Powieści mniejsze (Gogol, 1871)/Iwan Teodorowicz Szpońka i jego ciocia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Iwan Teodorowicz Szpońka i jego ciocia
Pochodzenie Powieści mniejsze
Wydawca Biblioteka Najciekawszych Powieści i Romansów
Data wyd. 1871
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Paulin Święcicki, Jan Grzegorzewski
Tytuł orygin. Иван Фёдорович Шпонька и его тётушка
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.
Iwan Teodorowicz Szpońka i jego ciocia.



Ta historja miała swoją historję: opowiadał mi ją przyjeżdżający z Hadziacza Stefan Iwanowicz Kuroczka.

Wiedzieć należy, że pamięć moja — ani opowiem — jak jest lichą! mów, czy nie mów na jedno wyjdzie. Zupełnie jakbyś lał wodę do rzeszota. Znając już siebie, umyślnie go prosiłem, by tę historyjkę sam raczył napisać w porządnym seksternie. Daj mu Boże zdrowie, człowiek ten zawsze łaskaw na mnie, nie ociągał się i napisał. Schowałem ją do maleńkiego stolika; musicie go sobie przypominać: stoi w kącie, tuż przy drzwiach... Otóż masz! na wieki zapomniałem, żeście nigdy u mnie nie byli.
Staruszka moja, z którą już od lat trzydziestu razem mieszkamy, od kiedy żyje, nie miała w ręku elementarza — co prawda, to prawda!... Otóż niejakiego czasu uważałem, że ona piecze pierożki na jakimś papierze. A pierożki, kochani czytelnicy, piecze ona przewybornie; lepszych na całym świecie nie znajdziecie. Spojrzałem jakoś na spodek pierożka — patrzę: pismo!... Jakby przeczuło moje serce: zaglądam do stolika — nie ma połowy seksterna! końcowe stronice powyciągała stara na pierożki. Co tu począć? jużcić bić się nie wypada na starość!
W przeszłym roku zdarzyło mi się przejeżdżać przez Hadziacz; nie dojeżdżając do miasta, umyślnie zawiązałem węzełek, aby nie zapomnieć poprosić pana Stefana o dokończenie historji. Nie dość na tem: dałem sobie słowo — skoro kichnę w mieście, wnet sobie o nim przypomnieć. Gdzie zaś! przejechałem miasto, kichnąłem, nawet nosa otarłem chustka, a w głowie ani zaświtało! dopiero przyszło mi na myśl, kiedy już byłem o wiorst sześć za rogatką. Nie ma co, muszę drukować niedokończoną historję. Zresztą, gdyby kto życzył sobie koniecznie mieć dalszy ciąg tej powieści, tedy niechaj pojedzie do Hadziacza i poprosi o to pana Stefana. On z największą przyjemnością wszystko opowie, choćby miał zacząć od początku. Mieszka tuż obok murowanej cerkwi. Za nią nie wielka przecznica, a gdy się w nią wejdzie — będą drugie czy trzecie wrota. Ale nawet jeszcze: skoro się spostrzeże na podwórzu wielką tykę z wierzby i wyjdzie na wasze spotkanie gruba baba w zielonej spódnicy, (nie od rzeczy będzie zanotować w nawiasie, że on jest kawalerem), to będzie to jego podwórze. Zresztą można go spotkać na rynku, gdzie co rana bywa do dziewiątej godziny, kupuje na objad rybę, a także zielone, i gawędzi z ojcem Antypem, albo z Josiem szynkarzem. Łatwo go poznać, bo nikt inny nie ma kolorowych pantalonów z flaneli, i takiego jak on surduta z żółtej kitajki. Oto jeszcze jeden znak: gdy chodzi, to zawsze macha rękami. Jeszcze bywało nieboszczyk prezes, Denys Piotrowicz, kiedy go zdaleka zobaczy, woła:
— Patrzcie, patrzcie, już się sunie wiatrak!

I.

{{c|Iwan Teodorowie« Szpońka.|w=90%|po=8px} I Już od lat czterech Iwan Fedorowicz zostaje w dymisji i mieszka w swym futorze Wytrebeńkach. Będąc jeszcze tylko Jasiem, kształcił się on w Hadziackiej powiatowej szkole, i wyznać należy: był najprzyzwoitszym i najpilniejszym chłopcem. Nauczyciel rossyjskiej gramatyki, pan Nikifor Imiesłów, zwykle mawiał, że gdyby wszyscy jego uczniowie byli tak pilnymi jak Szpońka, to nauczyciel nigdyby nie przynosił z sobą do klasy dębowej linijki, która go, jak się sam. przyznawał, aż do umęczenia przyprowadzała od ciągłego bicia w łapy leniuchów i swawolników.
Sekstern jego zawsze był czyściutki, całkowicie poliniowany, bez najmniejszej plamki. Siedział zawsze skromnie, mając złożone ręce i skierowane oczy na nauczyciela, i nigdy nie przypinał na plecach siedzącemu przed nim koledze papieru, nie krajał ławki i nie bawił się do przyjścia nauczyciela w ciuciubabkę. Komu tylko potrzebny był scyzoryk do temperowania pióra, natychmiast udawał się do Iwana Teodorowicza, wiedząc naprzód, że u niego zawsze musi być scyzoryk, i Iwan Teodorowicz, podówczas jeszcze tylko Jasio, dobywał go ze skórzanego futeralika, przywieszonego do pętelki szaraczkowego surducika, i dawał pod tym jednakże warunkiem, by nie skrobano pióra ostrą stroną scyzoryka, gdyż na to przeznaczona tępa jego strona. Taka przyzwoitość zwróciła nań uwagę nawet groźnego nauczyciela łaciny, którego sam kaszel w sieniach, zanim jeszcze wsuwał się we drzwi jego strzępkowaty płaszcz i twarz upstrzona ospą, wywoływał przestrach w całej klasie. Ten straszny nauczyciel, u którego na katedrze leżało zawsze parę wiązek rózek, a połowa słuchaczy w klasie klęczała, zrobił Iwana Teodorowicza audytorem, chociaż w klasie znajdowało się wielu, bardziej zdolnych od niego.
Tu nie możemy pominąć wypadku, który miał wpływ na całe jego życie. Jeden z podwładnych mu uczniów, chcąc zmusić swego audytora do napisania w notach scit wówczas, kiedy wcale lekcji swej nie umiał, przyniósł do klasy w papierku blina, oblanego masłem. Iwan Teodorowicz, chociaż zawsze trzymał się zasad sprawiedliwości, tym razem będąc głodnym, nie zdołał oprzeć się pokusie: wziął blina, położył przed sobą książkę i zaczął go spożywać, a cała uwaga audytora tak była pochłonięta tą delicją, że ani spostrzegł, gdy w klasie ucichło raptownie, jakby mak siano, i dopiero wtedy ocknął on się z przestrachu, gdy groźna ręka, wydobywszy się z pod strzępiastego płaszcza, schwyciła go za ucho i wyciągnęła na środek klasy.
— Dawaj tu blina! słyszysz, mówię ci, dawaj hultaju! — piorunująco zawołał nauczyciel; porwał nadjedzonego blina i wyrzucił go przez okno, pod karą zabroniwszy biegającym po dworze żakom podejmować go. Następnie schwytanego tuż na gorącym uczynku Iwana Teodorowicza tęgo wygrzmocił w łapę — i bardzo słusznie: ręce winny, bo brały, nie zaś inna część ciała.
Jakby to nie było; ale od tej pory i tak już bojaźliwy, stał się Iwan bardziej jeszcze lękliwym. Bardzo być może, że ten sam wypadek był przyczyną, że nigdy nie powstała w nim chęć do cywilnej służby, widząc w praktyce, ze nie zawsze udaje się wyjść na czysto z biedy.
Omal że nie piętnaście lat miał już, kiedy wstąpił do drugiej klasy, gdzie zamiast skróconego katechizmu i czterech działań arytmetycznych, wziął się do katechizmu obszernego, książki o powinnościach człowieka i do ułamków. Ale obaczywszy, że im dalej w las, tem więcej drzew, a przy tem otrzymawszy wiadomość, że tatko pożegnał się ze światem, przesiedział w szkole jeszcze lat parę, i za zgodą mamy, wstąpił wreszcie do P*** piechotnego pułku.
P*** piechotny pułk nie był z rodzaju tych, które stanowią większość piechotnych pułków, i chociaż najczęściej kwaterował po wioskach, stał jednak na takiej stopie, że nie ustępował wielu pułkom kawalerzyskim. Większa część oficerów pijała wymorozki, i nie gorzej od huzarów umiała targać żydów za pejsy. Kilku z nich umiało nawet tańczyć mazura, o czem pułkownik P*** pułku, będąc w towarzystwie, nigdy nie omieszkał donieść:
— U mnie, — mawiał on zwykle, trzepiąc siebie po brzuchu za każdym wyrazem, — są tacy, co tańczą mazura; nawet wielu jest takich, bardzo wielu.
Ażeby zaś czytelników bardziej jeszcze oświecić o wykształceniu ogólnem pułku P***, dodam, że było dwóch oficerów, zapalonych graczów w sztosa, którzy przegrywali mundur, czapkę, płaszcz, temlak, a nawet buty, co nie zawsze zresztą i między kawalerzystami napotkać się daje.
Towarzystwo wszakże takich kolegów, bynajmniej nie zmniejszyło lękliwości Iwana Teodorowicza; a ponieważ nie pijał wymorozek, przekładając nad nie kieliszeczek wódki przed objadem i kolacją, nie tańczył mazura i nie grał w sztosa, to naturalnie, musiał zawsze być samotnym. Tak więc, gdy inni zaglądali do okolicznych szlacheckich domów, on zamykał się w pokoju, czas swój poświęcając ćwiczeniom, będącym właściwością usposobień rzewnych i odznaczających jego dobroć: czyścił guziki, albo odczytywał „Wyrocznie Salomona,“ to znowu rozstawiał w każdym kącie swego pokoju pułapki na myszy, a wreszcie zdjąwszy z siebie mundur, leżał na łóżku.
Za to w całym pułku nie było nikogo, któryby mógł się pochwalić taką akuratnością, jak Iwan Teodorcwicz; a plutonem swoim tak komenderował, że dowódzca kompanii zawsze stawiał go za wzór innym. Za to w bardzo prędkim czasie, bo w jedenaście lat po otrzymaniu pierwszej rangi chorążego, awansowano go na podporucznika.
W tym to już czasie dowiedział się on, że mama przeniosła się do wieczności, a ciocia, rodzona siostra mamy, którą on znał dla tego tylko, że kiedy był jeszcze dzieckiem, przywoziła mu, a później przysyłała nawet do Hadziacza suszone gruszki i przez nią samą preparowane smaczne pierniki, (z mamą żyła ona w niezgodzie, i dla tego później nie widywał już Iwan Teodorowicz swej ciotki) — ta tedy ciocia, przez wrodzoną dobroć serca, wzięła się do gospodarowania w jego nie wielkim mająteczku, o czem w swoim czasie uwiadomiła siostrzeńca listownie.
Iwan Teodorowicz całkowicie polegając na ekonomicznych i nieekonomicznych zdolnościach cioci, pozostał nadal w swoim obowiązku. Każdy inny na jego miejscu, mając taką rangę, wzbiłby się w pychę; lecz pycha wcale obcą mu była, i zostawszy porucznikiem, był tymże samym Iwanem Teodorowiczem, jakim był niegdyś, gdy się jeszcze tytułował praporszczykiem.

Przesłużywszy lat cztery po tem w życiu jego niepośledniem wydarzeniu, wybierał się już ze swoim pułkiem z Białorusi do Wielkiej Rossji, gdy otrzymał list tej treści:
„Kochany siostrzeńcze Iwanie Teodorowiczu!

„Posyłam ci bieliznę — pięć par nicianych skarpetek i cztery cieńkich koszul, a przytem chcę ci zakomunikować pewną wiadomość; ponieważ masz już nie małą rangę, co sądzę, wiadomo tobie, i doszedłeś do tego wieku, że pora pomyśleć i o gospodarce, to nie masz potrzeby więcej służyć wojskowo. Jestem już wiekowa i nie mogę sama wszystkiego doglądnąć w twoim gospodarstwie; a przytem osobiście mam jeszcze dużo z tobą do pomówienia. Przyjeżdżaj, Jasiu! Czekając z niecierpliwością twego przybycia, pozostaję szczerze kochającą cię ciotką

Bazylidą Cupczewską.“
P. S. Cudna u nas w ogrodzie wyrosła rzepa, raczej do kartofli podobna, niż do rzepy.
W tydzień po otrzymaniu tego listu, Iwan Teodorowicz wystosował taką odpowiedź:
„Wielmożna Pani, ciociu Bazylido Kasparówno!

„Bardzo dziękuję cioci za przysłaną bieliznę. Zwłaszcza skarpetki moje bardzo stare tak, że nawet dieńszczyk[1] cerował je cztery razy, przez co bardzo zrobiły się ważkie. Odnośnie zaś do ciocinego zdania o mojej służbie, w pełni się zgadzam, i onegdaj podałem się do dymisji; a skoro otrzymam takową, najmę podwodę. Dawniejszego ciocinego zlecenia, na konto nasienia pszenicy, sybirskiej arnautki, nie mogłem wykonać; w całej Białorusi niema takowej. Nierogaciznę karmią tu najczęściej brahą, dodając nieco piwnego wyskoku.
„Z zupełnym szacunkiem pozostaję Wielmożnej Pani cioci siostrzeńcem

Iwanem Szpońką“

Nareszcie Iwan Teodorowicz otrzymał dymisję, w randze porucznika; najął za czterdzieści rubli bałagułę żyda z Mohylowa do Hadziacza, i siadł do bryczki o tym samym czasie, kiedy drzewa okryły się młodemi, niezbyt jeszcze licznemi listkami, cała ziemia ubrała się w świeżą zieloną szatę, a wszystkie łąki wiały zapachem wiosny.

II.
Podróż

W drodze nic tak ciekawego nie zaszło; chyba, że jechali trocha dłużej nad dwa tygodnie. Bardzo być może, że prędzejby zajechali, ale pobożny żyd szabasował co sobota, i nakryty kapą, modlił się dzień cały. Wreszcie Iwan Teodorowicz, jak to już wyżej zauważyłem, należał do rzędu tych ludzi, którzy nie umieją się nudzić. Wówczas rozpakowywał on swój tłumok, wyjmował bieliznę, opatrywał ją detalicznie: czy tak wyprana, czy tak złożona; zdmuchiwał ostrożnie pyłek z nowego munduru, który już był uszyty bez epoletów, i znowu w najlepszy sposób pakował to wszystko na swoje miejsce. Książek, mówiąc wogóle, czytywać nie lubiał; a jeśli niekiedy zaglądał do „Wyroczni Salomona,“ to jedynie dla tego, że miło mu było spotkać tam znajome rzeczy, czytane już niejednokrotnie. Tak mieszkaniec miasta bywa co dnia w kasynie nie dla tego, aby tam co nowego miał usłyszeć; ale że spotka się tu z dawnymi przyjaciółmi, z którymi on od niepamiętnych czasów przyzwyczaił się gawędzić. Tak urzędnik z niewymowną roskoszą odczytuje po kilka razy dziennie kalendarz informacyjny, nie dla jakichś tam dyplomatycznych widoków; ale poprostu, że go bardzo cieszy wydrukowana lista nazwisk. „A! pan Jan także tu!“ powtarza on sobie w myśli. „A! otóż i ja! hm!...“ i nazajutrz przeczytuje go znowu po kilka razy, z temiż samemi wykrzyknikami.
Po dwutygodniowej podróży, Iwan Teodorowicz dojechał do wioski, odległej o sto wiorst od Hadziacza. Był to piątek. Słońce oddawna już było zaszło, kiedy on wtarabanił się z bryczką i z żydem na podsienie karczmy.
Ta karczma nie różniła się w niczem od innych, pobudowanych w niewielkich wioskach. W nich zwykle bardzo szczerze traktują przejezdnych sianem i owsem, jak gdyby byli pocztowemi końmi. Ale gdybyś zechciał przekąsić, jak przystało na porządnego człowieka, to byś musiał zachować apetyt na lepsze czasy.
Iwan Teodorowicz wiedząc o tem wszystkiem, zaopatrzył się w swoim czasie w parę wiązek obwarzanków i w kółko kiełbasy, a kazawszy sobie podać kieliszek wódki, której nie zbywa w żadnej karczmie, zabierał się do kolacji, ulokowawszy się przed dębowym stołem, wbitym na wieki wieczne w glinianą podłogę.
W trakcie tego dał się słyszeć turkot bryczki. Wrota zaskrzypiały, ale bryczka długo nie wjeżdżała we wrota podsienia. Donośny głos z niej wydobywający się, certował się ze staruszką, gospodynią karczmy.
— Zajadę, — słyszał Iwan Teodorowicz; — ale niechże choć jedna pluskwa ukąsi mnie w twojej chacie, to zabiję, jak Boga kocham zabiję, stara ty wiedźmo! i za siano nie zapłacę!
Po chwili drzwi się otworzyły i wszedł, raczej wsunął się gruby jegomość w zielonym surducie. Głowa jego nieruchomie spoczywała na krótkiej szyi, która zdawała się być jeszcze grubszą od dwupiętrowego podbródka. Widać było, że on nawet z powierzchowności należał do rzędu tych ludzi, co to nigdy nie lubią sobie łamać głowy nad bagatelami, i których całe życie szło jakby po maśle.
— Moje uszanowanie panu dobrodziejowi! — zawołał on, postrzegłszy Iwana Teodorowicza.
Iwan Teodorowicz skłonił się w milczeniu.
— A pozwoli pan siebie zapytać, z kim mam honor? — ciągnął dalej gruby jegomość.
Przy tem pytaniu, Iwan Teodorowicz mimowolnie podniósł się z miejsca i wyciągnął się jak struna, co zwykle robił, kiedy bywało pułkownik zapytywał go o co.
— Dymisjonowany porucznik, — rzekł, — Iwan Teodorowicz Szpońka.
— A czy wolno zapytać, dokąd raczy podążać pan dobrodziej?
— Do własnego futoru, Wytrebeniek.
— Wytrebeńki! — zawołał surowy instygator. — A pozwól pan, pozwól, mości dobrodzieju! — mówił, przystępując do exporucznika i rozmachując rękoma, jakby go kto nie puszczał, albo jakby się przeciskał przez tłum, i zbliżywszy się, wziął Iwana Teodorowicza w swoje objęcia i poślinił go najpierw w prawy policzek, potem w lewy, i potem znowu w prawy. Ex-porucznikowi bardzo się podobały te całusy, przy dotknięciu się bowiem, tłuste policzki nieznajomego wydały mu się miękkiemi poduszkami.
— Pozwól, łaskawco, pozwól, że się poznamy! — nieustawał grubas, — jestem obywatelem tegoż samego Hadziackiego powiatu i pańskim sąsiadem; mieszkam niedalej, jak wiorst pięć od pańskiego futoru Wytrebeniek, we wsi Chortyszczach; a nazywam się Grzegorz Grzegorzewicz Storczenko. Koniecznie, bez wymówek, panie dobrodzieju, nawet znać pana niechcę, jeżeli nie przyjedziesz w gościnę do Chortyszcz. Teraz pośpieszam w interesie... A to co? — przemówił on łaskawie, zwracając się do wchodzącego dżokeja, malca w kurtce z łatanemi łokciami i z zafrasowaną miną składającego na stół węzełki i pudełka. — A to co? a to co? — i głos pana Grzegorza co raz stawał się groźniejszym. — Czy ja kazałem ci tutaj postawić to, kochanku? Czy tutaj mówiłem ci postawić, gałganie? Czy nie mówiłem ci, ażebyś pierwej przygrzał kurczę, hultaju? Pójdź precz! — krzyknął, tupnąwszy nogą. — Czekaj, szkarado! gdzie pohrebiec z butelkami? Iwanie Teodorowiczu! — mówił on, nalewając kieliszek nalewki, — proszę pokornie: lekarskiej.
— Dalibóg, nie mogę... już pozwoliłem sobie... — przemówił ex-porucznik, urywając.
— Nawet słuchać nie chcę, panie dobrodzieju! — podniósł głos obywatel, — słuchać nie chcę! nie ruszę się z miejsca, dopóki pan nie wypijesz.
Iwan Teodorowie/, widząc, że niepodobna się wymówić, nie bez przyjemności wypił.
— A to kura, mości dobrodzieju, — ciągnął dalej opeckowaty pan Grzegorz, rozkrawując ją nożem z drewnianego pudełka. — Trzeba panu wiedzieć, że kucharka moja, Jawdocha, czasami lubi łyknąć i dla tego częsta przepala kurę. Hej, chłopcze! — tu się zwrócił on do kozaczka w kurtce, który przyniósł właśnie piernat i poduszki, — pościel mi na ziemi pośród chaty! Ale pamiętaj: z górą nałożyć siana pod poduszki; a niezapomnij także wysmyknąć trocha kłaków od baby — zatkać mi uszy na noc! Trzeba panu wiedzieć panie dobrodzieju, że mam zwyczaj zatykać na noc uszy, a to od tej przeklętej chwili, kiedy mi w jednej moskiewskiej karczmie szwab zalazł w lewe ucho. Przeklęte kacapy, jak się później dowiedziałem, nawet barszcz jedzą z szwabami. Nie możesz pan sobie wyobrazić, co się wtenczas ze mną działo: w uchu tak i strzyka, tak strzyka... Choć drzyj się po ścianach! Już tu w naszych stronach pomogła mi jedna prosta baba, i czembyś pan myślał? poprostu, szeptaniem. I cóż pan powiesz, panie dobrodzieju, o lekarzach? Ja sądzę, że oni, poprostu, tumanią i czmucą nas: czasami jak jaka baba, to o dwadzieścia razy lepiej zna się na rzeczy, aniżeli wszyscy doktorowie.
— Istotnie, pan raczył powiedzieć całkowitą prawdę. Nie jedno rzeczywiście bywa...
Tu się zatrzymał, jakby nie mogąc znaleźć stosownego wyrazu. I nam też nie zaszkodzi zanotować, że pan Iwan Teodorowicz wogóle nie był zbyt szczodrym na słowa. Bardzo być może, że powodem tego była wrodzona lękliwość, a może i chęć pięknego wysłowienia się.
— Dobrze, dobrze przetrząś siano! — mówił pan Grzegorz do swego lokaja, — takie brzydkie mają tu siano, że ani się opatrzysz, jak ci sęczek znajdzie się pod bokiem. Pozwól pan, panie dobrodzieju, życzyć sobie dobrej nocy! Jutro już się nie zobaczymy, wyjeżdżam o świcie. Pański żyd będzie szabasował, wszak jutro sobota, więc i niema pan poco wstawać wcześnie. A proszę, panie dobrodzieju, niezapomnieć o mojej prośbie: znać pana nawet niechcę, jeśli nie przyjedziesz do Chortyszcz.
Tu kamerdyner pana Grzegorza ściągnął zeń surdut i buty, a natomiast zaciągnął nań szlafrok, i pan Grzegorz zwalił się na posłanie, a zdawało się, że wielki piernat upadł na swego kolegę.
— Hej, chłopcze, a gdzieżeś ty hultaju? chodź tu, popraw mi kołdrę! Hej, chłopcze! podłóż pod głowę więcej siana! A co, konie już napojone? Jeszcze tutaj siana, pod ten bok! a poprawże, łajdaku, dobrze kołdrę! Ot tak, jeszcze! Och!...
Tu pan Grzegorz jeszcze westchnął parę razy i począł tak przeraźliwie gwizdać nosem, przerywając go chrapaniem, że drzemiąca na piecu staruszka, budząc się, wytrzeszczała oczy i rozglądała się po całej chacie; ale nic nie spostrzegłszy kładła się znów i zasypiała.
Nazajutrz, kiedy się Iwan Teodorowicz obudził, grubego jegomości już nie było. Był to więc jedyny wypadek taki, który się mu wydarzył w podróży. Trzeciego dnia dojeżdżał on do swojego futoru.
Tu poczuł, że serce mu zabiło mocniej; zwłaszcza, kiedy się pokazał wiatrak, machając skrzydłami, i kiedy w miarę tego, jak żyd pędził swoje klacze pod górę, dał się widzieć cały rząd wierzb. Z pomiędzy nich wyglądała z błyszczącą powierzchnią sadzawka. Tu on się niegdyś kąpał; w tejże samej sadzawce w towarzystwie wiejskich chłopiąt, nurzał się po szyję w wodzie, łowiąc raki. Bryczka wjechała na groblę, i Iwan Teodorowicz obaczył tenże sam domek, pokryty trzciną, też same jabłonie i grusze, po których łaził ukradkiem. Ledwie co bryka wjechała na podwórze, aż tu ze wszystkich stron oskoczyły ją różnych gatunków psy: bure, czarne, szare, rude. Niektóre szczekając, rzucały się do nóg koniom, inne biegły z tyłu, zwąchawszy, że oś posmarowana słoniną; jeden stojąc koło kuchni i przytrzymując łapą kość, wył na całe gardło; drugi szczekał zdaleka i zabiegał to w tył, to naprzód, machając ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie no, ludzie! co to za kawaler ze mnie!“ Chłopięta, w zasmarowanych koszulach, biegły się przypatrywać. Świnia spacerując po podwórzu z szesnastą prosiętami, podniosła ryj do góry z pytającą fizyognomją i kwiczała głośniej niż zwykle. Po podwórzu na ziemi mnóstwo leżało porozścielanych raden z suszącą się na słońcu pszenicą, prosem i jęczmieniem. Na dachu także suszyły się różnego rodzaju zioła: bazylki, tymianek i inne.
Iwan Teodorowicz tak się zapatrzył na to wszystko, że zapomniał o świecie, i dopiero wtedy ocknął się, gdy rudy pies ukąsił złażącego żyda w łydkę. Dwór cały, składający się z kucharki, jednej baby i dwóch dziewcząt w szerścianych zapaskach, wybiegł na jego spotkanie; a po pierwszych wykrzyknikach: „taż to nasz panicz!“ doniósł, że ciocia sadzi kukurydzę w ogrodzie, razem z dziewką Pałaszką i furmanem Omelkiem, który często spełniał obowiązek ogrodnika i stróża. Ale ciocia jeszcze zdala spostrzegłszy żydowskiego bałagulę, już była tutaj. Iwan Teodorowicz zdziwił się nie pomału, gdy ciocia podjęła go prawie na rękach, i przypatrywał się jej nie wierząc, czy to ta sama ciocia, która pisała nie dawno o swojej zgrzybiałości i chorobach.

III.
Ciocia.

Ciocia Bazylida Kasparówna mogła mieć naówczas około pięćdziesięciu lat. Zamężną nigdy nie była i, zwykle mawiała, że panieńskie życie ceni nedewszystko. Zresztą, o ile tylko pamiętam, nikt się o nią nie starał. Pochodziło to ztąd, że wszyscy mężczyźni tchórzyli przed tą dziewicą: najodważniejszy — skoro stanął przy cioci, tracił odwagę, stawał się bojaźliwym i nie śmiał prosić o rękę. „Z wielkim charakterem kobieta, panna Bazylida Kasparówna!“ powiadali konkurenci, i mieli zupełną słuszność, bo największego śmiałka mogła ona upokorzyć. Pijaka młynarza, który do niczego nie był zdolny, własną swoją męską ręką targając codziennie za czuprynę, bez wszelkich innych środków, potrafiła wykierować na człowieka. Wzrost miała olbrzymi, a objętość i siła w zupełności odpowiadały wzrostowi. Zdaje się, że natura popełniła niedarowaną omyłkę, zmuszając ją ubierać się w ciemuo-bronzową z drobuiutkiemi u dołu szlarkami kapotę dnia powszechnego, i w czerwony kaszmirowy szal na Wielkanoc i na imieniny, wówczas, kiedy jej by najwłaściwiej było przy sumiastych wąsach nosić długie batforty. Za to zajęcie jej zupełnie odpowiadało powierzchowności: jeździła sama łódką, wiosłując tak, jakby nie potrafił najzręczniejszy rybak; polowała na dziczyznę; stała nieodstępnie przy kosarzach; umiała dokładnie wyliczyć, gdzie jaki kawon i melon rośnie na basztanie; pobierała pięcio-kopijkowe myto od każdego wozu, przejeżdżającego przez jej groblę; łaziła na drzewa i trzęsła gruszki; biła leniwych wazalów swoją straszną ręką i podawała godnym jej łaski: kieliszek wódki, tążsamą groźną prawicą. Prawie w jednym i tym samym czasie: łajała nieposłusznych, farbowała przędzę, biegała do kuchni, robiła kwas, smażyła miodowe konfitury, cały dzień była na nogach i wszędzie dawała sobie radę. Skutek tego wszystkiego był ten, że maleńki mająteczek Iwana Teodorowicza, składający się z ośmnastu dusz podług ostatniej rewizji, zostawał w kwitnącym stanie, w całem znaczeniu tego wyrazu. A przytem Bazylida Kasparówna bardzo kochała swego siostrzeńca i starannie nabijała dlań kabzę.
Z przyjazdem do domu, życie pana Iwana Teodorowicza całkiem się zmieniło i poszło odmienną koleją. Zdawało się, że natura stworzyła go do rządzenia majątkiem o ośmnastu duszach. Nawet ciocia zauważyła, że z niego dobry będzie gospodarz, chociaż, prawdę powiedziawszy, jeszcze go nie wtajemniczyła we wszystkie szczegóły gospodarstwa i niepozwalała mu się wtrącać wszędzie. Onó szcze moloda dytyna!“ mawiała zwykle, niezważając na to, że owe dziecko sięgało już czterdziestki: „Gdzież mu tam jeszcze wiedzieć o wszystkiem!“
Jednak Iwan Teodorowicz nieodstępnie bywał w polu przy żeńcach i kosarzach, i to czułej jego duszy sprawiało niewymowną roskosz: jednozgodny ruch kilkunastu błyszczących kos; szelest spadającej w równych odstępach trawy; niekiedy dolatujące pieśni żniwiarek, to wesołe, jak spotkanie gości, to smętne jak pożegnanie; spokojny, czysty wieczór — i jaki wieczór! co za wolne i świeże powietrze! jak to wówczas wszystko zdaje się żyć innem życiem: step czerwienieje, sinieje i płonie kwiatami; przepiórki, drozdy, czajki, polne koniki, tysiące owadów wydają gwizd, świegotanie, szemrzenie, krzyk, i w jednej chwili wszystko to zlewa się w harmonijne chóry; a wszystko ani na sekundę nie umilknie! słońce tymczasem chowa się. A! jak świeżo i zdrowo! Na polu to tu, to tam rozkładają ognie i stawiają kotły, a naokoło kotłów siadają wąsaci kosarze; zapach od klusek rozchodzi się daleko, a zmrok co raz bardziej zapada...
Trudno wyobrazić sobie, co się wtenczas działo z Iwanem Teodorowiczem. Zapominał on nawet, będąc przy kosarzach, skosztować klusek, które pasjami lubiał; a tylko stał nieruchomie na jednem miejscu, goniąc wzrokiem znikającą w niebie czajkę, albo licząc kopy zerzniętego zboża, które jak gwiazdy usypały sobą pole.
Wkrótce o Iwanie Teodorowiczu zaczęto mówić, jako o wielkim gospodarzu. Ciocia nie mogła się dość nacieszyć swoim siostrzeńcem i nigdy nie omieszkała przy sposobności pochwalić się nim przed sąsiadami. Pewnego dnia po skończonych żniwach i mianowicie w końcu lipca, Bazylida Kasparówńa ująwszy za rękę siostrzeńca z miną tajemniczą, powiedziała, że życzy sobie pomówić z nim w interesie, który od dawna zajmował jej uwagę.
— Wiadomo ci, kochany Iwanie Teodorowiczu, — zaczęła, — że masz w swoim futorze ośmnaście dusz; zresztą tyle się liczy podług ostatniej rewizji, w rzeczy zaś samej może się znaleźć więcej, bo do dwudziestu czterech. Ale nie w tem rzecz; znasz lasek tuż za naszą lewadą, a wiesz zapewne, że za tym laskiem ciągnie się obszerna łąka około dwudziestu dziesięcin; a trawy na niej tyle, że co roku można wziąć za nią więcej jak sto rubli, zwłaszcza, jeśli, jak powiadają, będzie kwaterował w Hadziaczu któryś z konnych pułków.
— A tak, tak jest ciotko, znam! i bardzo dobra trawa.
— Sama to wiem, że bardzo dobra; ale czy tobie wiadomo, że cała ta łąka, wedle słuszności należy do ciebie? Cóż tak wytrzeszczyłeś oczy? Słuchaj, Iwanie Teodorowiczu! Pamiętasz Stefana Kuźmicza? Co ja mówię: „pamiętasz!“ ty wtenczas byłeś taki maleńki, że nie mogłeś nawet wymawiać jego imienia. Gdzie tam! pamiętam, kiedy przyjechałam w czasie Wielkiego postu, i wzięłam cię była na ręce, omal, że mi nie zniszczyłeś całej sukni; szczęście, że miałam czas oddać cię mamce Matrenie; taki byłeś brzydki wówczas!... Ale nie o tem mówić chciałam: cała ta łąka za naszym futorem, a nawet wieś Chortyszcze, należała do Stefana Kuźmicza. Trzeba ci wiedzieć, że jeszcze gdy na świecie nie byłeś, on jeździł do twojej mamy, prawda, że o takiej porze, gdy ojca twego w domu nie było. Nie myśl wszakże, abym miała ją potępiać za to, niech jej tam Pan Bóg da wieczny odpoczynek! chociaż nieboraczka zawsze jakąś miała ansę do mnie. Ale nie o to rzecz idzie: czy tak, czy owak, dość, że pan Stefan Kuźmicz zapisał ci testamentem cały ten majątek, o którym mówiłam. Ale nieboszczka twoja matka, mówiąc między nami, sztrasznie była dziwaczna. Sam djabeł (Boże odpuść!) nie mógłby jej zrozumieć. Gdzie ona podziała ten? testament — Bóg raczy wiedzieć. Ja myślę poprostu, że musi być w ręku tego starego kawalera, Grzegorza Storczenka. Ta pyzata szelma cały majątek nieboszczyka zagarnęła w swoje ręce. Gotowam nie wiem jak przysiądz, że on musiał ukryć testament.
— Zapozwoleniem ciotki, czy to nie ten sam staruszek, z którym poznajomiłem się w karczmie?
Tu Iwan Teodorowicz opowiedział rzecz całą.
— A któż go wie? — odrzekła, trocha pomyślawszy ciocia, — być może, że to ten hultaj. Prawda, dopiero od półtora roku zamieszkałam tutaj; a w tak krótkim czasie niema sposobu poznać człowieka. Staruszka, matka jego, jak słyszałam, ma być bardzo rozumna kobieta, i powiadają, że wybornie umie kwasić ogórki; dywany własne jej dziewki, prześliczne, wyrabiają. Ale ponieważ mówisz, że on cię dobrze przyjął, jedź do niego: może sumienie poruszy tego starego grzesznika i odda ci twą własność. I owszem, możesz nawet pojechać bryczką; tylko przeklęte chłopcy powyciągali wszystkie gwoździe z tyłu; trzeba będzie powiedzieć Omelkowi, aby poprzybijał wszędzie lepiej skórę.
— Na co mi jej, ciociu? wezmę wózek, którym ciocia czasami jeździ na polowanie.

Na tem skończyła się rozmowa.

IV.
Obiad.

W porze obiadowej, Iwan Teodorowicz wjechał do Chortyszcz i należy wyznać: stchórzył nieco, zbliżając się do dworu.
Był to budynek długi i nie trzciną pokryty, jak to miało miejsce u wielu okolicznych obywateli, ale gontami. Dwie spiżarnie na podwórzu także kryte gontami; wrota dębowe. Iwan Teodorowicz wyglądał jak frant, co to przyjechawszy na bal, gdzie się nie obejrzy, wszędzie widzi frantów, daleko szykowniej wystrojonych. Przez szacunek zatrzymał się przed spiżarnią, a sam poszedł piechotą do ganku.
— A! pan Iwan Teodorowicz! — zawołał pan Grzegorz, spacerujący po podwórzu w surducie, ale bez halstucha, kamizelki i reszty ubrania; a jednak zdawało się, że i ten garnitur ciężył jego niepośledniej tuszy, bo pot lał się zeń kroplami: — Cóż pan mówiłeś, że jak skoro się obaczysz z ciocią, przyjedziesz i nieprzyjechałeś? — Po tych wyrazach usta Iwana Teodorowicza zetknęły się znowu ze znajomemi mu już poduszeczkami.
— Najczęściej zajęcia przy gospodarstwie... Przyjechałem tu do pana tylko na chwilkę, właśnie w interesie...
— Na chwilkę? nic z tego nie będzie. Hej, chłopcze! — krzyknął gruby gospodarz, i tenże sam kozaczek w kurtce wybiegł z kuchni. — Powiedz Kasjanowi, niech zaraz zamknie wrota, — słyszysz? niech mocno zamknie! a konie tego pana niech natychmiast wyprzęże. Proszę do pokoju, tu taki upał, że na mnie cała koszula mokra.
Iwan Teodorowicz wszedłszy do pokoju, postanowił nie tracić na próżno czasu, i pomimo nieśmiałości, przypuścił od razu szturm.
— Ciocia miała honor... powiadała mi, że nieboszczyk pan Stefan przekazał testamentem...
Trudno wyobrazić sobie, co za nieprzyjemny grymas wystąpił na szeroką twarz pana Grzegorza.
— Dalibóg, nic nie słyszę! — odrzekł on, — trzeba panu wiedzieć, że u mnie w lewem uchu siedział targan, (w rossyjskich karczmach te przeklęte kacapy wszędzie porozpładzali targany): Niepodobna żadnem piórem opisać, co za męki przecierpiałem, tak ot i wierci! tak ot i wierci!... Już w naszych stronach pomogła mi jedna staruszka bardzo zwykłym środkiem...
— Chciałem powiedzieć... — zdecydował się przerwać Iwan Teodorowicz, widząc, że pan Grzegorz umyślnie chce zwrócić rozmowę na inny tor, — że w testamencie nieboszczyka Stefana Kuźmicza jest zapis, mocą którego należy do mnie...
— Ja wiem, już to panu ciocia nagadała. To nie prawda, dalibóg, nie prawda! Żadnego zapisu wujaszek nie uczynił. Chociaż, prawda, w testamencie się mówi o jakimś zapisie, ale gdzież ten zapis? Nikt go nie pokazywał. Ja to panu dobrodziejowi dlatego mówię, że szczerze mu sprzyjam. Dalibóg, to nie prawda! Iwan Teodorowicz umilkł, myśląc, że może w rzeczy samej cioci tylko tak się wydawało.
— A otóż idzie mama z siostrami! — rzekł pan Grzegorz, — a zatem obiad już gotów. Chodźmy!
Tu pociągnął on za sobą Iwana Teodorowicza do pokoju, w którym stała na stole wódka i przekąski.
W tejże samej chwili weszła staruszka niziutka, istny imbryczek w czepeczku, w towarzystwie dwóch panienek: blondynki i brunetki.
Iwan Teodorowicz, jako dobrze wychowany kawaler, najprzód ucałował rękę staruszki, a następnie rączki panienek.
— To, mamo, nasz sąsiad, Iwan Teodorowicz Szpońka, — rzekł pan Grzegorz.
Staruszka z uwagą patrzyła na gościa, albo też udawała, że patrzyła. Zresztą, była to wcielona poczciwość; zdawało się, że tuż, tuż chce zapytać Iwana Teodorowicza: „Jak też wiele kwasicie państwo ogórków na zimę?“
— Czy pił pan wódkę? — zapytała staruszka.
— Mama pewno się nie wyspała, — rzekł pan Grzegorz, — któż się pyta gościa, czy pił? Mama niech tylko częstuje; a to już rzecz nasza, czy piliśmy, czy nie. Iwanie Teodorowiczu! bardzo prosimy: tej cytrynówki, albo malinówki — którą pan wolisz? Iwanie Iwanowiczu! a ty czegóż stoisz? — dodał zwracając się w inną stronę.
Tu Iwan Teodorowicz spostrzegł zmierzającego do stołu Iwana Iwanowicza w długim surducie, z ogromnym stojącym kołnierzem, który sięgał wyżej uszu, tak, że głowa jego siedziała w kołnierzu, jakby w bryczce.
Iwan Iwanowicz zbliżył się do wódki, potarł ręce, obejrzał ze wszystkich stron kieliszek, nalał, podniósł w górę do światła i wychylił jednym haustem wszystką wódkę; jednak nie połykając, popłukał nią najpierw dobrze całą gębę, a potem dopiero połknął i zakąsiwszy chlebem z marynowanemi opieńkami, zwrócił się do Iwana Teodorowicza.
— Czy nie z Iwanem Teodorowiczem mam honor mówić?
— Tak jest, z nim samym! — odrzekł zapytany.
— Bardzo pan raczył zmienić się od czasu, jak miałem honor go widzieć. O, ho, ho! — ciągnął dalej Iwan Iwanowicz, — jeszcze ot takim pana pamiętam! — tu podniósł rękę na łokieć od ziemi. — Nieboszczyk ojciec pański, daj mu Boże królestwo niebieskie, rzadkich zalet był człowiek. Kawony i melony bywało miał takie, jakich teraz nigdzie pan nie znajdzie. Ot choćby i tu, — ciągnął dalej, odprowadzając Szpońkę na stronę, — podadzą panu melony, ale cóż to za melony? nawet spojrzeć nie warto! Da pan wiarę, że u nieboszczyka były melony, — dodał z miną tajemniczą, rozstawiając ręce, jakby chciał objąć grube drzewo, — dalibóg, ot takie!
— Chodźmy do stołu! — rzekł pan Grzegorz, ująwszy za rękę Iwana Teodorowicza.
Pan Grzegorz siedział na zwykłem swojem miejscu, przy końcu stołu, zawiesiwszy pod brodą ogromną serwetę, i w tym kostiumie będąc podobnym do bohaterów, których cyrulicy malują na swoich szyldach. Iwan Teodorowicz, rumieniąc się, siadł na wskazane mu miejsce vis-à-vis dwóch panien; zaś Iwan Iwanowicz nie omieszkał usiąść tuż obok niego, ciesząc się w duszy, że będzie miał sposobność udzielenia się ze swemi wiadomościami.
— Na co pan wziąłeś kuperek, Iwanie Teodorowiczu! To indyk! — rzekła staruszka, zwracając się do gościa, któremu w tej chwili podał półmisek wiejski oficjant, w szarym fraku z czarną łatką. — Niech pan weźmie szyjkę!
— Mamo! kto mamę prosi wtrącać się! — przemówił pan Grzegorz. — Proszę być pewną, że gość sam wie, co mu wziąć należy. — Iwanie Teodorowiczu! Niech pan weźmie skrzydełko, ot to drugie z pępuszkiem! A cóż pan tak mało bierze? Niech pan weźmie wątróbkę! A ty czego rozdziawiłeś gębę z półmiskiem? proś! klękaj, gałganie! mów zaraz: Iwanie Teodorowiczu, proszę wziąć wątróbkę!
— Iwanie Teodorowiczu! proszę wziąć wątróbkę! — zabeczał, uklęknąwszy oficiant z półmiskiem.
— Hm! co to za indyk! — rzekł półgłosem Iwan Iwanowicz z miną pogardliwą, pochyliwszy się do swego sąsiada, — czy taki powinien być indyk! Oto, gdybyś pan obaczył moje indyki! Upewniam pana, że w jednym więcej tłustości, niż w dziesiątku takich, jak te. Da pan wiarę, że nawet obrzydliwie patrzyć na nie, kiedy chodzą po podwórzu — takie tłuste!...
— Iwanie Iwanowiczu! Ty łżesz! — zahuczał gospodarz, dosłyszawszy rozmowę.
— Powiem panu! — mówił wciąż do swego sąsiada Iwan Iwanowicz, udając, jakoby nie słyszał słów pana Grzegorza, — że w roku zeszłym, kiedym kazał ich pędzić do Hadziacza, dawano mi po pięćdziesiąt kopijek od sztuki, i to jeszcze brać nie chciałem.
— Iwanie Iwanowiczu! Ja ci powiadam, że łżesz! — zawtórował mu gospodarz, dla lepszej mocy, sylaba po sylabie i głośniej aniżeli pierwej.
Ale Iwan Iwanowicz udając, że go to wcale nie dotyczy, ciągnął dalej, ale ciszej o wiele:
— Doprawdy, że brać nie chciałem. W Hadziaczu ani u jednego obywatela...
— Iwanie Iwanowiczu! Głupi jesteś i nic więcej! — głośno zawołał pan Grzegorz. — Wszak Iwan Teodorowicz wie o tem wszystkiem lepiej od ciebie i pewno ci nie uwierzy.
Tu Iwan Iwanowicz obraził się na serjo, umilkł, i zabrał się szczerze do indyka, niezważając na to, że niebył tak tłustym, jak tamte, na które obrzydliwie było patrzeć.
Dźwięk nożów, łyżek i talerzy, zamienił na chwilę rozmowę; ale najgłośniej dawało się słyszeć wysmoktywanie szpiku z baraniej kości, dokonywane przez pana Grzegorza.
— Czy pan czytał, — zapytał Iwan Iwanowicz po chwili sąsiada, wysuwając głowę ze swojej bryczki, — książkę: „Pielgrzymka Korobiejnikowa do Ziemi świętej?“ Prawdziwa roskosz dla duszy i serca! Teraz nie drukują takich książek. Wielka szkoda, że nie popatrzyłem w którym roku.
Iwan Teodorowicz posłyszawszy, że rzecz idzie o książkę, z wielką pilnością nabierał sosu do talerza.
— Istotnie, panie dobrodzieju, dziwnie się musi wydawać, skoro sobie człowiek pomyśli, że też to prosty mieszczanin mógł zajść tak daleko: więcej jak trzy tysiące wiorst, panie dobrodzieju! więcej jak trzy tysiące wiorst! To zapewne sam Pan Bóg raczył z nim chodzić po Palestynie i Jerozolimie.
— Więc pan powiada, że on, — rzekł Iwan Teodorowicz, który wiele się był nasłuchał o Jerozolimie jeszcze od swojego famulusa, — był i w Jerozolimie!...
— O czem pan mówisz, Iwanie Teodorowiczu?! — zawołał z końca stołu pan Grzegorz.
— Ja, to jest, chciałem powiedzieć, że co to za dalekie strony bywają na świecie, — odrzekł zagadnięty, bardzo się ciesząc, że wymówił tak długi frazes.
— Nie wierzcie mu, Iwanie Teodorowiczu! — rzekł pan Grzegorz, dobrze się nie wsłuchawszy, — wszystko łże! Tymczasem skończył się objad. Pan Grzegorz poszedł do swego pokoju, jak zwykle, trochę się przedrzemnąć, a goście udali się w ślad za staruszką gospodynią i pannami do bawialnego pokoju, gdzie na tym samym stole, na którym oni zostawili wychodząc: wódkę, jakby w skutek jakichści czarów, zjawiły się miseczki z konfiturami różnych gatunków i talerze z kawonami, wiśniami i melonami.
We wszystkiem widoczną się stała nieobecność pana Grzegorza: gospodyni była mowniejszą, i sama, bez prośby, odkrywała mnóstwo sekretów, dotyczących kwaszenia ogórków i suszenia gruszek. Nawet panny rozmawiały; lecz blondynka, która zdawała się być młodszą o lat sześć od swojej siostry, i która sądząc z powierzchowności, miała dwadzieścia pięć lat, była nie tak mowną.
Ale za wszystkich mówił i działał Iwan Iwanowicz. Będąc pewnym, że nikt mu teraz nie przeszkodzi, mówił: o ogórkach i o posiewie kartofli, i o tem, jacy to dawniej rozumni byli ludzie — gdzież dzisiejszym z nimi się mierzyć! i o tem, że wszystko na świecie im dalej, tem rozumniej, i nakoniec dójdzie do wykrywania najmądrzejszych rzeczy. Jednem słowem, był to jeden z liczby tych ludzi, którzy z największą przyjemnością lubią się zająć uweselającym duszę dyskursem i mówić będą o wszystkiem, o czem tylko można mówić. Skoro rozmowa wchodziła na drogę poważnych i religijnych przedmiotów, Iwan Iwanowicz wzdychał po każdym wyrazie, kiwając zlekka głową; jeśli zaś mówiono o gospodarstwie, to wysuwał głowę ze swojej bryczki i robił takie miny, że patrząc na nie, zda się mogłeś czytać: jak należy robić gruszkowy kwas, jakiej wielkości są te melony, o których on mówił, i jakiej grubości te gęsi, co biegają u niego po podwórzu.
Nareszcie, ledwie nie ledwie, nad wieczorem, udało się naszemu gościowi pożegnać, pomimo swojej niedecydowności, i mimo że go gwałtem chciano zatrzymać na noc, przecież postawił na swojem — i wyjechał.

V.
Nowy plan cioci.

— A co? oddał zapis ten stary hultaj? — Temi słowy powitała ona siostrzeńca, z niecierpliwością wyglądając go od kilku godzin na ganku, i nakoniec nie wytrzymała, aby nie wybiegnąć za wrota.
— Nie, ciociu, — odparł siostrzeniec, złażąc z wózka, — pan Grzegorz żadnego zapisu nie ma.
— I tyś mu uwierzył? Łże on przeklęty! Skoro go gdzie zdybię, doprawdy, własnemi rękoma ogrzmocę! O, zaleję mu sadła za skórę! Zresztą, potrzeba wprzódy pomówić z naszym podsędkiem, czy nie uda się zmusić go sądownie... Ale nie o to teraz chodzi. A co, obiad był dobry?
— Bardzo... tak! nadzwyczaj, ciociu!
— No, jakież były potrawy? opowiedz. Staruszka, wiem, to mistrz w swojej sztuce.
— Leniwe pierożki były ze śmietaną, ciociu. Potrawka z faszerowanych gołębi...
— A indyk ze śliwkami był? — zapytała ciocia, bo sama dobrze umiała przyrządzać tę potrawę.
— Był i indyk... Bardzo ładne panienki, — siostry pana Grzegorza, zwłaszcza blondynka...
— A! — rzekła ciocia; bacznie spojrzała na siostrzeńca, który zarumieniwszy się, spuścił w dół oczy. Nowy projekt szybko powstał w jej głowie: — A co? — zapytała z ciekawością i żwawo, — jakie brwi u niej?
Nieodrzeczy będzie zanotować, że ciocia rozumiała, że piękność kobiety w brwiach spoczywa.
— Brwi zupełnie takie, jakie ciocia opowiadała, że u was były w młodości. I po całej twarzy niewielkie piegi.
— A! — rzekła ciocia, zadowolona słowami siostrzeńca, który jednakże wcale nie myślał o tem, aby powiedzieć komplement. — Jakąż miała na sobie suknię? chociaż zresztą trudno teraz znaleźć takie mocne materje, jaka, choćby naprzykład, ot u mnie na tej kapocie. Ale nie o to rzecz idzie. No, cóż, rozmawiałeś z nią o czemkolwiek?
— To jest... ja, ciociu? Ciocia może już myśli...
— A cóż? cóżby w tem było dziwnego? tak Bóg chciał! Może ci przeznaczenie wybrało ją za żonę...
— Nie wiem, doprawdy, jak ciocia może to mówić, to dowodzi, że ciocia całkiem mnie nie zna...
— Ot, masz tobie, już się i obraził! — rzekła ciocia. Szcze moloda dytyna, pomyślała w duchu, nic nie wie! Potrzeba ich sprowadzić razem, niech się poznajomią. — Poczem poszła do kuchni, zostawiając Iwana Teodorowicza.
Ale od tej chwili myśl jej była wyłącznie zajęta tem, żeby jak najprędzej widzieć swego siostrzeńca żonatym i niańczyć swe małe wnuczęta. W głowie jej krążyły same tylko przygotowania do wesela, i widać było, że wszystko w jej gospodarce zaczęło iść śpieszniej niż zwykle, choć zresztą, jak zwykle bywa w takich razach, wszystko robiło się gorzej. Często, robiąc ciasteczka na desert, którego nigdy nie powierzała kucharce, zapomniawszy się i wyobrażając sobie, że koło niej stoi maleńki wnuczek proszący o łakocie, wyciągała w zamyśleniu do niego rękę z najlepszem ciasteczkiem, a pies korzystając z tego, chwytał smaczny kąsek, i dopiero chromkaniem wyprowadzał ją z zamyślenia, za co otrzymywał naturalnie stosowną nagrodę kociubą. Nawet zarzuciła ulubione swoje zajęcie, i nie jeździła na polowanie, zwłaszcza kiedy razu pewnego zamiast kuropatwy, zastrzeliła wronę, co przedtem nigdy jej się nie zdarzało.
Nareszcie, po upływie dni czterech, wszyscy ujrzeli wytoczoną z wozowni na podwórze bryczkę. Furman Omelko, który zarazem był ogrodnikiem i stróżem, już od samego świtu stukał młotkiem i przybijał skórę, wciąż odpędzając natrętne psy, które lizały koła. Poczytuję sobie za obowiązek uprzedzić czytelników, że to ta sama bryczka, w której jeździł jeszcze Adam, i dla tego, gdyby kto się poważył przedstawić inną bryczkę za alamowską, będzie to wierutny fałsz, i bryczka niezawodnie jest fałszywą. Dotychczas nie wiadomo, w jaki sposób została ona uratowaną od potopu; zapewne w arce Noego była dla niej osobna wozownia. Szkoda tylko, że nie możemy czytelnikom plastycznie ją unaocznić. Dość powiedzieć, że Bazylida Kasparówna bardzo była zadowoloną z jej architektury, i mocno żałowała, że wyszły już z mody starożytne powozy. Samo urządzenie bryczki nieco pochyle, to jest tak, że prawa jej strona była daleko wyższą, niż lewa, bardzo jej się podobało, bo z jednej strony może, jak ona powiadała, włazić słusznego wzrostu osoba, a z drugiej niskiego. Wreszcie wewnątrz bryczki mogło się zmieścić sztuk pięć niskiego wzrostu i troje takich jak ciocia.
O południu, Omelko, ułatwiwszy się koło bryczki, wyprowadził ze stajni trójkę koni, nie wiele o młodszych od niej, i zaczął je przywiązywać sznurkiem do wspanialej kolasy. Iwan Teodorowicz wlazł z jednej strony, ciocia z drugiej, i bryczka ruszyła z miejsca. Idący po drodze chłopi, widząc taką bogata kolasę (ciocia bardzo rzadko w niej wyjeżdżała), z uszanowaniem zatrzymywali się, a zdjąwszy czapki, kłaniali się do ziemi.
Po dwóch godzinach jazdy, kolasa zatrzymała się przed gankiem — sądzę, że nie potrzebuję dodawać, iż: przed gankiem domu Storczenka. Pana Grzegorza nie było w domu. Staruszka z pannami wyszła na spotkanie gości do jadalnego pokoju. Ciocia podeszła miarowym krokiem, z wielką zręcznością wysunęła naprzód jedną nogę i rzekła głośno:
— Bardzo się cieszę, szanowna pani, że mam honor osobiście złożyć jej mój szacunek, a zarazem z respektem proszę o pozwolenie złożenia podziękowania za przyjęcie, jakie okazałaś pani dla mego siostrzeńca Iwana Teodorowicza, który bardzo zeń był zadowolony. Prześliczną ma pani dobrodziejka hreczkę u siebie! widziałam podjeżdżając do wsi. A pozwoli się pani zapytać, ile kóp z dziesięciny?
Po tej przemowie nastąpiło ogólne obcałowywanie się; kiedy wreszcie roztasowano się w bawialnym pokoju, staruszka gospodyni zaczęła:
— Na konto hreczki nie mogę pani służyć, to wydział Grzegorza; już od dawna do tego się nie wtrącam, a przytem nie mogę — starość nie radość! Dawniej, bywało, pamiętam, hreczka po pas sięgała; teraz Bóg wie co; chociaż, zresztą, powiadają, że coraz to lepsza. — Tu staruszka westchnęła, i w tem jej westchnieniu badacz starożytności domyśliłby się wieku ośmnastego.
— Słyszałam, że u pani własne jej dziewki piękne tkają dywany, — rzekła Bazylida Kasparówna, i tem dotknęła najdelikatniejszej strony; staruszka jak gdyby odmłodniała, więc dalejże popłynęły całe potoki słów o tem: jak należy farbować przędzę, jak do tego przyrządzać nici i t. d.
Od dywanów szybko przeszła rozmowa na kiszenie ogórków i suszenie gruszek. Jednem słowem, godzina jeszcze nie upłynęła, a już obie damy były w takiej zażyłości, jakby od wieków znały się z sobą. Bazylida Kasparówna zaczęła wreszcie ze staruszką mówić po cichu tak, że Iwan Teodorowicz nie mógł nic słyszeć.
— To może pani zechce sama obaczyć? — rzekła wstając staruszka gospodyni.
W ślad za nią powstawały: panny, Bazylida Kasparówna i wszyscy ruszyli do panieńskiego pokoju. Ciocia jednak skinęła na siostrzeńca, ażeby pozostał i szepnęła coś na ucho staruszce.
— Maniu! — rzekła staruszka, zwracając się do złotowłosej panienki: — zostań z gościem i baw go rozmową, aby mu nudno nie było...
Złotowłosa panienka pozostała i siadła na sofie. Iwan Teodorowicz siedział na krześle, jakby na szpilkach, rumienił się i spuszczał na dół oczy; ale panienka zdawała się wcale nie zwracać na to uwagi; obojętnie siedziała na sofie, przypatrując się pilnie oknom i ścianie, albo goniąc wzrokiem za kotką, która lękliwie przebiegała pod krzesłami.
Iwan Teodorowicz nabrał nieco otuchy i chciał zacząć dyskurs; lecz zdawało mu się, że wszystkie słowa pogubił gdzieś po drodze. Żadna myśl w tej chwili nie przychodziła mu do głowy.
Milczenie trwało około kwadransu. Panienka wciąż siedziała na swojem miejscu.
Nareszcie Iwan Teodorowicz odważył się go przerwać:
— Latem bardzo wiele bywa much, — rzekł drżącym głosem.
— Nadzwyczaj wiele, — odrzekła panna. — Mój brat umyślnie już był zrobił na nich patkę ze starego maminego trzewika, ale to mało pomaga.
Ta rozmowa znowu się urwała, i nasz kawaler w żaden żywy sposób nie mógł już znaleźć więcej wątku. Nareszcie gospodyni z ciocią i czarnowłosą panną wróciły do pokoju. Pomówiwszy jeszcze trochę, Bazylida Kasparówna pożegnała się ze staruszką i pannami, pomimo najserdeczniejszych nalegań pozostania na noc. Staruszka i panny odprowadziły gości na ganek i długo się jeszcze kłaniały cioci i siostrzeńcowi, wyzierającym z bryczki.
— A co, o czem rozmawialiście we dwoje? — zapytała w drodze ciocia swego siostrzeńca.
— Bardzo przyzwoita i dobrze wychowana panna Marja, — rzekł pan Iwan.
— Słuchaj, Iwanie, chcę pomówić z tobą na serjo. Wszak już, chwała Bogu, masz trzydziesty ósmy rok, rangę także masz przyzwoitą, pora pomyśleć i o dzieciach. Dla ciebie koniecznie potrzebna żona...
— Jakto, ciociu! — krzyknął przestraszony Iwan Teodorowicz, — jak to, żona! Nie, ciociu, na miłość Boga!... Ciocia mnie zawstydza... ja jeszcze nigdy nie byłem żonaty... Ja nie wiem co z nią robić!
— Dowiesz się jeszcze, dowiesz, — rzekła uśmiechając się ciocia, i pomyślała w duchu: „Kudy-ż, szcze zowsim mołoda dytyna, nic nie wie! — ciągnęła dalej głośno: — Lepszej żony nie znajdziesz, jak Marja Storczenko. A przy tem, wszak ona tobie się podobała. Już my o tem ze staruszką pomówiliśmy, jej będzie bardzo przyjemnie mieć cię za zięcia. Prawda, nie wiadomo jeszcze, co powie ten stary grzesznik — Grzegorz; ale my na niego zważać nie będziemy; niech tylko spróbuje — nie da posagu, to my na niego do sądu.... „
W tej chwili bryczka stanęła przed gankiem, i starożytna klacze odżyły czując blisko stajnię.
— Słuchaj, Omelku! niech konie pierwej odpoczną, a nie prowadź ich zaraz do wody, to gorące konie. No, Iwanie Teodorowiczu! — ciągnęła dalej ciocia, wyłażąc z bryczki, — radzę ci dobrze zastanowić się nad tem. Muszę jeszcze zabiegnąć do kuchni, zapomniałam zadysponować Sołosze kolację, a ona hultaj, pewno się sama nie domyśliła.
Ale Iwan Teodorowicz stał, jakby ogłuszony piorunem. Prawda, panna Marja wcale nie brzydka panienka; ale się żenić!... to mu się wydawało tak strasznem, tak nadzwyczajnem, że nie mógł nawet wspomnieć o tem bez strachu. Żyć z żoną!... to przechodzi wszelkie pojęcie! On nie będzie sam w swoim pokoju, a wszędzie muszą być we dwoje!... Pot kroplami zeń spadał, w miarę tego, jak co raz więcej zaczął myśleć o małżeństwie.
Wcześniej niż zwykle położył się do łóżka; ale pomimo wszelkich usiłowań, zasnąć nie mógł. Nareszcie upragniony sen, ten powszechny lekarz wszelkich utrapień nawidził go; ale jaki sen!: Takiego dziwnego snu jeszcze w życiu swojem nie miał.
To śniło mu się, że wszystko około niego szumi, kręci się, a on biegnie, biegnie, nóg pod sobą nie czuje... tuż, tuż opadnie z sił... w tem ktoś go chwyta za ucho. — Aj! kto to? — To ja, twoja żona! — krzyczał mu jakiś głos, i on się obudził. To wyobrażało mu się, że już jest żonatym, że wszystko w ich domku tak jakoś niezwykle, dziwnie: w pokoju jego w miejsce pojedynczego, podwójne łóżko; na krześle siedzi żona. On się żenuje, sam nie wie, jak do niej podejść, o czem z nią mówić, i postrzega, że u niej gęsia twarz. — Niechcący odwraca się w inną stronę, i widzi drugą żonę, także z gęsią twarzą. Odwraca się znowu winną stronę — stoi trzecia żona; napowrót — jeszcze jedna żona. Tu już nie wytrzymał; począł uciekać do ogrodu; ale w ogrodzie gorąco; zdjął czapkę, patrzy — a w czapce siedzi żona. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Sięgnął ręką do kieszeni po chustkę — i w kieszeni żona, wyjął z ucha watę — i tam siedzi żona. W tem zaczął skakać na jednej nodze, a ciocia patrząc na niego, mówiła z powagą: — Tak musisz skakać, bo jesteś teraz żonatym człowiekiem. On do niej; ale ciocia już nie jest ciocią, — tylko — dzwonicę.
I czuje, że go ktoś ciągnie sznurkiem na dzwonicę.
— Kto to mnie ciągnie? — z płaczem zawołał Iwan Teodorowicz.
— To ja, twoja żona, ciągnę ciebie, bo ty jesteś dzwonem.
— Nie, ja nie dzwon, ja Iwan Teodorowicz! — krzyczał.
— Tak, ty jesteś dzwonem, — mówił przechodząc do niego pułkownik P***, piechotnego pułku.
To znowu śniło mu się, że żona wcale nie jest człowiekiem, a jakąś sierścianą materją, że on w Mohylowie przychodzi do sklepu: — Jakiej pan każe sobie dać materji? — powiada kupiec, — niech pan weźmie żony, to najmodniejsza materja, bardzo gustowna; z niej teraz wszyscy robią sobie surduty.
Kupiec mierzy i kraje żonę. Iwan Teodorowicz bierze ją pod pachę, idzie do żyda krawca.
— Nie, — powiada żyd, — to zła materja, nikt z niej nie robi surduta...
Przestraszony i oburzony do najwyższego stopnia, budzi się Iwan Teodorowicz; zimny pot leje się zeń jak z wiadra.
Wstawszy zrana, natychmiast poszedł zaglądnąć do wyroczni Salomona. Na ostatniej kartce, jakiś łaskawy księgarz, powodowany rzadką w tych czasach bezinteresownością, umieścił skrócony sennik. Ale tam wcale nawet nie było najmniejszej wzmianki o takim śnie bezsensowym.
Tymczasem w głowie cioci dojrzewał całkowicie nowy projekt o którym się dowiecie w...







  1. Sługa oficerski — żołnierz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumaczy: Jan Grzegorzewski, Paulin Święcicki.