i pozbawiono je jądra życia miejskiego — zgromadzenia ludowego; sędziowie i urzędnicy z wyboru zostali usunięci — unicestwiono parafję i gildję niepodległą. Urzędnicy państwowi stanęli na miejscu tych ogniw społecznych, które przedtem składały się na całość organiczną. Pod działaniem takiej polityki okropnej i zrodzonych przez nią wojen, całe ogromne kraje, niegdyś licznie zaludnione i zamożne, opustoszały; bogate miasta spadły do rzędu nic nie znaczących osad; nawet drogi, łączące je niegdyś, stały się nie do przebycia. Przemysł, sztuka i wiedza upadły. Nauki społeczne, nauki przyrodnicze i prawo — wszystko poddane było idei centralizmu państwowego. Z katedr uniwersyteckich i kazalnic głoszono nieustannie, że instytucje pomocy wzajemnej, tak ważne niegdyś, nie mogą być cierpiane w państwie, dobrze zorganizowanem; uważano teraz, że tylko państwo może być wyrazem jedności pomiędzy poddanymi; głoszono, że federalizm i „partykularyzm“ są wrogami postępu i że jedynie państwo może być inicjatorem rozwoju. W końcu wieku XVII-go królowie na kontynencie Europy, parlament w Anglji i rewolucyjna Konwencja we Francji — pomimo wojen istniejących między temi instytucjami — zgodziły się na jedno — że poza państwem niedopuszczalne są żadne związki między obywatelami; jednogłośnie zawyrokowano, że roboty ciężkie i śmierć są jedyną karą na którą zasługują robotnicy, tworzący „zmowy“. — „Nie może być państwa w państwie!“ — Wyłącznie państwo i kościół państwowy ma prawo dbać o interesy obywateli, którzy winni być jedynie luźnem zbiorowiskiem jednostek, niczem nie powiązanych nawzajem i zawsze gotowych stanąć na wezwanie państwa. Aż do połowy wieku XIX-go teorja ta panowała nad całem życiem europejskiem. Z niedowierzaniem spoglądano nawet na zrzeszenia kupców i przemysłowców. Co się zaś tyczy robotników, związki ich uważano poprostu za bezprawie — do lat trzydziestych w Anglji i do lat osiemdziesiątych na kontynencie. Cały system wychowania państwowego zmierzał ku temu, aby wszystkie wysiłki ludzkie skupić wokół państwa i aby przekonać obywateli, że wolne zrzeszanie się ludzi jest przestępstwem.
Pochłonięcie wszystkich zadań społecznych przez państwo nieuniknienie sprzyjało rozwojowi ciasnego, niczem nie okiełznanego indywidualizmu. W miarę wzrastania zobowiązań względem państwa, obywatelowie coraz bardziej czuli się zwolnieni od zobowiązań wzajemnych. W czasach średniowiecznych każdy był członkiem jakiejś gildji lub bractwa — i bracia obowiązani byli pomagać sobie nawzajem, w razie choroby dwóch braci musiało czuwać przy łożu chorego; teraz wystarczało dać choremu sąsiadowi adres najbliższego szpitala dla biednych. Jeśli w społeczeństwie barbarzyńskiem człowiek przyglądał się obojętnie walce zakończonej morderstwem, sam uważany był za mordercę; lecz pod panowaniem systemu państwowego przechodzień, widzący zło obok siebie, do niczego mieszać się nie potrzebuje — od tego przecie jest policjant. I kiedy w kraju dzikim, pomiędzy Hotentotami, byłoby czemś oburzającem, gdyby ktoś jadł sam, nie zaprosiwszy do jadła wszystkich głodnych, jacy w pobliżu znajdować się mogą — wszystko, do czego obowiązany jest szanowny obywatel spółczesny, to opłacanie składki na biednych i obojętne przechodzenie obok umierających z głodu. Wynikiem tego wszystkiego jest niepodzielne panowanie teorji, jakoby człowiek miał prawo i musiał uganiać się jedynie za szczęściem osobistem, bez względu na potrzeby bliźnich. Pogląd taki panuje dzisiaj w prawie, w nauce i w religji, i kto wątpi o jego prawdziwości, uważany jest za utopistę. Nauka głosi na wsze strony, że główną zasadą przewodnią przyrody jest walka wszystkich przeciw wszystkim i że w społeczeństwie ludzkiem ta sama zasada ma panować. Tej to walce bjologja przypisuje rozwój świata zwierzęcego. Historja opiera się na rozumowaniu podobnem i ekonomiści, w swej zupełnej nieznajomości świata zwierzęcego, cały przemysłowy postęp spółczesny przypisują cudownemu działaniu tej właśnie zasady.
Mogłoby się zdawać, że poszukiwanie instytucji pomocy wzajemnej w społeczeństwie spółczesnem byłoby wysiłkiem bezcelowym. Bo i cóż pozostać z nich mogło? A przecież jeśli spojrzymy bliżej na życie miljonów ludzi, jeśli wnikniemy w codzienne ich stosunki, uderza nas ogromne mnóstwo zwyczajowych instytucji pomocy wzajemnej. Pomimo wielowiekowego tępienia tych instytucji w praktyce i w teorji, wciąż trwają one i nieświadomy wysiłek mas nieustannie powołuje je do życia. W naszych stosunkach codziennych każdy z nas ma chwile buntu przeciwko konwencjonalnym wierzeniom indywidualistycznym i gdybyśmy powstrzymali wylew tych dążeń, w których ludzie dają ujście swej potrzebie pomocy wzajemnej, niewątpliwie zatamowalibyśmy cały postęp ludzki; społeczeństwo ludzkie nie utrzymałoby się dłużej, niż przez jedno pokolenie.

Gdy przyjrzymy się spółczesnym społeczeństwom europejskim, uderzy nas fakt, że spólnota wiejska, pomimo tak długiego tępienia, wciąż jeszcze istnieje i nieustannie przejawiają się próby wznowienia jej. Zgodnie z powszechnie przyjętą dzisiaj teorją, gminne władanie ziemią zniknęło w Europie Zachodniej śmiercią naturalną, ponieważ było ono niezgodne z wymaganiami rolnictwa spółczesnego. Naprawdę jednak spólnota wiejska nigdzie nie zniknęła sama przez się; przeciwnie — we wszystkich krajach klasy rządzące zużyły kilka stuleci na walkę z gminą wiejską i na odebranie jej ziemi.
We Francji już w wieku XVI-ym rozpoczęło się ograbianie gmin wiejskich z ziemi i wolności; atoli dopiero w wieku XVII-ym, kiedy masy chłopskie doprowadzone były przez podatki i wojny do ostatniej nędzy, gmina wiejska otrzymała cios śmiertelny; grabienie ziemi gminnej przybrało wówczas, jak twierdzą historycy, rozmiary wprost niesłychane. „Z ziem gminnych każdy brał, ile tylko mógł chwycić... Ziemie te obciążono długami zgoła nieistniejącymi, byleby tylko módz rozgrabić je“ — jak to czytamy w Edykcie Ludwika XIV z r. 1667. Państwo wobec tego wszystkiego zachowywało się jak jeden z rabusiów i we dwa lata później cały dochód z gmin wiejskich został skonfiskowany przez króla. Dzielenie się ziemiami gminnemi przez szlachtę i Kościół w latach następnych przybierało rozmiary coraz poważniejsze i doszło do tego, że połowa uprawnej niegdyś ziemi leżała teraz odłogiem. Pomimo to jednak chłopi wciąż jeszcze utrzymywali instytucje gminne i zebrania gromadzkie odbywały się we Francji aż do r. 1787; wciąż jeszcze zbierano się pod starem drzewem lub u podnóża dzwonnicy, dzielono ziemię, ile jej jeszcze do podziału pozostało, ustanawiano opłaty gminne i wybierano funkcjonarjuszów — zupełne tak samo, jak to czyni mir rosyjski aż do dnia dzisiejszego.
Rząd jednak doszedł do wniosku, że zgromadzenia gminne są zbyt buntownicze i w r. 1787 na miejsce funkcjonarjuszy wybieralnych wprowadził mera, z góry naznaczanego, i również z góry naznaczanych trzech do sześciu syndyków, wybieranych z pośród włościan najzamożniejszych. We dwa lata później konstytuanta rewolucyjna najzupełniej potwierdziła te postanowienia, zgadzając się w tem ze starym porządkiem rzeczy (dnia 14 grudnia 1789); bourgeois miejski wszedł teraz na miejsce dawnego szlachcica jako ten, kto chciał się obłowić ziemią gminną. Trwało to przez cały okres rewolucyjny i dopiero 16 sierpnia roku 1792 Konwencja pod naciskiem buntów chłopskich zdecydowała się oddać część ziemi gminom; jednocześnie jednak postanowiono aby ziemie były podzielone równo pomiędzy najzamożniejszych chłopów. Oczywiście wywołało, to nowe powstanie i postanowienie to zostało zniesione w r. 1793, kiedy orzeczono, że ziemia gminna winna być równo podzielona pomiędzy wszystkich gminiaków — tak biednych, jak bogatych.
Obydwa te postanowienia jednak tak zasadniczo sprzeciwiały się pojęciom, panującym pomiędzy chłopami, że nigdy nie zostały wykonane i gdzie tylko chłopi zawładnęli ziemią, dzierżyli ją spólnie, nie dzieląc. Potem jednak przyszły długie lata wojen i ziemie gminne zostały poprostu skonfiskowane przez państwo jako zastaw za pożyczki państwowe, wystawione na sprzedaż i rozgrabione; potem w r. 1813 raz jeszcze powróciły gminy i znowu były skonfiskowane; dopiero w r. 1816 to, co pozostało z ziem gminnych, a było tego około 15 miljonów akrów ziemi najmniej urodzajnej, zostało zwrócone gminom. Bynajmniej nie był to jednak koniec prześladowania gminy. Każdy nowy rząd we Francji sięgał po ziemie gminne w celu obdarowania swych sojuszników i trzy prawa (pierwsze w roku 1837, a ostatnie za Napoleona III) były wydane specjalnie w celu zmuszenia gmin do podzielenia ziemi. Trzykrotnie te postanowienia prawne musiały być przypominane, ponieważ wsie ciągle stawiały opór.
Co się tyczy samorządu gminnego, to cóż pozostać z niego mogło po tylu ciosach — Mer i syndykowie uważani byli poprostu za niepłatnych funkcjonarjuszów machiny państwowej. Nawet we Francji spółczesnej, za panowania trzeciej Republiki, gmina wiejska niemal nic samodzielnie przedsięwziąć nie może i dla każdego drobiazgu musi puszczać w ruch olbrzymią machinę państwową — aż do prefekta i ministerjów włącznie. Trudno temu uwierzyć, a jednak tak jest, że jeśli np. chłop francuski chce zamienić na pieniądze obowiązek pracy osobistej przy naprawie drogi, musi uzyskać pozwolenie 12 różnych urzędników państwowych, którzy sporządzić muszą 25 aktów. Wszystkie sprawy pozostałe noszą ten sam charakter.
To, co się działo we Francji, powtórzyło się wszędzie w Zachodniej i Środkowej Europie. Nawet daty głównych ataków na ziemie chłopskie wszędzie są mniej więcej te same. Anglja tylko pod tym względem wyróżnia się od Francji, że rabunku tego dokonano stopniowo, nie tak gwałtownie, jak we Francji. Ziemia angielskich gmin wiejskich zagarnięta została przez lordów; parlament usankcjonował tę grabież w każdym poszczególnym wypadku, W Niemczech, w Austrji i w Belgji gmina wiejska była poprostu zniszczona przez państwo. Rzadko zdarzało się, aby gdziekolwiek gminiacy dobrowolnie dzielili ziemię; wszędzie państwo bądź wprost zmuszało ich do tego, bądź też szczególnymi przywilejami obdarzało tych, którzy ziemię dzielili. Pełne życie gminy wiejskiej w Europie środkowej kończy się w połowie w XVIII. W Austrji rząd użył siły zbrojnej (w r. 1786) w celu zmuszenia gmin do podziału ziemi. W Prusach Fryderyk II w wielu swych rozkazach (w latach 1752, 1763, 1764 i 1769) polecał justiz-collegiom zmuszanie do podziału ziemi. Na Śląsku odnośne postanowienie wydane było w r. 1771. To samo działo się w Belgji; ponieważ jednak gminy opierały się, rząd w r. 1847 wydał rozkaz sprzedania łąk gminnych przez licytację.
Słowem — mówienie o naturalnej śmierci gminy wiejskiej jest ironją złośliwą; jest to coś podobnego, jakbyśmy mówili o śmierci naturalnej żołnierza, ginącego na polu bitwy. Spólnota wiejska żyła przez tysiąc lat i jeśli tylko chłopi nie byli rujnowani przez wojny i pobory, nieustannie udoskonalali metody rolnictwa. Gdy jednak wzrosła cena ziemi dzięki rozwojowi przemysłu, a także gdy klasy uprzywilejowane osiągnęły pod panowaniem państwa taką potęgę, jakiej nie miały nigdy za czasów feudalnych, sięgnęły po ziemie gminne i uczyniły wszystko, co mogły, aby zburzyć samorząd gminny.
A jednak spólnota wiejska tak dobrze odpowiada wszystkim pojęciom rolnika, że wbrew prześladowaniom wciąż jeszcze aż do dnia dzisiejszego widzimy w Europie niezliczone pozostałości okresu gminnego. Nawet w Anglji, pomimo ostrych środków, zastosowanych przeciwko staremu porządkowi rzeczy, instytucje gminne niemal panowały jeszcze na początku wieku XIX-go. W Irlandii gminne władanie ziemią stanowiło większość aż do czasu wielkiego głodu.
Co się tyczy kontynentu, to instytucje gminne widzimy wciąż jeszcze przy życiu we Francji, Szwajcarji, w Niemczech, we Włoszeeh, w krajach Skandynawskich, w Hiszpanji — nie mówiąc już o wschodzie Europy. Ważnemu temu zagadnieniu poświęcono już niemało dzieł poważnych, ograniczę się więc do przytoczenia przykładów najwybitniejszych. Niewątpliwie najłatwiej znajdziemy je w Szwajcarji. Nietylko pięć republik — Uri, Schwytz, Appenzel, Glarus i Unterwalden — utrzymuje swe ziemie w stanie niepodzielnym i rządzone są one przez zgromadzenia ludowe, lecz również w innych kantonach spólnoty wiejskie posiadają rozległy samorząd i rozporządzają znaczną częścią ziemi szwajcarskiej. Dwie trzecie wszystkich łąk alpejskich i dwie trzecie wszystkich lasów szwajcarskich jest wciąż jeszcze we władaniu gminnem; to samo odnosi się do bardzo znacznej części pól, ogrodów, winnic, torfowisk, kamieniołomów i t. p. Duch gminny szczególniej żywy jest w kantonie Vaud, gdzie wszyscy gospodarze biorą udział w naradach gromadzkich. Co roku pod koniec zimy cała młodzież wiejska wybiera się na kilka dni do lasu w celu rąbania i spuszczania w doliny drzew, poczem drzewo budulcowe i opałowe dzielone jest pomiędzy wszystkie gospodarstwa. Te wycieczki są prawdziwemi świętami pracy męskiej. Nad brzegami jeziora Lemańskiego część pracy, koniecznej do utrzymania w porządku tarasów z winnicami, wciąż wykonywana jest spólnie; a na wiosnę, kiedy przymrozki, zdarzające się przed wschodem słońca, mogą zniszczyć winnicę, specjalni stróże stoją w nocy i w razie potrzeby rozpalają ogniska z traw i nawozu, z których wydziela się obfity dym i, rozpościerając się po winnicach, chroni je od mrozu. Niemal we wszystkich kantonach gminy wiejskie posiadają t. zw. Bürgeruützen — to znaczy trzymają spólnie pewną liczbę krów w celu zaopatrywania w masło każdej rodziny; lub też spójnie uprawiają winnice, dzieląc produkt pomiędzy gospodarzy; lub wreszcie wydzierżawiają ziemię na rzecz całej gminy.
Można przyjąć za uzasadnione, że wszędzie, gdzie gminy wiejskie zachowały się w pełni życia, gdzie stały się żywą częścią organizmu narodowego i gdzie sztucznie nie zostały doprowadzone do nędzy — kultura rolna w ich gospodarce bynajmniej nie była zaniedbana. To też widzimy, że w Szwajcarji gminy wiejskie dają rezultaty bardzo dobre w przeciwieństwie do nędzy gminnej, panującej w Anglji. Lasy gminne w kantonie Vaud i Valais administrowane są bardzo dobrze i zgodnie z wymaganiami leśnictwa spółczesnego. Wszędzie, gdzie działki pól gminnych często zmieniają właścicieli, są one dobrze uprawne, szczególnie zaś odnosi się to do łąk i pastwisk. Górskie łąki alpejskie są wogóle utrzymane bardzo starannie, a drogi gminne doskonałe. I jeśli podziwiamy szalet szwajcarski, drogę górską, bydło chłopskie, winnice na tarasach, lub budynki szkolne, pamiętać winniśmy, że drzewo na ten szalet zostało sprowadzone z lasów gminnych, a kamienie z gminnych kamieniołomów; gdyby krowy nie były utrzymywane na łąkach gminnych i gdyby drogi i szkoły nie były budowane spólnym wysiłkiem całej gminy — niewiele mielibyśmy tam do podziwiania.
Ne potrzebujemy chyba dodawać, że przy tego rodzaju urządzeniach we wsi szwajcarskiej pozostało bardzo dużo dawnych obyczajów pomocy wzajemnej. Znajdujemy tam zebrania wieczorne w celu spólnego łuskania orzechów włoskich, — zebrania te odbywają się kolejno w każdem gospodarstwie; do rzeczy zwykłych we wsi szwajcarskiej należy zgromadzanie się w celu szycia wyprawy dla panny młodej; gdy kto buduje dom, zwołuje sąsiadów do pomocy; rozpowszechniony również jest zwyczaj przesyłania dzieci z kantonu do kantonu w celu nauczenia ich obu języków krajowych — francuskiego i niemieckiego. Takich i tym podobnych zwyczai, moglibyśmy spotkać nie mało, jednocześnie zaś istnieje tam sporo przystosowań do czysto spółczesnych wymagań życia. Tak np. w kantonie Glarus większa część łąk alpejskich została sprzedana podczas lat ciężkich; gminy natomiast nieustannie kupują ziemię i wydzierżawiają ją oddzielnym gospodarzom na przeciąg 10, 20 lub 30 lat, przyczem ziemia znowu powraca do gminy i ulega podziałowi stosownie do potrzeby. Nieustannie powstają liczne stowarzyszenia drobne dla celów najrozmaitszych — dla wypieku chleba, wyrobu sera, wina i t. p. Nie mniej rozpowszechniona jest w Szwajcarji spółdzielczość rolna. Liczne są sto warzyszenia, tworzone przez 20 do 30 chłopów, kupujących spólnie łąki, pola i spólnie uprawiających je. Wszędzie też spotykamy mleczarnie spółdzielcze w celu sprzedaży mleka, masła i sera. Naprawdę Szwajcarja jest ojczyzną tego rodzaju spółdzielczości. Prócz tego znajdujemy tam niezliczone mnóstwo większych lub mniejszych zrzeszeń, zakładanych dla zaspokojenia najrozmaitszych potrzeb spółczesnych. W niektórych okolicach Szwajcarji niemal w każdej wsi znajdujemy zrzeszenia — w celu ubezpieczenia się od ognia, w celu budowy łódek, dla utrzymania w porządku wybrzeży jeziora, dla dostarczania wody i t. d.; prócz tego cały kraj pokryty jest najrozmaitszemi zrzeszeniami sportowemi, jak np. towarzystwa łuczników, strzelców, topografów, poszukiwaczy przejść górskich i różne inne.
A Szwajcarja pod tym względem bynajmniej nie jest jakimś krajem wyjątkowym w Europie — podobne zwyczaje i urządzenia spotykamy po wsiach francuskich i włoskich, w Niemczech, w Danji i t. d. Mówiliśmy już o tem, co rząd francuski uczynił w celu zburzenia gminy wiejskiej i zagarnięcia jej ziemi; pomimo to jednak wciąż jeszcze dziesiąta część całej ziemi, zdatnej do uprawy, t. j. 13 miljonów 500 tysięcy akrów, obejmujących połowę wszystkich łąk krajowych i piątą część lasów — pozostaje we władaniu gminnem. Lasy dostarczają gminniakom opału i drzewa budulcowego, a rąbane są spólnie podług wszelkich wymagań leśnictwa; pastwiska oddane są do spólnego użytku bydła gromadzkiego, reszta zaś ziemi gminnej wciąż jest jeszcze dzielona i poddawana uprawie w sposób zwykły — szczególnie ma to miejsce w Ardenach.
Łącznie z tem spotykamy znowu niemało starych zwyczajów związanych z temi instytucjami. Zamiast jednak opisywać je szczegółowo, wolę podać parę wyciągów z listów jednego z mych przyjaciół, który — mieszkając we Francji południowej, w Ariège, zebrał ich nie mało. Niektóre z tych przykładów odnoszą się do rzeczy drobnych, w sumie jednak dają niezły obraz życia wiejskiego.
„W niektórych gminach w sąsiedztwie — pisze mój przyjaciel — jest w pełnem życiu stary obyczaj, zwany Pemprunt. Gdy dla wykonania jakiej czynności gospodarczej — np. dla wykopania kartofli lub zebrania trawy — potrzeba dużo rąk, zwołuje się młodzież z całego sąsiedztwa. Schodzą się chłopcy i dziewczęta i za darmo wykonują całą robotę, a wieczorem po wieczerzy tańczą”.
„W tych samych gminach, gdy dziewczyna wychodzi za mąż, sąsiadki gromadzą się i pomagają jej szyć wyprawę. W niektórych wsiach kobiety wciąż jeszcze zajmują się przędzeniem: gdy rozczesywanie lnu ukończone zostało w jednej chacie, wszyscy gromadzą się w drugiej w celu dokonania tej czynności spólnemi siłami. W wielu gminach Ariege, a również w innych okolicach Francji południowo-zachodniej, łuskanie kukurydzy odbywa się zawsze spólnemi siłami. Po robocie wszyscy podejmowani są orzechami, i winem i zabawiają się tańcem. Podobny zwyczaj istnieje w zastosowaniu do międlenia konopi. W gminie L., w ten sam sposób odbywa się zwózka zboża — i te dni pracy ciężkiej stają się zawsze dniami świątecznymi. Za pracę tego rodzaju nigdy nie daje się zapłaty — wszyscy robią to dla siebie nawzajem“.
„W gminie S. pastwisko spólne powiększane jest co roku; doszło wreszcie do tego, że niemal cała ziemia gminna znajduje się we władaniu spólnem. Pasterze wybierani są przez wszystkich posiadaczy bydła — łącznie z kobietami. Buchaje są spólne“.
„W gmienie N. 40 lub 50 drobnych stadek owczych spędzane są razem i dzielone na 3 lub 4 wielkie stada, zanim odprawione zostaną w góry na łąki. Każdy z właścicieli idzie w góry na tydzień i spełnia obowiązek pasterza”.
„W wiosce C. kilku gospodarzy nabyło spólnie młocarnię, a pomoc ludzka do niej, skradająca się z 15 do 20 osób, dostarczana była przez wszystkie rodziny“.
„W gminie R. musieliśmy wznieść mur wokół cmentarza. Połowa pieniędzy potrzebnych na zakup wapna i na opłacenie murarzy, została dostarczona przez radę powiatową, a reszta zebrana pomiędzy ludnością. Cała zaś praca pomocnicza — noszenie wody i wapna, rozrabianie wapna i pomaganie murarzom — wykonana została przez ochotników (zupełnie tak samo, jak w dżemmie Kabylskiej). W ten sam sposób przy pomocy ochotników naprawiane bywają drogi gminne. Inne gminy przy pomocy podobnych środków pobudowały studnie“.
Obyczaje tego rodzaju dowodzą niezbicie, z jaką łatwością zrzesza się chłop francuski. Spólnemi siłami utrzymywane są kanały, karczowane lasy, sadzone drzewa, zakładane dreny i t. d. W ostatnich czasach w miejscowości La Borne w departamencie Lozere dzięki pracy gminiaków, jałowe wzgórza przemienione zostały w ogrody bogate: — „ziemia przynoszona tam była przez ludzi; pozakładano tarasy, obsadzone orzechami włoskimi, brzoskwiniami, i t. d.; wodę do irygacji sprowadzono kanałami z odległości kilku kilometrów“. W czasach ostatnich wykopano kanał irygacyjny długości 11 kilometrów.
Niemal to samo powiedzieć możemy o Niemczech. Gdzie tylko chłopi mogli obronić się przed zagrabieniem ziemi, utrzymali ją we władaniu spólnem. Gminne władanie ziemią znacznie jeszcze przeważa w Würtembergu. w Badenie, w Hohenzollernie, w prowincji Hesskiej i Starkenbergu. Lasy gminne są zwykle utrzymywane bez zarzutu i w tysiącach gmin budulec i drzewo opałowe co roku rozdzielane są pomiędzy mieszkańców. Szeroko rozpowszechniony jest nawet stary zwyczaj, zwany Lesholztag: na uderzenie dzwonu wszyscy udają się do lasu i każdy ma prawo przynieść tyle opału, ile udźwignąć zdoła. W Westfalji spotykamy gminy, gdzie cała ziemia uprawiana jest jakgdyby jeden wielki majątek i to uprawiana podług najnowszych wymagań rolnictwa. Oczywiście stare obyczaje gminne wciąż jeszcze żyją w wielu miejscach Niemiec. Przywoływanie sąsiadów na pomoc i organizowanie prawdziwych świąt pracy wciąż jeszcze należy do rzeczy zwykłych w Westfalji, w Hesji i w Nassau. W okolicach bogatych w lasy budulec na nowy dom sprowadzany jest zwykle z lasu gminnego i wszyscy sąsiedzi pomagają przy budowie domu. Nawet na przedmieściach Frankfurtu jest rzeczą zwykłą pomiędzy ogrodnikami, że, gdy który z nich jest chory, sąsiedzi przychodzą w niedzielę i uprawiają jego ogród.
Przykładów takich i tym podobnych przytoczyć mógłbym jeszcze bardzo dużo, czerpiąc je z Włoch, Hiszpanji, Danji, i t. d. Warto również byłoby wspomnieć o Słowianach należących do państwa Austrjackiego, a także o Słowianach Bałkańskich, pomięćdzy którymi wciąż jeszcze spotykamy „wielką rodzinę“ i „gospodarstwo nierozdzielone“. Muszę jednak przejść do Rosji, gdzie ta sama dążność ku pomocy wzajemnej przybiera postać nową i szczególną. Mówiąc o Rosji, znajdujemy się w położeniu tem korzystniejszem, że rozporządzamy olbrzymim materjałem rzeczowym, zgromadzonym przez „ziemstwa“ i obejmującym niemal 20 miljonów chłopów różnych stron kraju.
Ma podstawie tych danych dojść możemy do dwóch wniosków. W Rosji środkowej, gdzie cała ⅓ część chłopów została doprowadzona do ruiny dzięki wysokim podatkom, lichwie i nieurodzajom, w ciągu pierwszych 25-ciu lat po uwłaszczeniu ujawniła się wyraźna skłonność do podziału gruntów spólnych na gospodarstwa oddzielne. Liczni, do zupełnej nędzy doprowadzeni, chłopi porzucali swoje kawałki ziemi, które stawały się własnością gospodarzy bogatszych, nie rzadko ciągnących zyski z handlu i z lichwy. Atoli w ciągu ostatnich 20-tu lat widzimy znowu silny prąd przeciwstawiający się podziałowi gruntu; prąd ten opiera się głównie na chłopach średniozamożnych, stojących pośrodku pomiędzy nędzą wiejską i wiejskimi bogaczami. Co się tyczy żyznych stepów południowych, będących dzisiaj najgęściej zaludnioną i najbogatszą częścią Rosji Europejskiej — były one kolonizowane w ciągu XIX-go wieku pomiędzy kolonistów indywidualnych, cieszących się opieką państwa. Od czasu jednak udoskonalonych metod gospodarowania i z chwilą szerokiego zastosowania maszyn w rolnictwie, chłopi południowo-rosyjscy poczęli stopniowo przechodzić do gospodarstw spólnych; i dzisiaj znajdujemy w tym prawdziwym spichrzu rosyjskim cały szereg samorzutnie powstających gmin wiejskich, opartych na spólnem władaniu.
Krym i leżąca na północ prowincja Taurydzka dostarczają tu przykładu bardzo wymownego. Ziemie te po aneksji w r. 1783 zostały poddane kolonizacji przez Kozaków, pochodzących z Wielkorosji, z Małorosji i z Białorusi; byli to zarówno ludzie wolni jak zbiegli chłopi pańszczyźniani. Przychodzili oni w pojedynkę lub małemi grupami ze wszystkich zakątków Rosji. Przedewszystkiem chwycili się hodowli bydła; gdy później zaczęli uprawiać ziemię, każdy brał tyle, ile mógł podołać. W późniejszych czasach jednak — gdy napływ emigrantów był coraz większy i gdy wprowadzono pługi ulepszone — ziemi zaczęło brakować i powstały walki między i osadnikami. Walki te trwały latami całymi dopóki ci ludzie, przedtem nie związani ze sobą niczem, nie doszli do wniosku, że jedynem wyjściem z sytuacji będzie zaprowadzenie spólnego władania ziemią. Orzekli oni że ziemia, którą dotąd dzierżył każdy oddzielnie, będzie odtąd uważana za własność spólną i poczęli ją dzielić stosownie do starych obyczajów uprawy gminnej. Ruch ten stopniowo rozszerzył się bardzo znacznie i statystycy znaleźli na niewielkiej przestrzeni Taurydy 161 wsi, w których władanie spólne zostało wprowadzone na miejsce indywidualistycznego w okresie czasu od 1855 do 1885.

Za panowania Mikołaja I-go wielu urzędników państwowych, właścicieli wielkich obszarów rolnych, miało zwyczaj zarządzać spólną uprawę małych kawałków ziemi w celu dostarczenia zapasów do spichrzy gminnych, z których wydawano zapomogi najbiedniejszym. Obyczaj ten, łączący się w umyśle chłopów z najgorszemi wspomnieniami pańszczyźnianemi, został zaniechany wraz ze zniesieniem pańszczyzny. Teraz jednak chłopi wprowadzają go znowu, lecz już z własnej inicjatywy. W jednym z powiatów (Ostrogosk w gub. Korskiej) wystarczyło inicjatywy jednej osoby, aby ten stary zwyczaj wprowadzić w 4/5 wszystkich wsi. Podobne rzeczy spotykamy w wielu innych miejscowościach. W dniu oznaczonym schodzą się wszyscy gminiacy — bogatsi z pługami i zaprzęgiem, biedniejsi tylko z narzędziami ręcznemi — i wszyscy biorą się do roboty, przyczem pomiędzy zamożniejszymi i uboższymi nie czyni się żadnej różnicy. Zboże z takich kawałków ziemi używane jest na pożyczki lub zapomogi bezzwrotne dla najbiedniejszych, dla sierot i wdów lub wreszcie na potrzeby kościoła gminnego, na szkołę lub na spłatę długu gminnego.
Rozumie się samo przez się, że przy tego rodzaju zwyczajach, cały szereg robót takich, jak naprawa dróg, sprzęt siana na łąkach i t. p. wykonywamy jest spólnemi siłami przez wszystkich gminiaków. Przy tem wszystkiem jednak gmina wiejska bynajmniej nie jest usposobiona wrogo wobec ulepszonych metod rolnictwa — byleby tylko podołała im pieniężnie i byleby rozporządzała dostatecznym zasobem wiedzy, która niestety wciąż jeszcze jest przywilejem klas zamożnych.

Powiedziawszy tyle o obyczajach gminnych w krajach cywilizowanych, widzę, że migałbym zapełnić wielki tom opisami życia tych setek miljomów ludzi, którzy żyją w państwach mniej zcentralizowanych i pozostają poza wpływami cywilizacji spółczesnej i spółczesnych pojęć. Musiałbym szeroko opisywać życie wewnętrzne wsi tureckiej i całą sieć cudownie powiązanych instytucji i obyczajów pomocy wzajemnej. Gdy przeglądam kartki z notatkami o życiu chłopskiem na Kaukazie, spotykam fakty wprost wzruszające. Bardzo podobne rzeczy widzimy w dżemma arabskiej i w purra Afgańskiej; we wsiach perskich, indyjskich, na Jawie, w nierozdzielonej rodzinie chińskiej, w obozowiskach półkoczowniczych w Azji Środkowej i pomiędzy koczownikami na dalekiej północy. Przerzucając swe kartki, odnoszące się do Afryki, znowu znajduję pełno faktów tego samego rodzaju, wszędzie zwoływani są sąsiedzi dla sprzętu zboża lub dla wznoszenia zabudowań; nierzadko też gromadzi się gmina w celu naprawiania szkód, wyrządzonych przez flibustjerów europejskich. Gdy przeglądam tego rodzaju dzieła jak Posta podręcznik afrykańskiego prawa obyczajowego, zaczynam rozumieć, dzięki czemu ludzie ci nie rozproszyli się po lasach, pomimo wszystkich tyranów, pomimo ucisku, wypraw grabieżczych, wojen plemiennych, królów chciwych, pomimo wszystkich oszukaństw czarowników i kapłanów i t. d.; dzięki czemu zdołano utrzymać na pewnej wysokości cywilizację i ludzie nie spadli do poziomu błądzących po lasach orangutangów. Łowcy niewolników, poszukiwacze kości słoniowej, walczący królowie i rozmaitego rodzaju „bohaterowie“ madagaskarscy — przechodzą przez te krainy, znacząc swe ślady krwią i ogniem; pomimo to jednak rdzeń społeczny instytucji i obyczajów pomocy wzajemnej wciąż żyje i rozwija się wewnątrz osady wiejskiej, umożliwia ludziom ciągłość życia społecznego i czyni ich podatnymi na wpływy cywilizacji z chwilą gdy nadejdzie dzień, że otrzymają cywilizację zamiast kul.
To samo odnosi się do naszego świata cywilizowanego.


W ciągu ostatnich trzech wieków, dzięki szczególnym warunkom państwowym, rozwój instytucji pomocy wzajemnej spotykał szczególne przeszkody. Wiemy dzisiaj dobrze, że gdy w XV-ym w. miasto średniowieczne dostało się pod panowanie wzrastających państw militarnych, wszystkie instytucje, utrzymujące życie społeczne pomiędzy rzemieślnikami i kupcami, cechy i gildje, zostały zniszczone przemocą. W Wielkiej Brytanji, której politykę w stosunku do instytucji pomocy wzajemnej uważać możemy za typową, widzimy, że już w w. XV-ym parlament wypowiada wojnę gildjom; atoli poważne wysiłki w celu zdławienia ich przedsięwzięto dopiero w w. XVI-ym, Henryk VIII nietylko zburzył gildje, lecz nawet konfiskował ich majątki, przyczem usprawiedliwiał się mniej, niż wówczas, gdy konfiskował dobra klasztorne. Edward VI dopełnił tego dzieła i już w drugiej połowie w. XVI-go widzimy, że parlament rozstrzyga wszystkie zatargi pomiędzy cechami i kupcami — zatargi te przedtem załatwiane były przez samo miasto. Parlament i król nietylko wydawali ustawy prawne, odnoszące się do życia miejskiego, lecz poczęto nawet określać ściśle liczbę uczni, których mógł zatrudniać każdy majster i wchodzono w szczegóły techniczne fabrykacji — określano wagę materjału, liczbę nitek, którą obowiązkowo miał zawierać każdy jard tkaniny i t. p. Rozumie się samo przez się, że rezultaty tych postanowień prawnych były tylko ujemne, ponieważ zatargi wewnątrz miasta, a także techniczne warunki produkcji leżą całkowicie poza wpływami państwa. Nieustanne wtrącanie się urzędników państwowych paraliżowało przemysł i handel, doprowadzając niektóre gałęzie do zupełnej ruiny; to też gdy ekonomiści wieku XIX-go wystąpili przeciwko regulowaniu przemysłu przez państwo, dali oni wyraz oddawna nagromadzającemu się niezadowoleniu. Kiedy Rewolucja Francuska zniosła tę ingerencję państwa do przemysłu, akt ten został powitany jako wyzwolenie — i inne kraje poszły za przykładem Francji.
Nie lepiej powiodła się państwu sprawa regulowania płacy. W mieście średniowiecznem, kiedy różnice zarobków pomiędzy majstrami i uczniami lub najemnikami stawały się zbyt rażące, powstawały — jak to np. miało miejsce w w. XV-ym — międzynarodowe organizacje uczniów i czeladników, przeciwstawiające się związkom majstrów i kupców. Teraz państwo postanowiło samo załatwiać te zatargi i prawodawstwo Elżbiety z r. 1566 próbowało ustalić zapłaty sprawiedliwe, zapewniające dostateczne utrzymanie uczniom i najemnikom. Władza państwowa okazała się jednak bezsilna i nie mogła zmusić majstrów do posłuszeństwa. Prawo stawało się stopniowo literą martwą i wreszcie zostało odwołane w końcu w. XVIII-go. W ten sposób państwo zaniechało zamiaru ustalania płac, w dalszymi ciągu jednak surowo zabraniało najemnikom łączyć się w celu podniesienia zarobku. Przez cały ciąg wieku XVIII-go wydawane są prawa, zwrócone przeciwko związkom robotniczym, i wreszcie w r. 1799 pod grozą surowych kar zabrania się robotnikom tworzyć jakiebądź organizacje.
Lecz czyż potrzebujemy mówić, że wszystkie te wystąpienia prawne okazały się bezsilne? W ciągu całego wieku XVIII-go związki robotnicze powstawały nieustannie. Rozwoju ich nie powstrzymały nawet ostre prześladowania z r. 1797 i 1799. Każda najmniejsza szczelina w prawodawstwie, najmniejszy brak dozoru ze strony majstrów lub władz wystarczył na to, aby związek powstał. Powstawały organizacje pod pokrywką zrzeszeń przyjacielskich, klubów pogrzebowych lub jako bractwa konspiracyjne; związki te szczególnie rozwijały się pomiędzy tkaczami, pomiędzy robotnikami fabryk nożowniczych w Schefield i pomiędzy górnikami.
Gdy w roku 1825 zniesiono prawo zakazujące związków, ruch ten wzmógł się znacznie. We wszystkich zawodach popowstawały związki a także ogólnonarodowe związki związków; i kiedy Robert Owen założył swój wielki narodowy związek zawodowy, objął nim w ciągu kilku miesięcy pół miljona członków. Niestety ten okres względnej swobody trwał niedługo. W latach trzydziestych zaczęły się nowe prześladowania i na robotników spadły okrutne kary w latach 1832 — 1844. Założony przez Owena, związek został rozpędzony i zarówno rząd jak przedsiębiorcy prywatni zmuszali robotników do podpisywania specjalnego dokumentu, mocą którego odżegnywali się od związku. Członkowie związku podlegali masowym prześladowaniom i dość było najsłabszej skargi majstra, aby aresztować robotnika. Strajki tłumiono przemocą i na to, aby dostać się do więzienia, wystarczało być delegatem strajkujących; — oczywiście nie obeszło się bez walk z wojskiem i towarzyszących im aktów przemocy. Zakładanie w takich warunkach organizacji pomocy wzajemnej bynajmniej nie było rzeczą łatwą. A jednak pomimo wszystkich trudności widzimy w r. 1841 nową falę ruchu związkowego i rozwój solidarności robotniczej jął szybko postępować. Po długiej, przeszło stuletniej, walce zostało wreszcie wywalczone prawo zrzeszania się i widzimy, że obecnie czwarta część wszystkich robotników angielskich, t. j. z górą półtora miljona członków, należy do związków zawodowych.
Co się tyczy innych państw europejskich, dość powiedzieć, że aż do czasów ostatnich wszelkie związki robotnicze były surowo zakazane; pomimo to jednak istniały wszędzie jakkolwiek nierzadko pod postacią towarzystw tajnych. A należy tu zaznaczyć, że tworzenie związków tajnych pociąga za sobą dla robotników konieczność wielkich ofiar pieniężnych, przynosi ogromną stratę czasu, wymaga wielkiej ilości pracy nieopłaconej i wreszcie wystawia na nieustanne niebezpieczeństwo. Przy tem wszystkiem członek związku nieustannie przygotowany musi być do strajku; a strajk jest przecie czemś bardzo ciężkiem dla rodziny robotniczej — kredyt w sklepiku i u piekarza wyczerpuje się bardzo szybko, zapomogi strajkowe nie wystarczają na jadło i na twarzach dzieci rychło występują oznaki głodu. Aż do ostatnich czasów strajki niejednokrotnie kończyły się zupełną ruiną rodzin robotniczych i zmuszeniem do masowej emigracji; a jednocześnie towarzyszyły im formalne rzezie przy lada jakiej okazji lub zgoła bez okazji.
Pomimo to wszystko jednak rok rocznie wybuchają niezliczone strajki zarówno w Europie jak w Ameryce. Najostrzej zaś prześladowane są t. zw. strajki „sympatyczne“, t. j. podejmowane w celu przyjścia z pomocą strajkującym lub zlokautowanym robotnikom w innych zawodach. I gdy prasa mieszczańska łacno przypisuje strajki agitacji zewnętrznej i steroryzowaniu robotników, ludzie żyjący blizko z robotnikami wiedzą, jak wielką ilość pomocy wzajemnej rozwija każda walka strajkowa. Któż nie słyszał o tej olbrzymiej ilości pracy, wykonanej przez ochotników przy organizowaniu wielkiego strajku londyńskiego robotników w dokach; któż nie słyszał o górniku, który po chorobie wielotygodniowej wnosi swoją czteroszylingową składkę do kasy strajkowej — gdy tylko mógł wrócić do roboty; lub o owej wdowie po górniku, która podczas wielkiej walki pracy w Yorkschire w r. 1894 przyniosła do kasy strajkowej wszystkie oszczędności po zmarłym mężu; ostatni kawałek chleba jest nieraz dzielony z towarzyszami pracy i sąsiadami. Górnicy z Radstock, posiadający małe ogródki przy domach, zaprosili do siebie 400 strajkujących górników z Bristolu, aby podzielić się z nimi swą kapustą i kartoflami. Wszystkie dzienniki podczas wielkiej walki Yorkshirskiej w r. 1894 zanotowały wiele faktów tego rodzaju, fakty te jednak uważane są za niegodne, aby zajmować się nimi poważnie.
Atoli związki zawodowe nie są jedyną formą organizacyjną, w której robotnicze dążenia do pomocy wzajemnej znajdują sobie wyraz. Pozatem są jeszcze organizacje polityczne, uważane przez wielu robotników za skuteczniejsze niż związki zawodowe. Zresztą przynależności do partji politycznej nie możemy uważać za wyraz pomocy wzajemnej. Wszyscy bowiem wiemy, że polityka jest polem, na którem do pełnego rozwoju dochodzą skłonności czysto egoistyczne. Pomimo to jednak każdy doświadczony polityk wie dobrze, że najskuteczniej i najszerzej rozlewają się te ruchy polityczne, które zdolne są wywołać najwyższy i najbardziej bezinteresowny entuzjazm. Wszystkie wielkie ruchy dziejowe posiadały na sobie wybitne piętna entuzjazmu bezinteresownego, o czem najwymowniej świadczą już cztery pokolenia ruchu socjalistycznego. Ludzie, zgoła nie znający stosunków, przypisują wszystko „agitatorom płatnym“. Naprawdę jednak u podstawy wszelkiej roboty społecznej leży oddanie się i ogromna ofiarność osobista; gdybyśmy przejrzeli żywoty i czyny działaczy społecznych, nieustannie przychodziłby nam na myśl wyraz bohaterstwo. Ludzie jednak, o których tu chodzi, bynajmniej nie uważali się za bohaterów; byli to ludzie przeciętni, przejęci wielką ideą. Każdy dziennik socjalistyczny — a jest ich w samej Europie setki — posiada za sobą całe lata takiego życia opartego na poświęceniach, bez najmniejszej nadziei na nagrodę i w większości wypadków nawet bez podniety ambicji osobistej. Znałem rodziny, żyjące dosłownie z dnia na dzień i to przez czas długi, dzięki temu, że ojciec bojkotowany był wszędzie za swój udział w dzienniku socjalistycznym i rodzina cała utrzymywana była przez matkę, zarabiającą szyciem. Gdy wreszcie sił brakło, usuwali się od pracy, mówiąc: „róbcie dalej, my już nie możemy“; — znałem ludzi, umierających na suchoty i wiedzących o tem, a jednak na krótko przed śmiercią, biegających poprzez mgłę i błoto na drugi koniec miasta, aby urządzić zebranie robotnicze; gdy wreszcie sił brakło mówił taki: „koniec już ze mną, przyjaciele; lekarz powiada, że zostaje mi zaledwie parę tygodni; powiedzcie towarzyszom, że rad będę, jeśli odwiedzą mnie w szpitalu“. Znam liczne fakty, które uważaneby były za sztuczną idealizację, gdybym je tu opowiedział. Imiona tych ludzi nieznane są poza ciasnem kołem przyjaciół i rychło ulegają zapomnieniu, gdy przejdą przyjaciele. Rzeczywiście sam nie wiem, co bardziej podziwiać, czy bezgraniczne oddanie się tych nielicznych, czy też olbrzymią sumę drobnych, codziennych ofiar, składanych przez masy. Każdy numer dziennika socjalistycznego, każde zgromadzenie robotnicze, każda setka głosów na kandydata robotniczego wyobrażają taką masę energji i ofiarności osobistej, że ludzie, stojący zzewnątrz ruchu, nie mają o tem najmniejszego pojęcia. A to, co dzisiaj robią socjaliści, czynione było w przeszłości przez każdą grupę ludową lub postępową, zarówno polityczną, jak religijną. Wszelki postęp w przeszłości był dziełem podobnych ludzi i takiej ofiarności.
Spółdzielczość, szczególnie w Anglji, niejednokrotnie uważana jest za „indywidualizm akcyjny“. I niewątpliwie taka, jaką widzimy obecnie, ma w sobie dużo znamion egoizmu. Pomimo to jednak, niewątpliwe jest, że ruch ten w zaraniu swojem posiadał charakter wybitny ruchu pomocy wzajemnej. Nawet i dzisiaj najbardziej gorliwi spółdzielcy są przeświadczeni, że spółdzielczość prowadzi ludzkość na wyższy poziom stosunków ekonomicznych, opartych na zasadzie harmonji; dość jest zapoznać się bliżej z którym bądź z olbrzymów spółdzielczości w Anglji północnej, aby przekonać się, że panuje tam duch podobny. Bardzo liczni członkowie spółdzielni zupełnie odwróciliby się od nich, gdyby przestali wierzyć, że prowadzą one rzeczywiście ku lepszemu ładowi społecznemu.
Dzisiaj nikt już nie zaprzecza olbrzymiego znaczenia spółdzielczości zarówno w Anglji, jak w Holandji i Danji; w Niemczech, a specjalnie w prowincjach nadreńskich, stowarzyszenia spółdzielcze są dzisiaj poważnym czynnikiem życia przemysłowego. Atoli krajem, w którym spółdzielczość poznawana być może pod postacią form najróżnorodniejszych, jest niewątpliwie Rosja. W Rosji ruch spółdzielczy rozwija się samorzutnie, a został odziedziczony po wiekach średnich; i jakkolwiek do niedawna jeszcze formalne zrzeszenie spółdzielcze napotykało na poważne przeszkody prawne, t. zw. „artel“ jest poprostu podstawą życia społecznego chłopa rosyjskiego. Dzieje powstawania Rosji i kolonizacji Syberji są dziejami arteli myśliwskich i handlowych, w których ślady szły spólnoty wiejskie. W Rosji spółczesnej spotykamy się z artelą na każdym kroku. Gdy grupa 10 do 50 chłopów idzie ze wsi na pracę do fabryki, wiążą się w artel; to samo widzimy, gdy pracują przy budowie domu, nie inaczej jest między rybakami, pomiędzy zawodowymi myśliwymi; podróżni udający się w głąb Syberji, wiążą się w artele, artele tworzą tragarze kolejowi, komisanci na giełdzie i t. p.; wszędzie, gdzie tylko mamy do czynienia z grupą ludzi pracujących lub gdzie wymaga się ludzi zaufanych, występuje artel. Aż do dzisiejszego dnia okręgi rybackie na morzu Kaspijskiem są eksploatowane przez artele; rzeka Ural, należąca w całości do kozaków Uralskich, eksploatowana jest pod względem rybackim przez wsie okoliczne bez jakiego bądź wtrącania się władz. Na Wołdze i w całej Rosji południowej rybołóstwo jest całe w rękach arteli. Poza temi organizacjami trwałemi istnieją niezliczone artele doraźne, tworzone dla celów najrozmaitszych. Gdy kilkunastu robotników udaje się ze wsi do miasta, aby pracować jako tkacze, cieśle, lub murarze, zawsze tworzą artel. Spólnie wynajmują mieszkanie, angażują kucharkę (którą często bywa żona jednego z nich), wybierają „starostę“ i spólnie odżywiają się, płacąc składkę do arteli na jadło i mieszkanie. To samo czynią ludzie, udający się na Syberję i wybrany przez nich „starosta“ uznawany jest przez władzę za pośrednika. Taką samą organizację znajdujemy w zakładach robót ciężkich dla skazańców.

W łączności ze spółdzielczością wspomnę także o stowarzyszeniach przyjacielskich, o tak licznych w Anglji klubach wiejskich, organizowanych w celu opłacania pomocy lekarskiej, o stowarzyszeniach pogrzebowych, posagowych i najrozmaitszych innych. We wszystkich tego rodzaju zrzeszeniach, pomimo panującej w nich ścisłej rachunkowości i rozróżniania pomiędzy „winien“ i „ma“ każdego członka, działa potężnie duch solidarności i pomocy wzajemnej. Poza tem jednak istnieją bardzo liczne zrzeszenia, oparte wprost na gotowości poświęcania dla dobra ogólnego — czasu, zdrowia, a niekiedy nawet i życia.
Doskonałym tego przykładem jest tak silnie rozwinięte w Anglji towarzystwo ratowania tonących, mające swe odpowiedniki również na kontynencie. Towarzystwo angielskie posiada obecnie wzdłuż brzegów angielskich przeszło 300 łódek ratowniczych, a posiadałoby ich dwa razy tyle, gdyby nie bieda rybaków, nie mogących zdobyć się na zakup łódek specjalnych. Członkami są ochotnicy, gotowi narażać się w celu ratowania ludzi zupełnie obcych; nie upływa ani jedna zimna bez zanotowania straty kilku z nich. I jeślibyśmy spytali którego bądź z tych ludzi, co pobudza ich do narażania życia nawet w tych wypadkach, kiedy prawie niema nadziei na uratowanie tonącego, ich odpowiedź niemal zawsze przypomina wypadek następujący.
— Straszliwa burza śnieżna rozhulała się nad kanałem i nad piaszczystem wybrzeżem z blizkości małej wioski Kent; fale wyrzuciły łódkę naładowaną pomarańczami. W tych płytkich wodach można było udać się na ratunek tylko w bardzo niewielkiej specjalnie zbudowanej łódce, wyjeżdżanie zaś taką łódką podczas wichru na morze było równoznaczne z narażeniem się na śmierć pewną. A jednak znaleźli się ochotnicy, którzy walczyli z wichrem w ciągu czterech godzin, pomimo tego, że łódka ich w tym czasie dwa razy przewróciła się. Jeden utonął, a dwaj drudzy zostali wyrzuceni na brzeg. Jednego z tych wyrzuconych, inteligentnego strażnika celnego, znaleziono nazajutrz w śniegu półmartwego. Kiedym go zapytał, co spowodowało ich do przedsięwzięcia kroku tak rozpaczliwego, odpowiedział: sam nie wiem, jak się to stało.
Pod działaniem czynników podobnych występowali również górnicy Rhonda Valley, gdy pracowali nad wyratowaniem towarzyszy, zatopionych w kopalni. Przebili 32 jardy węgla w celu dostania się do pogrzebanych towarzyszy; gdy jednak oddzielało ich od ofiar wypadku tylko 3 jardy, ukazały się gazy ziemne, lampy zgasły i trzeba było corychlej uciekać. Praca w takich warunkach była równoznaczna z narażaniem się na śmierć pewną. Lecz odgłosy stukań, dochodzące od zagrzebanych, słychać było nieustannie, ludzie ci żyli pod ziemią i wzywali pomocy; znalazło się więc kilku górników, gotowych narazić się na niebezpieczeństwo. Gdy schodzili do kopalni, ich żony miały tylko milczące łzy w oczach: — ani jednem słowem nie usiłowały powstrzymać ich.
Oto istota psychologji ludzkiej. Póki człowiek nie oszaleje na polu bitwy, nie może znieść obojętnie wołania o pomoc. Na taki zew idzie bohater i działa, wszyscy zaś czują, że mogliby zrobić to samo. Rozumowania nie są tu w stanie oprzeć się dążnościom do pomocy wzajemnej, ponieważ leżące u podstawy uczucie społeczne zostało wyhodowane przez tysiącolecia życia w społeczeństwie ludzkiem i przez setki tysięcy lat społeczeństw przedludzkich.
Można tu jednak postawić zarzut: — „A cóż powiedzieć o tych ludziach, którzy utonęli w londyńskim Hyde Parku wobec ogromnego tłumu, z którego nikt nie ruszył się na pomoc?“ — „Co powiedzieć o tem dziecku, które wpadło w wodę w jednym z kanałów londyńskich, również wobec tłumu niedzielnego i zostało uratowane jedynie dzięki przytomności umysłu jakiejś dziewczyny, która wysłała na pomoc psa newfounlandzkiego?“ — Odpowiedź jest łatwa. — Człowiek jest wynikiem zarówno instynktów odziedziczonych, jak wychowania. Prace codzienne i nieustanne stykanie się wzajemne górników lub rybaków wytwarza w nich silne poczucie solidarności wzajemnej; gdy jednocześnie otaczające ich stale niebezpieczeństwa rozwijają odwagę i śmiałość. W miastach przeciwnie — brak interesów spólnych hoduje obojętność, gdy jednocześnie odwaga i śmiałość rzadko kiedy mają możność przejawić się. Dodać do tego należy, że bohaterska tradycja pomiędzy górnikami lub rybakami wciąż żyje, otaczając ich czyny blaskiem szczególnym. Jakąż jednak tradycję posiada tłum londyński? Jedyna tradycja, którą tłum ten mógłby posiadać, pochodziłaby od literatury; w miastach jednak niema nic, co odpowiadałoby bohaterskim epopejom wiejskim.
Co się zaś tyczy powieściopisarzy, cała ich uwaga zwrócona jest tylko ku jednemu rodzajowi bohaterstwa, mianowicie ku bohaterstwu, wywoływanemu przez ideę państwa. To też podziwiają oni bohatera rzymskiego lub żołnierza w bitwie, lecz przechodzą obojętnie obok bohaterstwa rybaka lub górnika. Poeta lub malarz mógłby oczywiście dać się unieść samem pięknem serca ludzkiego; rzadko jednak zna on życie klas ubogich i o ile łatwo przychodzi mu opiewać bohatera rzymskiego lub wojskowego, postawionego w środowisku konwencjonalnem, o tyle trudno mu wydobyć piękno, tkwiące w warunkach życia ludzi biednych, w warunkach zgoła artyście nieznanych.
Do instytucji pomocy wzajemnej zaliczyć możemy nieprzeliczone towarzystwa, kluby i związki, mające na celu uprzyjemnienie życia, badania naukowe, samokształcenie i t. d. Związki takie w ilości nieprzeliczonej powstają rok rocznie i samo wyliczanie ich zabrałoby nam niezmiernie dużo czasu.
Do tego samego rodzaju organizacji należą również dobroczynne zrzeszenia religijne, których członkowie — przynajmniej w znakomitej większości — zupełnie niewątpliwie pobudzani są przez poczucie solidarności z całą cierpiącą ludzkością. Niestety, wykładacze religji przypisują te uczucia działaniu czynników nadprzyrodzonych.
Wszystkie takie i t. p. fakty dowodzą niezbicie, że bezustanna pogoń wyłącznie za interesem osobistym, bez względu na bliźnich, bynajmniej nie jest znamieniem panującem życia spółczesnego. Gdy przejdziemy od życia publicznego do osobistych stosunków pomiędzy ludźmi spółczesnymi, znajdziemy się wobec całej sieci zwyczajów i czynów pomocy wzajemnej, pomijanych zwykle przez socjologów, ponieważ zjawiska te ograniczone są ciasnem kołem stosunków rodzinnych lub przyjacielskich.
W panujących obecnie warunkach społecznych wszelka łączność pomiędzy mieszkańcami jednej ulicy lub jednego domu została potargana. W zamożnych dzielnicach wielkich miast ludzie latami całymi mieszkają obok siebie — przez schody — zgoła nie znając się nawzajem. W dzielnicach uboższych jednak mieszkańcy każdego domu znają się pomiędzy sobą i pomagają jedni drugim. Oczywiście mniejsze lub większe kłótnie bywają w dzielnicach ubogich, jak wszędzie; ludzie jednak łatwiej tam gromadzą się podług sympatji osobistych, i pomoc wzajemna znajduje zastosowanie znacznie szersze, niż w klasach zamożnych. Jeśli spojrzymy np. na dzieci, bawiące się na chodniku lub podwórku, odrazu będziemy musieli stwierdzić, że — pomimo chwilowych bójek — działa pomiędzy niemi poczucie solidarności, chroniące je nieustannie od najrozmaitszego rodzaju nieszczęść. Gdy tylko który z malców nachyli się nad otworem kanału, drugi natychmiast ostrzega go: „nie zaglądaj tam, tam siedzi febra“. — „Nie właź na ten mur, bo pociąg zabije cię, jeśli spadniesz! Nie podchodź blizko do studni! Nie jedz tych jagód — to trucizna, umrzesz!“ — Oto pierwsze nauki, które słyszy dziecko, gdy znajdzie się poza progiem mieszkania. O ileż liczniejsze byłyby wypadki nieszczęśliwe pomiędzy dziećmi, ileż więcej byłoby przejechanych utopionych i t. p., gdyby nie działała nieustannie tego rodzaju pomoc wzajemna. — Jeśli zaś pomimo wszystko jakiś Jaś lub Zosia wpadnie do kanału, cała gromada dzieci podnosi natychmiast taki krzyk, że wszyscy zbiegają się na ratunek.
Do tego rodzaju pomocy wzajemnej przyłącza się pomoc pomiędzy matkami. „Nie może pan sobie wyobrazić — mówiła mi pewna lekarka, pracująca w dzielnicach ubogich — jak bardzo kobiety pomagają tam sobie nawzajem. Jeśli która kobieta nie może przygotować nic na przyjęcie dziecka, którego się spodziewa — a jakże często zdarza się to — wszystkie sąsiadki przynoszą cośkolwiek dla nowego przybysza. Jedna z sąsiadek bierze zawsze w opiekę dziecko, gdy inne tymczasem krzątają się koło gospodarstwa póty, póki matka nie może wstać z łóżka“. — Jest to zwyczaj bardzo rozpowszechniony. Mówią o nim wszyscy, którzy żyli pomiędzy ludźmi biednymi. Matki na tysiąc sposobów pomagają sobie nawzajem i roztaczają opiekę nad dziećmi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Hempel, Piotr Kropotkin.