Posażna panna/Część II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Podtytuł część II, rozdział VIII
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W pokoju zastawionym wysokiemi, oszklonemi szafami bibliotecznemi siedział Arman przy biurku pośród papierów i książek. Oparłszy głowę na ręku, zwrócił twarz ku pięknej żonie, siedzącej z boku na krześle i mnącej w ręku niecierpliwie jakąś robótkę.
— Dziwię się Tosiu, mówiła, że jesteś tak niewyrozumiały i nie masz względu na moje delikatne zdrowie, ani na zdrowie Adelci.
— Ależ Andziu! nigdy nie czułaś się chorą!
— Nie jest to choroba, ale usychanie w samotności... nigdy nie szalałam, nie bawiłam się, nie pragnę całkiem tego, ale... dla siostry muszę pragnąć więcej życia... swobody... towarzystwa. Siedzi dotychczas u nas, jak pierwej w klasztorze, nie widząc prawie ludzi.
— Doprawdy nie pojmuję, dlaczego tak nagle uczułaś tę samotność! Wszakżeż bywamy u Piętkiewiczów u Guzowskich, u...
— U samych starych nudziarzy, gdzie się nudzimy.
— Jeździliśmy do Zakopanego, bawiłyście się...
— Pierwszy raz w życiu.
— Teraz karnawał przepędziliście także wesoło...
— Nie przeczę... ale po karnawale siedzimy w domu przy robótkach, jak w więzieniu, bywamy w kościele i u paru starszych rodzin... gdzież Adelcia się zabawi? gdzież wreszcie znajdzie sposobność do zamążpójścia?
— Spotykamy dosyć młodych ludzi, sądzę zresztą, że zbytecznem jest ich szukać, Spisowicz —
— Ja nie mam nic przeciw Spisowiczowi, ale nie widzę powodu uważać go za jedyną partyę dla Adelci.
— Człowiek stateczny, napisał książkę chwaloną...
— Małżeństwo nie polega na pisaniu książek!...
— Ale zdaje mi się, że on się podoba Adelci?
— Podoba! Przecież to pierwszy człowiek, który zaczął jej nadskakiwać, nic więc dziwnego, że zwrócił jej uwagę na siebie. Gdy pozna innych, porówna, dopiero będzie mogła powiedzieć, zdać sobie sprawę, kto jej się właściwie podoba. Musimy jej przecież zostawić swobodę wyboru?
— Nie myślę; nie myślałem wcale namawiać ją lub zmuszać, ale nie rozumiem, dlaczego chcesz dalej szukać kogo, któryby się lepiej spodobał Adelci, skoro jeden już się podoba?
— Choćby się i podobał, to gdzież jest? czy będziemy latami czekali, aż raczy przyjechać po nią?
— Zbyt jesteś prędką, Andziu. Nie może przecież tak spieszyć, nie znając jej wiele, nie upewniwszy się, czy będzie zaraz przyjęty; zresztą jest w urzędzie, bez zezwolenia odjechać nie może... Prawdę mówiąc, gdybyście w Krakowie mniej tańczyły, bylibyśmy go częściej widzieli i zakończyli sprawę w tę, lub ową stronę.
— Zostawmy to zresztą przyszłości, ja nie stawiam wcale przeszkód, tylko chcę cię prosić, żebyś jej dał sposobność bywania, zobaczenia innych młodych ludzi, poznania świata za murami klasztoru i naszego domu...
— Ależ ja wam nie bronię wychodzić z domu! Gdyby cię kto teraz słyszał, myślałby, że jesteście w więzieniu!
— Nie gniewajże się Tosiu! tego wcale nie mówię!
— Więc czegóż chcesz właściwie?
— Abyś się nie krzywił, gdy się zdarzy sposobność jakiej rozrywki, rautu, koncertu...
— Ale nie... nie... odparł Arman, krzywiąc się nieco, możecie czasem się zabawić...
Armanowa uznała za stosowne nie wymagać więcej na razie i zostawić resztę przyszłości. I kropla wody, gdy ciągle w jedno miejsce uderza, dziurawi kamień, pomyślała, powoli przerobię ja i ciebie... i zostawiwszy męża w bibliotece, odeszła.
Przechodząc przez salon zatrzymała się przed zwierciadłem odbijającem jej wysoką postać. Patrzyła chwilę zadumana i myślała:
— Nie jestem wcale chciwą hołdów, ani zarozumiałą... ale... mogłam przy mojej postaci doznawać więcej uznania... przecież niewinne zbieranie hołdów przezemnie, nie może szkodzić Tosiowi... nigdzie mię nie pokazywał na świat, nigdzie się nie bawiłam, a tyle brzydszych odemnie cieszy się nadskakiwaniem... o Guzowskiej pisali w gazetach, że była królową balu! a przecież nie jest ładna!... w Krakowie umieli mię ocenić, i tu więcej zważanoby na mnie, gdyby mię Tosio w świat wprowadził... Tosio musi dom otworzyć. Będziemy urządzać zabawy, przyjmować gości, bywać u innych... będę, jak prezydentowa z Adelcią sprzedawać kwiatki na balu. Wezmę kremową suknię, lekko dekoltowaną, z żółtą różą we włosach, Adelcię ubiorę taksamo... Gdyby tylko zdarzyła się jaka sposobność do otwarcia domu? do imienin daleko... urodziny jeszcze dalej... ach! sposobności, sposobności tylko, a ja już Tosia przerobię! Dość długo żyłam jak zakonnica!... Kraków otwarł mi oczy!...
I siadła zadumana przed zwierciadłem, rojąc projekty wesołej przyszłości...
Tymczasem sędzia przebudził się w hotelu Francuskim z drzemki, do której ułożył się po przyjeździe, dla odpoczynku po męczącej podróży, w ciągu której nie zmrużył oka, i rozpoczął się namyślać, czyby nie wrócić z tej Kanossy? Budziły się w nim rozmaite wątpliwości i obawy, ale wreszcie pomyślał: Niech się skończy raz, tak, lub owak, bo myśl o niej, przy niepewnej przyszłości, trułaby mi życie. Wstał, ubrał się starannie, spojrzał na zegarek i uznał za najstosowniejsze pokrzepić najprzód nadwątlone siły obiadem.
Zeszedł do restauracyi, a ledwo usiadł przy stole, rzucił się na niego młody człowiek z przeciwka, na którego nie zwrócił wcale uwagi, i całując go z dubeltówki zawołał:
— Jak się masz Kazku! Kopę lat cię nie widziałem! Pysznie wyglądasz! Jakżeż ci się powodzi?
Sędzia przedewszystkiem zląkł się, w obawie, aby go nie badano o jego okryte tajemnicą zamiary, potem przyglądnął się witającemu i rzekł wreszcie nieco uspokojony:
— Ach! to ty Florku! nie poznałem cię wcale! Jak się masz?
— Skąd się tu wziąłeś?
— Przyjechałem dzisiaj za interesami...
— Pewnie jesteś zmęczony? Każ sobie dać dobry obiad. Rosół do niczego, każ sobie dać bulionu. Zadysponuj obiad, potem pogwarzymy. Jakże się cieszę, znajdując nagle starego towarzysza broni!
Pan Floryan Guzowski, nowy nasz znajomy, był szkolnym kolegą sędziego. Uchodził wówczas za hebesa, ale nie brakło mu na sprycie: sam przyszedł do przekonania, że jest... nieco w ciemię bity, i czując, że rozumem innym nie sprosta, grał ostentacyjnie rolę skromnego, jawnie uznawał wyższość innych, giął się przed nimi i nadskakiwał, a każdy mniej więcej, widząc grzecznego i uprzejmego chłopca, wiele mu przebaczał. Tylko dzięki grzeczności i nadskakiwaniu przechodził z klasy do klasy, przez co zwany był w szkole »lizusem«, a wreszcie zdał nawet maturę. Utknął jednak na egzaminach prawniczych i wtedy postanowił przerzucić się na inne pole, mianowicie ożenić się bogato. W tym celu począł gospodarzyć na małym folwarczku, który w spadku otrzymał, i kręcić się po okolicznych dziedziczkach; ale wiadomości agronomiczne pana Floryana i dochód z jego folwarczku nie stały w żadnym stosunku z wydatkami na konie, ekwipaże, lokai i »bywanie w świecie«, skutkiem czego, nim dobił do portu, rozbiła się nawa jego, t. j. folwarczek przeszedł drogą publicznej egzekucyjnej sprzedaży w ręce jakiegoś żydka. Po tem nieszczęściu przeniósł się pan Floryan do Lwowa szukać jakiej posady. Dzięki giętkiemu stosowi pacierzowemu i protekcyi rodziny znalazł w banku posadę i właśnie w epoce pobytu sędziego we Lwowie, począł sobie skarbić względy zwierzchników i wyrabiać sobie także w banku opinię, używaną dawniej przez niego wobec kolegów: dobry chłopiec, ale... jak stołowe nogi! Tylko u kobiet używał opinii bez żadnego »ale«: przystojny i nadskakujący podobał się powszechnie. Wszystko byłoby dobrze, ale znowu dochody pana Floryana w banku nie stały w odpowiednim stosunku do jego pozycyi wobec płci niewieściej. Że jednak dawne długi utonęły w folwarczku, a nowe jeszcze nie urosły nadmiernie, więc pan Floryan egzystował obecnie stosunkowo przyjemnie...
Pomny swojej dewizy: lepiej mieć stu przyjaciół, jak jednego nieprzyjaciela, nadskakiwał i teraz sędziemu. Podał mu krzesło, przywołał kelnera, kazał mu się spieszyć, przyniósł spis potraw, a w międzyczasie wynurzał swą radość ze spotkania kolegi.
Sędzia, zajęty swemi myślami, wolałby sam zostać, ale nie mógł nie uznać uprzejmości Guzowskiego i odpłacać jej niegrzecznością. Silił się więc na rozmowę.
— Długo tu będziesz? pytał Guzowski.
— Parę dni.
— Masz kogo znajomego tutaj?
— Parę osób.
— Gdybyś miał w banku interes, służę ci pomocą. Będziesz gdzie z wizytą?
— Może wpadnę do kogo znajomego.
— Do kogo? ja tu znam wszystkich, mogę ci z góry powiedzieć, kiedy kogo w domu zastaniesz.
— Hm! nie wiem... jeżeli czas znajdę... znasz pana Antoniego Armana?...
— Znam! Zastaniesz ich zawsze w domu, u kogóż jeszcze będziesz?
— Hm! nie wiem. A... a... czy znasz panią Armanową? zapytał wahająco sędzia.
— Znam, ładna kobieta. Ma także bardzo ładną siostrę. Znasz ich?
— Trochę... ze względów naukowych chciałbym widzieć Armana... będę więc zapewne widzieć i panie, tłomaczył się niby obojętnie sędzia, a czuł, że czerwienieje po same uszy. Ale pan Guzowski nie był wcale domyślny i nie podejrzywał go wcale, jedynie dla zabawienia sędziego rozpoczął z własnej inicyatywy opowiadanie o wspomnianym przez sędziego uczonym:
— Uczony człowiek, trochę dziwak. Bywa czasem u mojego stryja, stąd znam go nieco. Dawniej był wściekle zazdrosny o żonę i nigdzie nie bywał, aby jej nie pokazać światu. Ale powoli, powoli, postarzał się nieco, zagrzebał się w książki i przestał się obawiać o żonę. Zresztą i ona nie rwała się wcale, bo pozbawiona wcześnie rodziców, chowała się w klasztorze i prosto z klasztoru wydał ją opiekun jako szesnastoletnią pannę za mąż za Armana. Była więc przyzwyczajona do świata, złożonego z kilku pokoi.
— Mówiłeś, że ma siostrę?... wtrącił sędzia.
— Tak jest. Taksamo w klasztorze wychowana, dopiero przed dwoma czy trzema laty wziął ją Arman do siebie. Bardzo ładna, ale także rzadko kiedy można ją gdzie zobaczyć — dzieli samotność ze siostrą.
Sędzia pochłaniał słowa Guzowskiego, myśląc: Bardzo dobrze! to dobre wychowanie, nie będzie przepadać za balami i tańcami... bawiła się chwilowo w Krakowie... może zanadto, ale nie jestto skutkiem wychowania, lecz przypadkowej sposobności...
Guzowski ofiarował sędziemu swe usługi w oprowadzeniu po Lwowie, ale sędzia podziękował mu, wymawiając się interesami. Pożegnali się zatem, a sędzia pokrzepiony obiadem wyszedł na miasto.
Jako rodowity Krakowianin z krwi i kości, patrzył z nieufnością na obce miasto, krytykując w duszy bruk, nieporządek w zamiataniu, nadmiar żydostwa, brudne fiakry i wyszukując wady w każdym przedmiocie, na który rzucił okiem w czasie przechadzki. Na rogu ulicy Akademickiej, ku której podążał, ktoś mu się ukłonił. Sędzia spojrzał ze zdziwieniem i niepokojem, jak gdyby go kto złapał na czem podejrzanem, i ujrzał młodego goga, uprzejmie się uśmiechającego i wyciągającego ku niemu rękę. Po namyśle rozpoznał sędzia w gogu pana Kropińskiego, którego poznał na pikniku w Krakowie.
— Dzień dobry panu! Przemówił pan Kropiński. Jakto miło zobaczyć na obcym bruku Krakowianina! Co pan tu robi?
— W interesach, odparł zimno sędzia, uchylając kapelusza.
— Pyszne miasteczko ten Lwów! ciągnął dalej Kropiński, to nie taka mieścina, jak Kraków! W Krakowie, co? planty, ogród strzelecki, krakowski — i basta! A tu! to rozumię! Wielkie miasto! W Krakowie za pół dnia można wszystkich zobaczyć, tu można miesiąc siedzieć, nim się rozpozna w towarzystwie! Ale wiesz pan, ta panna Marzyńska — sędzie drgnął nagle — ta, co to przy niej siedzieliśmy na balu akademickim, ta wysoka brunetka, wiesz pan, ta, co to...
— Wiem, wiem...
— No, to ma tyle posagu! dokończył pan Kropiński pokazując palcami figę. A u nas w Krakowie poczciwy ludek wierzył, że ma sto tysięcy! ha! ha! Do widzenia, pomyślnych interesów!
Poszedł sobie gwizdając pan Kropiński, a sędzia, rad, że go się pozbył, ruszył na ulicę Akademicką, nie myśląc ani na chwilę o odkryciu pana Kropińskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.