Powieści mniejsze (Gogol, 1871)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Powieści mniejsze
Wydawca Biblioteka Najciekawszych Powieści i Romansów
Data wyd. 1871
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Paulin Święcicki, Jan Grzegorzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


M. W. Hohola
POWIEŚCI MNIEJSZE.
Z rossyjskiego.



LWÓW.
Nakład Spółki Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów.“
Czcionkami Kornela Pillera.
Główny skład w księgarni Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie
przy placu św. Ducha l. 43.
1871.



Przedmowa.



Autor, z którego dziełami pragnęlibyśmy zaznajomić czytelnika, należy do rzędu najznakomitszych pisarzy naszego wieku. Rusin rodem, w powieściach swoich odmalowuje świat go otaczający z tą siłą genjuszu, która małemi środkami olbrzymie dokonywa dzieła. Wielki znawca serca ludzkiego, Hohol kilkoma rysami, w sposób jemu tylko właściwy, stawia przed oczy czytelnika nagość duchową tych, którzy zwykłemu oku przedstawiają się jako ludzie, zda się, odpowiadający w zupełności swojemu powołaniu. — Śmieje się przez łzy; łkania tłumiąc w sobie, z weselem opowiada dzieje zszarzania się boskości w człowieku, a wielkim jest o tyle, że celu dopina; widz tej komedji życiowej, którą mu geniusz przedstawia, zatapia się w sobie, i na dnie duszy drzemiące uczucia podniosłe budzą się w nim, w siłę wzbijając się i potęgę. Nie wielu mamy tego rodzaju pisarzy, a w rzędzie ich Hohol zajmuje pierwsze miejsce, i dla tego winien być przez nas poznany. Najznakomitsze dzieło tego autora „Martwe dusze,“ uwiekopomniające imię Hohola, zbyt jest obszernem, by wejść mogło do „Biblioteki;“ z zamieszczonych tu jednak powieści, tuszę: poweźmie czytelnik wyobrażenie o potędze talentu autora, który ku naszej szkodzie zamało jest znany przez polską publiczność.

Tłumacz.

I.
Staroświeccy obywatele.



Lubię skromne życie tych odosobnionych właścicieli małych wioseczek, których na Zadnieprzu zwykle zowią staroświeckimi, i którzy jak walące się domki na rysunkach, podobają się dla swej prostoty i zupełnego kontrastu z nowym wymuszonym domem, którego ściany jeszcze nie opłukane deszczem, dachy zieloną pleśnią nie pokryte, a pozbawiony tynku mur gankowy, nie okazuje swych cegieł czerwonych.

Niekiedy lubię zejść na chwilę w sferę tego niezwykle odosobnionego życia, gdzie ani jedno życzenie nie przekracza granic parkanu niewielkiego dworku, nie przechodzi płotu ogrodu pełnego śliwek i jabłek, nie sięga za wiejskie chatki, które go otaczają, pokrzywione, wierzbami, bzem otoczone i drzewem gruszkowem.
Życie tych skromnych właścicieli takie ciche, że zapomnisz się na chwilę i zdaje ci się, że namiętności, żądze niepomiarkowane — dzieci ducha złego światem wstrząsające — wcale nie istnieją i widziałeś je tylko w śnie błyskotliwym, dziwnym.
Widzę ztąd malutki domeczek, z okalającą go galerją, o drewnianych poczerniałych słupach, by można w czasie niepogody zamknąć okiennice, nie narażając się na ulewę; za nim pachniące czeremchy, całe rzędy niziutkich drzew owocowych, obciążonych czerwienią wisieć i modrem tłem śliwek, pokrytych jakby ołowianym matem; klon rozłożysty, w którego cieniu posłano dywan dla odpoczynku, przed domem podwórze przestronne, niską okryte trawą, z przedeptaną ścieżką od składów — do kuchni i ztamtąd do pańskich pokojów; długoszyja gęś pijąca wodę, z młodemi i jak puch delikatnemi gąsiątkami; częstokół obwieszany wiązkami suszonych jabłek, gruszek i przewietrzającemi się dywanami; wóz pełen harbuzów tuż przy spichrzu; odprzężony wół leniwie leży przy nim... Wszystko to ma dla mnie nieopisany urok, dla tego może, iż tego nie widzę już dzisiaj, i że nam miłe to wszystko, z czem rozstaliśmy się dawno... Jakby to nie było — dość, że nawet wtedy, gdy bryczką podjeżdżałem do ganeczku owego domu — czułem się nastrojony dziwnie przyjemnie, owładnięty ciszą i spokojem.
Konie wesoło biegły przed ganek; woźnica najspokojniej zlazł z kozła i zapalał fajkę, jak gdyby do własnego domu przyjeżdżał; nawet szczekanie, którem leniwie dawały znać o sobie psy dworskie, miłem było dla mojego ucha.
Ale najbardziej podobali mi się właściciele tego skromnego zakątka, staruszkowie, z widocznem zajęciem spotykający mię u progu. Twarze ich i teraz okazują mi się w tłoku i hałasie z pomiędzy modnych fraków, i wówczas to pół-sen mną owłada i śnię o minionem...
Na ich twarzach wypisana taka dobroć, taka radość serdeczna, że mimowoli wyrzekasz się, przynajmniej na czas jakiś, żądz niehamowauych, i nieznacznie, całem uczuciem skrewniasz się z ową bukoliką życiową.
Dotychczas mam w pamięci tę parę staruszków, których niestety! nie masz już dzisiaj; lecz dusza ma do tej chwili pełna jest żałości, i dziwnie mi w uczuć mych świecie, gdy pomyślę, że kiedyś odwidzę dziś opuszczone mieszkanie staruszków i ujrzę kupę rozwalonych chat; zarośnięty stawek, burzanem okryty dół w miejscu, gdzie domek stał niziutki, i więcej nic! Smutno!... Smutno mi przed czasem...
Ale wróćmy się do opowieści.
Atanazy Iwanowicz Towstohub i żona jego Pulcherja Iwanówna Towstohubycha — jak mawiali włościanie — byli staruszkowie, o których wspomniałem.
Gdybym był malarzem i pragnął na płótno przenieść Filomenę i Baukidę — ich tylko wziąłbym za wzór do malowidła. Atanazy Iwanowicz miał lat sześćdziesiąt; Pucherja Iwanówna pięćdziesiąt pięć. Atanazy Iwanowicz był wzrostu słusznego, zawsze chodził w baranim tułubku z pokryciem kamlotowem, siedział przy garbiony i prawie zawsze uśmiech miał na ustach, chociażby co opowiadał, albo poprostu słuchał tylko. Pulcherja Iwanówna była bardziej serjo, nie śmiała się prawie nigdy; ale w jej oczach i twarzy taką miałeś wypisaną dobroć, taką gotowość uczęstować cię wszystkiem, co miano w domu najlepszego, że z pewnością uśmiech na tej uczciwej twarzy zaliczyłbyś do rzeczy całkowicie zbędnych.
Lekkie zmarszczki na ich twarzach były ułożone tak jakoś nęcąco-przyjemnie, że malarz skradłby je niezawodnie! Zdawało ci się, że z nich wyczytasz całą przeszłość staruszków: życie ich jasne, spokojne, jakiem żyły dawne prostoduszne, a przytem dostatnie familie, żywe przeciwieństwa owych niskich Małorossjan powstałych z dziegciarzów i przekupniów, którzy jak szarańcza obsiadają Izby sądowe i urzęda, ostatni grosz wydzierają od sobie najbliższych, pieniaczami przepełniają Petersburg; w końcu zdobywają kapitał i do rodzimego nazwiska, kończącego się na o, uroczyście w dodają[1].
Nie! ci tam nie byli podobni do tych nędznych i pożałowania godnych istot, jak również do dawnych rodów i familij ukraińskich.
Niepodobna było z obojętnością patrzyć na wzajemną miłość staruszków. Nigdy ty nie mówili do siebie, ale zawsze wy. Wy Atanazy Iwanowiczu! Wy Pulcherjo Iwaunówno.
— To wy nadłamaliście krzesło Atanazy Iwanowiczu!
— Mała rzecz! Nie gniewajcie się Pulcherjo Iwanówno!
Nigdy nie mieli dzieci, i dla tego cała siła ich przywiązania zwróciła się ku nim samym. Ongi, w młodym wieku, Atanazy Iwanowicz służył w kompanijcach, następnie był sekund-majorem; ale to było bardzo dawno, minęło już, nawet Atanazy Iwanowicz nigdy prawie nie wspominał o tem. Atanazy Iwanowicz ożenił się w trzydziestym roku życia, kiedy jeszcze był zuchem i nosił złotem wyszywaną kamizelkę; on nawet dość zręcznie wykradł Pulcherję Iwanównę, której krewni wydać ją zań nie chcieli, ale i o tem prawie zapomniał, a przynajmniej nie wspominał nigdy.
Wszystkie te dawne niezwykłe przejścia zamieniły się spokojnem odosobionem życiem, temi drzemiącemi, a zarazem harmonijnemi marzeniami, które doświadczasz, siedząc na ganku wiejskiego dworku, zwróconym ku ogrodowi, gdy rzęsisty deszczyk szumi rozkosznie, bijąc o zielone liście, szemrzącemi zlewając się potokami, sprowadzając na cię półsennicę; a w tym samym czasie tęcza przekrada się z za drzew i jakby na poły rozwalone sklepienie świeci siedmią malowana farbami na niebie... albo też gdy kołysze cię pojazd, nurzając się pośród zielonych krzewów i traw pachniących; wraz z kłosami zboża i polnem kwieciem wdziera się do drzwiczek powozu, przyjemnie uderzając cię po rękach i twarzy...
Z miłym uśmiechem na ustach, słuchał on gości przyjezdnych; niekiedy i sam przemawiał, ale częściej rozpytywał tylko. Nie był on z rzędu tych starców, którzy nudzą wieczystą pochwałą dawnych czasów, albo też utyskiwaniem na dzisiejszość; przeciwnie! wypytując, zdradzał ciekawość i współczucie dla położenia odpowiadającego, czem zwykle interesują się dobrzy staruszkowie, chociaż to nieco podobnem jest do ciekawości dziecka, które gdy mówi z tobą, jednocześnie przypatruje się brylokom twego zegarka... Wówczas to twarz jego rzec można: oddychała dobrocią.
Pokoje domku, w którym mieszkali nasi staruszkowie, były maleńkie, niziutkie, jakie spotykać się dają u ludzi staroświeckich. W każdym z pokojów był olbrzymi piec, zajmujący prawie trzecią cześć tegoż. Pokoiki były straszliwie gorące, gdyż Atanazy Iwanowicz i Pulcherja Iwanówna bardzo lubili ciepło. Otwory tych pieców wszystkie znajdowały się w sieni, napełnione słomą, której zwykle zamiast drzewa używają do palenia na Ukrainie. Trzask tej palącej się słomy i światło z niej pochodzące, czynią sień nadzwyczaj przyjemną w czasie zimowego wieczoru, kiedy ochocza młodzież przeziąbłszy od ścigania jakiej smagłej, wbiega w nie, dłoń o dłoń bijąc. Ściany pokoju były przyozdobione kilkoma rycinami w starych wąziutkich ramach. Jestem pewny, że gospodarstwo zapomnieli: co przedstawiają takowe? i gdyby je kto zabrał — z pewnością nie dostrzegliby braku. Miałeś tu dwa wielkie portrety malowane olejnemi farbami: jeden przedstawiał jakiegoś biskupa, drugi Piotra III; z wąziutkich ram patrzyła arcyksiężna Lacaliére, muchami upstrzona. Przy oknach i nad drzwiami znajdowało się mnóstwo niewielkich obrazów, które przyzwyczajasz się uważać za jakoweś plamy na ścianie i dla tego nie zbyt się im przypatrujesz. Podłoga, prawie we wszystkich pokojach, była z ubitej gliny; ale wygładzona tak pięknie, tak utrzymywana starannie, jak żadne gdzieindziej posadzki, leniwie omiatane przez niewyspanego panka w liberji.
Pokój Pulcherji Iwanównej cały był zastawiony kuframi, pudłami, pudełeczkami i kufereczkami. Mnóstwo woreczków i węzełków z nasionami kwiatów, kawonów, ogrodowin wisiało na ścianie. Mnóstwo kłębków różnokolorowej sierści, kawałków starej odzieży robionej przed pół wiekiem, były poukładane w kątach: w skrzyneczkach i pomiędzy niemi. Pulcherja Iwanówna była wielką gospodynią i zbierała wszystko, chociaż niekiedy i sama nie wiedziała: na co jej się to przydać może?
Najbardziej jednak uwagi godnemi w domku, były drzwi śpiewające. Skoro świt, po całym domu rozlegał się śpiew tych drzwi. Nie wiadomo mi: dla czego one śpiewały? Czy winą były ordzewiałe zawiasy, czy też stawiający je mechanik ukrył tu sekret jaki?... ale uwagi godną rzeczą jest to, że każde drzwi miały swój głos odmienny: drzwi prowadzące do sypialni, śpiewały najwyższem soprano; drzwi pokoju jadalnego skrzypiały basso; a te, które wiodły z sieni, wydawały jakiś dziwny chrzęszczący i zarazem stękający dźwięk, tak, że wsłuchując się weń w końcu najwyraźniej słyszałeś: „Ziębnę! okropnie ziębnę!“ Wiem, że wielu dźwięk taki bardzo się nie podoba; ale ja lubię go, i jeśli mi się zdarzy usłyszeć tu podobne drzwi skrzypienie — wnet mi staje przed oczyma wioska: niziutki pokoik, oświecony łojówką w starym świeczniku, wieczerza już czekająca na stole, ciemna majowa noc przez otwarte okno patrzy z ogrodu na stół zastawiony przyborami; słowik, który śpiewem swym napełnia ogród, dom i daleka rzeczka; strachy, gałęzi szemrzenie... i Boże! jaki długi łańcuch wspomnień budzi się wówczas we mnie!...
Krzesła w pokoju były drewniane, masywne, jakiemi odznacza się wiek miniony; wszystkie one miały wysokie, toczone oparcia koloru naturalnego, bez farby żadnej i pokostu; nie były nawet okryte i miały niejakie podobieństwo do krzeseł, na jakich dziś jeszcze siadają niektórzy biskupi. Trójkątowe stoliki po rogach pokoju, czworogranny przed kanapą, nad którą lustro w cieniutkich złocistych ramach, rżniętych w liście, które muchy upstrzyły czarnemi punkcikami; przed kanapą dywan z ptakami, podobnemi do kwiatków i z kwiatkami podobnemi do ptaków... otóż niemal całkowity przystrój niewymyślnego domku, w którym mieszkali moi staruszkowie.
Garderoba była przepełniona młodemi i nie młodemi dziewczętami w połosatych spódnicach, którym Pulcherja Iwanówna dawała niekiedy szyć jakie drobnostki i nakazywała wybierać poziomki... ale które najczęściej: biegały tylko do kuchni i spały. Pulcherja Iwanówna, uważała jako konieczność trzymanie ich w swym domu, i ostro przestrzegała moralności; ale ku nadzwyczajnem jej ździwieniu, nie upłynęło kilka miesięcy, by która z jej dziewcząt nie stawała się pełniejszą, aniżeli zwykle... Dziwiło ją to tembardziej, ze w domu nie było kawalerów, wyjąwszy chyba pokojowego malca, ubranego w siwy rajtfrak z bosemi nogami, który albo jadł, albo spał, z pewnością! Pulcherja Iwanówna łajała winną i karała srogo, by na przyszłość coś podobnego miejsca mieć nie mogło.
Na szybach okien huczało wielkie mnóstwo much, które zagłuszał niski bas czmielów, niekiedy przy akompanjamencie dźwięczenia ós; ale jak skoro tylko podano świece, cała ta wataha udawała się na nocleg, czarną chmurą okrywając cały sufit.
Atanazy Iwanowicz bardzo mało zajmował się gospodarstwem, chociaż niekiedy jeździł do kosarzów i żeńców, a nawet wcale uważająco przypatrywał się ich pracy... cały ciężar rządu spoczywał na Pulcherji Iwanównie. Gospodarstwo jej ograniczało się do ustawicznego odmykania i zamykania rozmaitych spiżarek, kwaszenia, suszenia i robienia mnóstwa najrozmaitszych konfitur. Dom jej był w zupełności podobny do chemicznego laboratorjum. Pod jabłonią wieczysty żywiono ogień i prawie nigdy nie zdejmowano zeń trójnoga z kotłem, albo miednicą, w których smażyły się konfitury, sorbety na miodzie, cukrze i nie pomnę: na czem jeszcze! Pod drugiem drzewem woźnica wieczyście przepędzał przez alembik wódkę — to na persico ją przekształcając, to na pastewną, złocistą i t. d.; a na zakończenie całego tego procesu nigdy nie był w stanie poruszyć języka w gębie; plótł takie trzy-po-trzy, że Pulcherja Iwanówna zrozumieć go nie mogła, i szedł spać do kuchni. Fatałaszek tych nasmażyło się, nakwasiło, nasuszyło takie mnóstwo, że zatopiłbyś tem całe podwórze, (bo Pulcherja Iwanówna oprócz tego, co przeznaczonem było do spożycia, lubiła jeszcze mieć zapas niepośledni), gdyby większą połowę tego nie zjadła czeladź i dworskie dziewki, które zakradłszy się do spiżarni, tak niemiłosiernie objadały się w niej, że dzień cały stękając uskarżały się na ból żołądka.
Uprawą roli i pozadomowem gospodarstwem, Pulcherja Iwanówna mało interesować się mogła. Ekonom w porozumieniu z gumiennym, kradli niemiłosiernie! Wprowadzili oni zwyczaj wjazdu do pańskich lasów, jakby własnemi ich były; robili mnóstwo sani i sprzedawali takowe na najbliższym targu; oprócz tego, co lepsze dęby, sprzedawali na zrąb właścicielom sąsiednich młynów. Raz tylko Pulcherja Iwanówna zapragnęła obejrzeć las; toż zaprzężono kałamaszkę z ogromuemi skurzanemi fartuchami, która napełniała powietrze dźwiękami, (jak skoro woźnica wstrząsnął lejcem i konie, ongi służące w milicji, ruszyły z miejsca) tak szczególnemi, że w jednej chwili słyszałeś: flet, bębenek i taraban; każdy z gwoździ, skówka każda tak dzwoniły, że koło młyna słychać było, gdy pani wyjeżdżała z domu, chociaż młyn od dworu dzieliło co najmniej tysiąc są mi. Pulcherja Iwanówna nie mogła nie dostrzedz braku tych dębów, które w dzieciństwie jeszcze znała jako stuletnie.
— Dla czego to Nyczyporze — pytała ekonoma, który znajdował się tuż — dęby u ciebie tak porzedniały? Pilnuj się, by ci z włosami tak nie było!...
— Dla czego rzadkie? — zwykle mawiał ekonom — zginęły! taki całkowicie zginęły! i piorun potrzaskał i robactwo pojadło! Zginęły pani, taj koniec!
Pulcherja Iwanówna czuła się najzupełniej zadowoloną z odpowiedzi ekonoma, i wróciwszy do domu, kazała tylko podwoić wartę w ogrodzie przy wiśniach hiszpańskich i wielkich zimowych gruszkach.
Zacni ci zarządcy: ekonom i gumienny znajdowali całkowicie zbytecznem zwozić wszystką mąkę do pańskich spichrzów, rozumiejąc, że dość z nich będzie jej połowy... wreszcie i tę połowę przywozili zamokłą i spleśniałą, której nie przyjęto od nich na targu. Ale chociaż jak kradli we dwogu, chociaż we dworze wszystko żarło straszliwie, zacząwszy od klucznicy, aż do świń, konsumujących ogromne mnóstwo jabłek i śliwek, i częstokroć własnemi ryjami trącających drzewa, by odpowiedziały rzęsistym deszczem spadających owoców; chociaż jak kłuły je wróble i wszelkie ptactwo, a czeladź w podarunku nosiła swym kumom aż do wsi sąsiednich i nawet porywała ze składów stare płótno i przędzę, co wszystko zwracało się ku ogólnemu źródłu: ku karczmie; chociaż jak kradli goście: flegmatyczni woźnice i lokaje — błogosławiona ziemia dawała wszystkiego tak wiele, staruszkom trzeba było tak mało, że wszystkie te straszliwe kradzieże nawet dopatrzyć się nie dały w ich gospodarstwie!
Oboje starzy, staroświeckim zwyczajem, lubili żyć dobrze. Skoro świt nastał, (zawsze wstawali o świcie!) i jak tylko drzwi rozpoczęły swój różnogłosy koncert — siedzieli już przy stoliku, pijąc kawę. Po kawie Atanazy Iwanowicz wychodził do sieni i wstrząsnąwszy chustką, wołał: „Ksz! ksz! pójdźcie precz gęsi z ganku!“ Na podwórzu zwykle spotykał się z ekonomem, i zaczynał z nim rozmowę; zadawał mu szczegółowe pytania dotyczące gospodarstwa i udzielał wskazówek, dając przy tem rozporządzenia tego rodzaju, że zadziwiłyby każdego niezwykłą znajomością gospodarki, i nie jeden dobroduszny nawet nie poważyłby się przypuścić, że u takiego gospodarza można skraść cokolwiek! Ale ekonom był ostro kuty, wiedział on: jak należy odpowiadać, a jeszcze lepiej: jak gospodarować!...
Następnie Atanazy Iwanowicz wracał do pokoju i zbliżywszy się do żony, pytał:
— A co Pulcherjo Iwanówno! Czy nie wypadłoby co przekąsić?
— Co by też Atanazy Iwanowiczu na przekąskę w tej chwili?... Chyba placuszków na słoninie, albo pierogów z makiem; a może marynowanych rydzów?
— Wreszcie, choćby i rydzów, albo pierogów! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, i wnet jawiły się na stole rydze i pierożki.
Na godzinę przed objadem Atanazy Iwanowicz znowu przetrącał... napiwszy się wódki z starej srebrnej lampki, zajadał ją grzybkami, rozmaitemi rybkami na sucho i t. d.
Siadano do objadu o dwunastej. Oprócz półmisków i sosjerek, stół okrywały w wielkiej liczbie garnuszki z zaklejonemi wierzchami, by nie wyparowało się które z apetycznych arcydzieł smacznej staroświeckiej kuchni.
W czasie objadu zwykle mówiono o rzeczach, które najbliżej dotyczyły.
— Zdaje mi się, — zwykle mawia! Atanazy Iwanowicz — jak gdyby ta kasza była nieco przydymioną. Nie znajdujecie tego? Pulcherjo Iwanówno!
— Nie! Atanazy Iwanowiczu. Dodajcie do niej nieco masła, wtedy nie wyda się przydymioną; albo weźcie ot tego sosu z grzybków i podlejcie nim kaszę.
— A no! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, talerz podstawiając. — Spróbujmy, jak się to wyda.
Po objedzie Atanazy Iwanowicz drzemał godzinkę, po upływie której Pulcherja Iwanówna przynosiła pokrajanego kawona i mówiła:
— Ot spróbujcie Atanazy Iwanowiczu, jaki doskonały kawon.
— Nie bardzo mu dowierzajcie Pulcherjo Iwanówno, że czerwony wewnątrz — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, przyjmując porządną porcję — bywa, że i czerwony, a nie smaczny!
Ale kawon znikał w momencie. Następnie Atanazy Iwanowicz zjadał kilka gruszek i szedł z Pulcherja Iwanówną do ogrodu na przechadzkę.
Wróciwszy do domu, Pulcherja Iwanówna odchodziła do gospodarstwa, a on siadał w ganku od strony podwórza i patrzył jak spiżarnia nieustannie odmykała i zamykała swe wnętrze, i dziewki trącając jedna drugą to wnosiły, to wynosiły z niej mnóstwo rozmaitych rzeczy w króbrach, reszotach, nieckach i w innych naczyniach służących do przechowania owoców.
Za kilka chwil posyłał on do Pulcherji Iwanówny, albo sam szedł z pytaniem:
— Co by mi też przekąsić? Pulcherjo Iwanówno!
— Czego by też? — mówiła Pulcherja Iwanówna. — Chyba powiem, bywam przyniesiono pierogów z trześniami, które umyślnie kazałam zostawić?
ho dobre! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz.
— Albo może byście zjedli kisieliku?
— Dobre i to! — była odpowiedź Atanazego Iwanowicza; poczem wszystko to było przynoszone i jak należy zjadane z apetytem!
Przed kolacją Atanazy Iwanowicz coś-niecoś przekanszał.
O pół do dziewiątej siadali do kolacji, po której natychmiast udawano się na spoczynek i powszechna cisza zapanowywała w tym czynnym i zarazem spokojnym dworku.
Pokój, w którym sypiał Atanazy Iwanowicz i Pulcherja Iwanówna był tak gorący, że rzadko kto potrafiłby w nim przepędzić kilka godzin; ale Atanazy Iwanowicz okrom tego jeszcze, by mu cieplej było, sypiał na leżance[2], chociaż wielkie gorąco nie raz zmuszało go wstawać w nocy i przechadzać się po pokoju.
Niekiedy Atanazy Iwanowicz stękał, chodząc po pokoju; w takim razie zapytywała go Pulcherja Iwanówna:
— Czego stękacie? Atanazy Iwanowiczu!
— Bóg raczy wiedzieć Pulcherjo Iwanówno! Coś tak, jakby mię żołądek bolał... — odpowiadał Atanazy Iwanowicz.
— A czy nie byłoby dobrze, byście co przekąsili? Atanazy Iwanowiczu!
— Nie wiem: czy dobrze to będzie Pulcherjo Iwanówno! Wreszcie cóżby się tak zjeść dało?
— Kwaśnego mleczka, albo klarownego soku z gruszek suszonych?
— Ta... dla tego tylko, by spróbować — mówił Atanazy Iwanowicz.
Zaspana dziewka szła tłuc się po szafach, i Atanazy Iwanowicz zjadał talerzyk, poczem zwykł mawiać:
— Teraz tak coś, jakby mi ulżyło...
Niekiedy w czasie jasnego dnia, gdy w pokoju dobrze było napalono, Atanazy Iwanowicz rozochociwszy się, lubił pożartować z Pulcherji Iwanówny i pomówić o czemś postronnem.
— A co Pulcherjo Iwanówno — mówił on — gdyby w tej chwili dom nasz się zapalił, gdziebyśmy się też podzieli?
— Ot jeszcze, Bóg uchowaj! — odpowiadała Pulcherja Iwanówna, żegnając się.
— Ale przypuśćmy, że dom nasz spalił się do szczętu, gdziebyśmy się też podzieli?
— Bóg wie, co mówicie Atanazy Iwanowiczu! Czy podobna, by dom nasz mógł się spalić! Bóg tego nie dopuści!...
— No, a gdyby się spalił?
— Cóż! wówczas przenieślibyśmy się do kuchni. Wy zajęlibyście tymczasem pokoik, w którym mieszka klucznica...
— A gdyby się i kuchnia spaliła?
— O, jeszcze! Bóg uchowa od dopuszczenia, by dom i kuchnia spaliły się razem!... No, to wówczas do spiżarni, zanimby dom odbudowano.
— A gdyby się i spiżarnia spaliła?
— Bóg wie, co wy gadacie! Nawet słuchać nie chcę! Grzech to mówić! Bóg karze za takie słowa!...
Ale Atanazy Iwanowicz zadowolony z żartu, uśmiechał się tylko, siedząc w swym fotelu.
Najbardziej jednak interesującymi byli staruszkowie, gdy przyjmowali gości. Dom ich cały wówczas stawał się inny. Dobrzy ci ludzie, rzec można: żyli dla gości. Wszystko, co było najlepszego w domu, stawiano przed przybyłych; jedno przed drugiem, oboje silili się, by cię ugościć jak najlepiej. Najprzyjemniejszem jednak dla mnie to było, że w ich usłużności nie widziałeś cienia przymusu. Serdeczna gotowość, szczera chęć przyjęcia malowała się na ich twarzach tak dobitnie, tak właściwe były obojgu, że mimo woli ich skłaniałeś się ku prośbom. Były one jakby wynikiem szczerej prostoty i otwartego ich, najlepszego serca. Chętliwość ich w ugoszczeniu wcale nie była podobną do gotowości, z jaką podejmuje cię urzędnik Izby skarbowej, który ci wszystko zawdzięcza, nazywa swym dobroczyńcą i u nóg się twych tarza!...
Gość nigdy nie był puszczonym przez nich tegoż dnia, w którym przyjechał: obowiązanym był koniecznie przenocować.
— Jakże można o tak późnej porze puszczać się w tak daleką drogę — mawiała Pulcherja Iwanówna. — (Gość najczęściej mieszkał o trzy, albo cztery wiorsty!)
— Naturalnie! — wtórzył jej Atanazy Iwanowicz. — Rzecz ryzykowna: napadną zbójcy, albo inny zły człowiek!...
— Niechaj Bóg strzeże od zbójców! — mówiła Pulcherja Iwanówna — i na co to pod noc wspominać?... Zbójcy nie zbójcy, a noc ciemna... nie godzi się odjeżdżać! A i wasz woźnica... przecież znam waszego woźnicę: on taki tandetny i maleńki... jego każda klacz pobije... a przytem on z pewnością wypił kieliszek drugi i śpi, jak należy.
I gość musiał pozostać; ale ostatecznie: wieczór spędzony w niziutkim ciepłym pokoju, wesoła, przejmująca i usypiająca zarazem rozmowa, kłębiąca się para z wniesionych potraw, zawsze pożywnych i przyrządzonych mistrzowsko — były dlań nagrodą.
Widzę, jak w tej chwili: Atanazy Iwanowicz pochylony siedzi w fotelu z wiecznym swym uśmiechem i słucha gościa z uwagą, nawet z radością.
Częstokroć rozmowa dotyczyła polityki. Gość, także bardzo rzadko wyjeżdżający ze wsi, często z miną tajemniczą i nastrojoną poważnie, udzielał gospodarstwu swych domysłów i opowiadał: jak Francuz tajemnie porozumiawszy się z Anglikiem, zgodzili się znów puścić Bonapartego na Rossję; albo wprost mówił o gotującej się wojnie... Wówczas to Atanazy Iwanowicz, zwykł mawiać, udając, że nie patrzy na żonę: — Ja także myślę iść na wojnę... Dla czegóż bym na wojnę iść nie miał!...
— Już, już zaczyna — przerywała mu Pulcherja Iwanówna. — Nie wierzcie mu — mawiała, zwracając się do gościa. — Gdzie jemu starcowi iść na wojnę? Jego pierwszy żołnierz zastrzeli! Dalibóg, zastrzeli! ot tak zmierzy się i zastrzeli!
— I cóż — mówił Atanazy Iwanowicz — i ja go zastrzelę!
— Ot słuchajcie tylko, co on rozpowiada — pochwyciła Pulcherja Iwanówna. — Gdzie mu też do wojny!... I pistolety dawno pordzewiały, leżą tam w komorze... Gdybyście też je obaczyli... tam już takie: zanim wystrzelą — proch je rozerwie. I ręce sobie poodstrzela i twarz okaleczy, i na wieki zostanie nieszczęśliwym!...
— To i cóż — mawiał na to Atanazy Iwanowicz — kupię sobie broń nową; wezmę pałasz, albo kozacką spisę!
— To wszystko wymysły. Ot tak w jednej chwili przyjdzie mu do głowy i zacznie rozpowiadać — już z pewnego rodzaju gniewem mówiła Pulcherja Iwanówna. — Wiem, że żartuje tylko, a zawsze słuchać nie miło. Ot tak on zawsze mówi: czasem słuchasz, słuchasz i lęk źbiera...
Ale Atanazy Iwanowicz zadowolony, że nieco nastraszy! Pulcherję Iwanówne, śmiał się siedząc w swym fotelu.
Najbardziej interesującą dla mnie była Pulcherja Iwanówna wówczas, gdy zapraszała gości do przekąski.
— To — mówiła ona, odkrywając karafkę — wódka nalana na dębową korę, albo: na szałwiję; jeśli kogo bolą krzyże lub łopatki — bardzo skuteczna. Ta nalana na korzeń fijołkowy; jeżeli dzwoni w uszach, albo pojawiły się liszaje na szyi — niewątpliwie pomoże! A ta oto pędzona przez brzoskwiniowe ziarnka; sprobój pan kieliszek — co za aromat! Jeżeli przy wstawaniu z łóżka uderzy się kto o róg szafy, albo o stół i nabije guza na czole — potrzeba tylko wypić mały kieliszeczek przed objadem — jak ręką odjął! zginie w tej chwili, jak gdyby nigdy nie było! — Takiejże treści wyjaśnienia towarzyszyły każdej karafce z wódką, a każda miała inne właściwości lekarskie.
Napełniwszy gościa całą tą apteką, wiodła go następnie do mnóstwa poustawianych talerzów.
— To grzybki na occie wiśniowym; te z goździkami i włoskiemu orzechami. Marynować je nauczyła mnie Turczynka, w tym czasie, kiedy jeszcze mieliśmy Turków w niewoli. Taka dobra była Turczynka! ani poznać, że była tureckiej wiary: tak się nawet prawie całkowicie ubierała jak my... tylko wieprzowiny nie jadła; powiada, że u nich jakoś to tam w prawie zabroniono. A te grzybki z pożyczkowem liściem i muszkatołową gałką; a to wielkie chraszcze. Po raz pierwszy dopiero namarynowałam je w occie; nawet nie wiem: jakie one? Sekretu udzielił mi ojciec Iwon: w małej faseczce najpierw trzeba rozesłać dębowego liścia, następnie pieprzem posypać i saletrą, i położyć jeszcze to, co bywa na kwiecie rozchodnika; wziąć to i korzonkami do góry ułożyć. A o tu pierożki z serem: te ze zgliwiałym, a tamte, które bardzo lubi Atanazy Iwanowicz, z kapustą i tatarczaną kaszą.
— W rzeczy samej — dodawał Atanazy Iwanowicz — bardzo je lubię: miękkie i mają nieco kwasku w sobie.
W ogóle Pulcherja Iwanówna była bardzo zadowoloną, gdy gości miała u siebie. Dobra staruszka! całkowicie oddawała się im na usługi.
Lubiałem bywać u nich i chociaż straszliwie objadałem się, jak wszyscy, którzy bywali u nich; chociaż mi to bardzo szkodziło, jednak zawsze z ochotą jechałem do starych. Myślę wreszcie, że samo powietrze ukraińskie musi mieć jakieś własności dopomagające trawieniu, bo gdyby kto tu zechciał najeść się na sposób ukraiński — niezawodnie położyłby się — ale nie do łóżka, tylko — na katafalk.
Dobrzy staruszkowie!...
Ale opowieść moja zbliża się do smutnego wydarzenia, które zmieniło tryb życia w tym cichym zakątku.
Zdarzenie to wyda się tembardziej uderzającem, że wywołała je mało-znacząca okoliczność. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności, zawsze małoznaczące przyczyny wywołują wielkie skutki, i przeciwnie: wielkie przedsięwzięcia kończą się na nic nieznaczącej bagateli.
Nie jeden zdobywca zbiera wszystkie siły państwa, prowadzi wojnę lat kilka; dowódcy jego okrywają się laurami, a w rezultacie kończy się to zdobyciem kawałka ziemi, na którym niemasz gdzie zasadzić — ziemniaków! Niekiedy zaś przeciwnie: jeden, albo drugi kiełbaśnik z dwóch różnych miast posprzeczają się o bagatelę, i waśń obejmie oba miasta, następnie wsie i miasteczka, a w końcu: całe państwo... Ale rzućmy te rozmyślania! nie tu miejsce dla nich: nie lubię traktacyj, gdy pozostają tylko traktacjami.
Pulcherja Iwanówna miała siwą, kotkę, która, w kłębek zwinięta, zawsze u jej nóg leżała. Pulcherja Iwanówna gładziła ją czasami, palcem łechcąc ją po białej szyi, którą pieszczoszka wyciągała w całą długość. Trudno powiedzieć, by ją lubiła bardzo; ale po prostu przywiązała się do kotki, przyzwyczaiwszy się do jej widoku. Atanazy Iwanowicz nawet często żartował z tego przywiązania.
— Doprawdy nie wiem, co wy Pulcherjo Iwanówno widzicie w tej kotce? do czego ona? Gdybyście mieli psa, to co innego: psa można użyć do polowania, a kota do czego?
— Ot, nie gadalibyście, Atanazy Iwanowiczu! — dostawał odpowiedź, — lubicie tylko mówić i nic więcej. Pies brudny zawsze, narobi nieporządku, wszystko potłucze; a kotka stworzenie ciche, nic złego nie zrobi nikomu.
W rzeczy samej Atanazemu Iwanowiczowi było wszystko jedno: psy, czy koty! On dla tego tylko tak mówił, by nieco pożartować z Pulcherji Iwanównej.
Za ogrodem był dość wielki las, oszczędzony przez przedsiębiorczego ekonoma, może dla tego, że stuk siekiery dochodziłby do uszu Pulcherji Iwanównej. Był on zapuszczony, czarny; stare pnie drzew wysokich okrywała leszczyna, która się tu rozrosła i miały one podobieństwo pierzastych łap gołębi. Żyły w tym lesie dzikie koty.
Dzikich kotów leśnych nie należy uważać za jedno z owymi zuchami, co uwijają się po dachach kamienic; jako w mieście przebywające, chociaż dzikie z charakteru, są one jednak o wiele ucywilizowańszemi, aniżeli mieszkańcy lasów. Ci ostatni, najczęściej lud dziki i posępny; chodzą wyschłe, chude, miauczą głosem grubym, niewyraźnym; niekiedy przekopują się pod ziemię do spiżarni i wykradają słoninę; zjawiają się nawet czasami w kuchni, niespodzianie skoczywszy przez otwarte okno, skoro zauważą, że kucharz oddalił się w burzany... W ogóle nieznane im uczucia szlachetniejsze; żyją życiem zbójeckiem i duszą w gniazdach młode wróble. Dzikie te koty długi czas wąchały się, przez dziurę w komorze, z potulną kotką Pulcherji Iwanównej i wreszcie podmówiły ją do siebie, jak oddział żołnierzy podmawia niedoświadczoną włościankę.
Pulcherja Iwanówna spostrzegła brak kota i poleciła, by go szukano; lecz kotka znaleźć się nie dała.
Minęło trzy dni. Pulcherja Iwanówna pożałowała straty, a wreszcie zapomniała o tem całkowicie.
Pewnego dnia, gdy opatrując ogród, wracała z świeżo urwanemi ogórkami dla Atanazego Iwanowicza, obiło się o jej uszy żałośne miauczenie. Pulcherja Iwanówna instynktownie zawołała: kici-kici! i z burzanu pokazała się siwa jej kotka, wychudła, zmizerniała; widać było, że nic nie jadła od dni kilku. Pulcherja Iwanówna zawołała ją, ale kotka stała w miejscu, nie śmiejąc zbliżyć się; oczywiście zdziczała podczas leśnej wędrówki. Pulcherja Iwanówna poszła przodem, wciąż wołając kotkę, która też bojaźliwie szła za nią aż do ogrodzenia. Tu ujrzawszy miejsca dawniej sobie znane, ośmielona weszła do pokoju. Pulcherja Iwanówna natychmiast kazała jej dać mleka, mięsa, i siedząc przed zbiegiem, cieszyła się łapczywością faworytki, z jaką ta połykała kąski, mlekiem je zapijając. Siwa emigrantka prawie w jej oczach potłuściała, i jadła już nie tak łapczywie. Pulcherja Iwanówna przeciągnęła rękę, by ją pogłaskać; ale niewdzięczna, pewnie zanadto zbratawszy się z dzikiemi kotkami, albo też hołdując romantyzmowi, że nędza przy miłości lepsza niżli pałace, a koty były gołe jak tureccy święci... jakkolwiekbądź, dość, że skoczyła przez okno i nikt ze służby złapać już jej nie mógł.
Zamyśliła się staruszka.
— To śmierć moja przychodziła po mnie, — powiedziała samej sobie, i nic jej rozerwać nie mogło.
Dzień cały była smutna. Napróżno Atanazy Iwanowicz żartował z niej i pragnął dowiedzieć się, dla czego tak raptownie sposępniała? Pulcherja Iwanówna albo nie dawała odpowiedzi, albo te mówiła tak niezrozumiale, że Atanazy Iwanowicz prawdy dowiedzieć się nie mógł od niej.
Nazajutrz zmizerniała widocznie.
— Co to wam Pulcherjo Iwanówno? Czyście nie chorzy?
— Nie! nie chorą jestem Atanazy Iwanowiczu! Chcę wam opowiedzieć o dziwnem wydarzeniu. Wiem, że umrę tego lata, moja śmierć już przychodziła po mnie.
Wargi Atanazego Iwanowicza jakoś boleśnie się skrzywiły; chciał jednakże zwalczyć w sobie uczucie smutku i uśmiechnąwszy się rzekł:
— Bóg wie, co mówicie, Pulcherjo Iwanówno. Pewnieście zamiast dekoktu, wypili goździkówki...
— Nie, Atanazy Iwanowiczu! nie piłam goździkówki, — odpowiedziała Pulcherja Iwanówna.
Żal się zrobiło Atanazemu Iwanowiczowi, że w ton sposób zażartował z Pulcherji Iwanównej; popatrzył na nią, a łza zawisła mu na rzęsach.
— Ja proszę was, Atanazy Iwanowiczu, byście spełnili ostatnią moją wolę, — mówiła Pulcherja Iwanówna. — Gdy umrę, pochowajcie mnie na cerkiewnem podwórzu. Suknię włóżcie na mnie siwą, tę w drobne, ciemne kwiatuszki; atłasowej, w malinowe pręgi nie dawajcie, umarłej po co te stroje? Z niej zróbcie sobie paradny szlafrok; na przypadek gdy przyjadą goście, to żebyście mieli w czem przyzwoicie pokazać się im i przyjąć.
— Bóg wie, co wy mówicie, Pulcherjo Iwanówno, — przerwał jej Atanazy Iwanowicz, — kiedy to jeszcze śmierć będzie, a wy już straszycie takiemi słowami.
— Nie, Atanazy Iwanowiczu! ja wiem już kiedy moja śmierć! Wy jednakże nie smućcie się bardzo; ja stara już, żyłam dość; a i wy już starzy; my wkrótce obaczymy się na tamtym świecie.
Ale Atanazy Iwanowicz płakał jak dziecko.
— Grzech płakać, Atanazy Iwanowiczu! Nie grzeszcie i nie gniewajcie Boga swym smutkiem. Ja nie żałuję tego, że umieram... żal mi tylko jednego (ciężkie westchnienie na chwilę mowę jej przerwało), żal mi tego, że nie wiem, komu was zostawić? kto was pielęgnować będzie, gdy umrę? Wy, jak małe dziecię; trzeba, by was kochał ten, kto was pielęgnować będzie. — Przy tych słowach twarz jej przybrała wyraz tak głębokiego, tak serdecznego żalu, że nie wiem, czyli kto zdołałby spojrzeć na nią bez współczucia.
— Pamiętaj, Jawdocho, — mówiła zwrócona do klucznicy, którą umyślnie przyzwać kazała, — gdy umrę, żebyś pilnowała pana, strzegła jak oka w głowie, jak własnego dziecka. Pamiętaj, by w kuchni gotowano to, co on lubi; żebyś bieliznę i odzież podawała mu zawsze czystą, żebyś gdy zdarzą się goście, ubrała go przyzwoicie, bo on już i teraz często zapomina, kiedy dzień powszedni, a kiedy święto. Oka z niego, Jawdocho nie spuszczaj! będę za ciebie modlić się na tamtym świecie i Bóg ci wynagrodzi. Nie zapominajże, Jawdocho! Ty już wiekowa, tobie życia nie wiele, grzechem sumienia nie obciążaj. Jeżeli go pilnować nie będziesz, nie spodziewaj szczęścia na świecie; sama będę prosić Boga, by ci nie dał lekkiego skonania. I ty będziesz nieszczęśliwą i dzieci twoje i cały ród wasz w niczem nie będzie mieć błogosławieństwa boskiego.
Biedna staruszka! Ona nie myślała ani o wielkiej zbliżającej się chwili, ani o duszy, ani o życiu przyszłem... Myślała tylko o biednym swym towarzyszu, z którym przeżyła lat tyle, a zostanie teraz sierotą, bez opieki, bez starania.
Z niezwykłą przytomnością umysłu tak wszystko rozporządziła, by Atanazy Iwanowicz nie spostrzegł jej nieobecności. Pewność bliskiej śmierci tak silną w niej była i stan duszy tak był ku tej myśli nastrojony, iż rzeczywiście w kilku dniach położyła się do łóżka i nie mogła żadnego przyjmować pokarmu.
Atanazy Iwanowicz przeistoczył się w jedno tylko czuwanie, i nie odchodził od jej łóżka.
— Możebyście co przekąsili, Pulcherjo Iwanówno? — pytał niespokojnie patrząc w jej oczy; ale Pulcherja Iwanówna nic nie odpowiadała... Wreszcie po długiem milczeniu, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ruszyła ustami — i duch jej uleciał.
Atanazy Iwanowicz osłupiał; zdawało mu się to rzeczą tak dziwną, że nawet nie zapłakał; wzrokiem osłupiałym patrzał na umarłą, jakby nie pojmując znaczenia trupa.
Nieboszczkę ułożono na katafalku, ubrano w suknię, którą sama przeznaczyła; złożyli jej ręce na krzyż, dali świecę... On na to wszystko patrzył bezprzytomnie.
Tłum najrozmaitszych ludzi przepełniał podwórze; mnóstwo gości zjechało się na pogrzeb; długie stoły ustawiono przed domem, kutia, naliwki, pierogi pokrywały je górami; goście rozmawiali, płakali, patrzyli na nieboszczkę, dysputowali o jej przymiotach, patrzyli nań... lecz sam on patrzył na wszystko dziwnie. Wreszcie poniesiono nieboszczkę, tłum poszedł za trumną, i on poszedł także. Księża byli ubrani pontyfikalnie; słońce świeciło, dzieci przy piersi płakały na rękach swych matek! śpiewały skowronki, dziatwa w koszulinkach. biegała, bawiąc się po drodze.
Trumnę ustawiono nad mogiłą; kazano mu zbliżyć się i po raz ostatni ucałować trupa. Zbliżył się, pocałował; w oczach ukazały się łzy, ale jakieś martwe, bez czucia. Spuszczono trumnę, ksiądz ujął rydel i pierwszy rzucił garść ziemi; głośny, przeciągły chór djaka i dwóch cerkiewnych odśpiewał „wieczny odpoczynek“ pod niebem jasnem, bez żadnej chmury; grabarze wzięli się do rydlów... ziemia już wypełniła sobą dół mogilny... Wówczas on ku przodowi postąpił; zrobiono mu miejsce, pragnąc dowiedzieć się, co zrobić zamierza? On spojrzał po obecnych smutnie: — I otóż pogrzebaliście ją, na co?... — Tu zatrzymał się i mowy nie dokończył.
Ale gdy wrócił do domu, ujrzał pustkę w pokojach, obaczył, że nawet fotel — wyniesiono, na którym siadywała nieboszczka — zapłakał głośno, silnie, bez nadziei ulgi, i łzy potokiem płynęły z jego gasnących oczu.
Pięć lat ubiegło od tej chwili. Jakiejże rozpaczy czas nie uleczy? Co utrzymać się zdoła w walce z nim nierównej?...
Znałem pewnego człowieka w kwiecie wieku, pełnego wielkich przymiotów i dobroci, znałem go gdy kochał czułe, silnie, scalenie, impertynencko, skromnie!... i przy mnie, prawie w moich oczach przedmiot jego miłości — dobra jak anioł, piękna jak on, padła ofiarą śmierci.
Nigdy nie widziałem tak straszliwych objawów duchowej męczarni; takiej szalonej, niszczącej tęsknoty, tak pożerającej rozpaczy, jakie owładnęły nieszczęsnym kochankiem!... Ani pomyślałem kiedy, by mógł człowiek stworzyć dla się piekło, w którem ni cienia, ni rysu, nic, coby w czemkolwiek podobnem było do nadziei... Starano się mieć go na oku; uprzątnięto wszystko, czemby mógł życie sobie odebrać. Po dwóch tygodniach zwyciężył siebie: zaczął śmiać się, żartować... Dano mu wolność; pierwsze na co ją użył było: zakupienie pistoletu. Pewnego dnia, niespodzianie usłyszano wystrzał, który wielce przeraził jego rodzinę; wbiegłszy do pokoju, ujrzeli go leżącego z czaszką roztrzaskaną. Lekarz, wielkiej zażywający sławy, a który w pobliżu znajdował się przypadkiem, dostrzegł w nim znaków życia, znalazł, że rana nie była śmiertelną i ku największemu zdziwieniu wszystkich, został wyleczony. Podwojono baczność, nawet mu nie dawano noża przy objedzie, uchylono wszystko, czemkolwiek mógłby się zranić... ale wkrótce znalazł on sposób: rzucił się pod koło jadącego powozu. Powóz rozgniótł mu rękę i nogi; lecz znów go uleczono! W rok później, widziałem go w przepełnionym gośćmi salonie. Siedział przy stole, najswobodniej mówił: ptite-ouverte, zakrywszy jedną z trzymanych kart, a za nim stała oparta o poręcz krzesła... młodziutka jego żona, przebierając markami.
Po pięciu latach, następujących po śmierci Pulcherji Iwanównej, będąc w tych stronach, zajechałem do futoru Atanazego Iwanowicza, odwiedzić dawnego sąsiada, u którego ongi przyjemnie spędzałem czas, statecznie przeładowując żołądek co lepszymi produktami zawołanej kuchni wiejskiej.
Kiedy dojeżdżałem do domku, zdał mi się on być o dwa razy starszym; chaty wieśniacze całkowicie legły na boki, zapewne jak i ich właściciele; płot i częstokół były zniszczone; widziałem nawet, jak kucharka wyłamywała zeń pręty na rozpał, chociaż zostawało jej tylko parę kroków, by nazbierać chrustu, którego było podostatkiem.
Z żalem zbliżyłem się do ganku; też same gończe psy i legawce, ślepe już, albo z utłuczonemi nogami, zaszczekały, podniósłszy w górę wełniste swe ogony, obwieszone bodiakami.
Na spotkanie wyszedł staruszek. Tak, to on! poznałem go, ale o wiele bardziej już się pochylił. Poznał mię także i przywitał zacnym swym uśmiechem.
Wszedłem z nim do pokojów. Zda się wszystko w nich było, jak dawniej; ale w oko wpadł mi panujący tu nieład straszliwy; jakowyś dziwny brak czegoś... słowem, przejęło mnie to szczególne uczucie, jakiego doświadczamy, po raz pierwszy wchodząc do mieszkania wdowca, którego dawniej znaliśmy nierozłączonym z swą żoną, towarzyszącą mu przez całe życie. Uczucie to bywa podobnem do widoku człowieka bez nogi, którego nie znaliśmy kaleką.
We wszystkiem znać było nieobecność zapobiegliwej Pulcherji Iwanównej: do objadu podano nóż bez trzonka; potrawy nie były już ugotowane tak smacznie. O gospodarstwie nawet zapytać nie chciałem, lękając się spojrzeć na gospodarskie budynki.
Gdy usiedliśmy do stołu, służąca okryła Atanazego Iwanowicza serwetką, i postąpiła bardzo roztropnie, bez tego bowiem cały szlafrok zawalałby sosem.
Starałem się go rozerwać i zacząłem mu mówić o rozmaitych rzeczach. Słuchał ze zwykłym uśmiechem; ale niekiedy spojrzenie jego było całkowicie obojętnem, i myśli nie były w nim, bo znikły. Częstokroć podnosił on łyżkę z kaszą, i zamiast nieść ją do ust, niósł do nosa; zamiast w kurczę wetknąć widelec, tkał go do karafki z wodą, i wówczas służąca wziąwszy jego rękę, skierowywała ją na pieczyste. Niekiedy kilka minut czekaliśmy na nową potrawę. Atanazy Iwanowicz nawet sam to spostrzegał, i mówił: Dla czego też nie niosą jedzenia? — ale przez szparę drzwi widziałem, jak malec usługujący do stołu, wcale o nas nie myślał, i spał, głowę oparłszy o ławkę...
— Oto jest ta potrawa, — przemówił Atanazy Iwanowicz, gdy dano nam mniszki ze śmietaną. — Oto ta potrawa, — mówił dalej; ale zauważałem, że głos jego drżał i łza gotowała się wybiedz z ołowianych oczu; lecz zbierał on wszystkie siły, by ją powstrzymać. — To ta potrawa, nie... nie... boszcz... niebo... — i zalał się łzami. Ręka jego upadła na talerz, talerz przewrócił się, poleciał i roztłókł w kawały; sos zalał go całego. On siedział bez czucia, bez czucia trzymał łyżkę, i łzy jak potok, jak cicho szemrząca fontana, lały się, lały, zalewając sobą okrywającą go serwetkę.
— Boże! — pomyślałem patrząc nań, — pięć lat wszystko niszczącego czasu... starzec już bez czucia, starzec, którego życie zdaje się nie było niepokojonem przez żadne duszy wstrząśnienia, którego całe istnienie zda się złożonem było z siedzenia w wygodnem krześle, z jedzenia suszonych ryb i gruszek, i dobrodusznych, opowiadań... i tak przeciągły, tak szczególny w nim smutek!... Co nas bardziej sobie podbija: namiętność, czy przyzwyczajenie? Czy też tęskne wzruszenia, cały huragan naszych żądz i wrących namiętności jest tylko wynikiem działania młodych sił naszych, i dla tego tylko zdają się one być tak przepaścistemi w nas i niszczącemi?!... Cokolwiekby nie było, lecz wówczas dziecinnemi zdały mi się być wszystkie namiętności nasze, w zestawieniu ich z tem przeciągiem, powolnem, prawie bezeznawczem przyzwyczajeniem.
Kilka razy silił się on wymówić imię nieboszczki; ale w połowie słowa, spokojna i bardzo zwykła twarz jego marszczyła się spazmatycznie, i płacz dziecka przejmował mię do głębi duszy.
Nie! to nie te łzy, których zwykli nie skąpić nam staruszkowie, uskarżający się na nieszczęśliwe położenie swe i biedę!... Ta nie były również łzy, które oni przelewać zwykli przy szklance ponczu... Nie! były to łzy, które ciekły nie prosząc o pozwolenie, same przez się, gromadzone przez jadowitość bolu serca już stygnącego.
Wkrótce umarł staruszek. Niedawno dowiedziałem się o jego śmierci. Dziwne jednak to, że okoliczności towarzyszące jego skonaniu, miały pewne podobieństwo do chwili śmierci Pulcherji Iwanównej...
Pewnego dnia, Atanazy Iwanowicz zdecydował się pójść na przechadzkę do ogrodu. Gdy zwolna przechodził drożynę ze zwykłą obojętnością i zgoła bez żadnej myśli, szczególniejszy zdarzył mu się wypadek: usłyszał, że ktoś za nim bardzo wyraźnie zawołał: „Atanazy Iwanowiczu!“ Obrócił się, ale nie było nikogo; popatrzył tu i owdzie, w krzaki zajrzał — nigdzie żywego ducha! Dzień był cichy i świeciło słońce. Staruszek zamyślił się chwilę; twarz jego nieco się ożywiła i w końcu rzekł: To Pulcherja lwanówna mię wołała.
Wam bez wątpienia zdarzyło się słyszeć głos, zowiący was po imieniu, a który włościanie — tem tłumaczą, że dusza stęskniona za człowiekiem, woła go, poczem niechybnie śmierć następuje. Wyznaję, zawsze mię przerażało to wołanie tajemnicze. Niekiedy, w jednej chwili, ktoś wołał mię po imieniu. Dzień wówczas zwykle bywał jasny, żaden listek nie szeleśnie w ogrodzie, cisza grobowa; nawet konik polny przestawał hałasować; ani ducha w ogrodzie. Wyznaje jednak, gdyby burza nąjbardziej szalona w noc ciemną, z wściekającemi się żywiołami napadła mię w nieprzebytej puszczy — nie tak bym się jej uląkł, jak tej ciszy, przerażającej wśród dnia pogodnego... W takim razie uciekałem z ogrodu, nie wprzód uspokoiwszy się, aż gdy spotkać mi się udało człowieka, którego widok precz wypędzał ze mnie tę straszliwą, serdeczną pustkę.
Staruszek w zupełności poddał się wewnętrznemu przekonaniu, że woła go Pulcherja Iwanówna; poddał się jak posłuszne dziecię; sechł, kaszlał, niknął jak dopalająca się świeca, i wreszcie zgasł jak ona, gdy nic nie zostało, co byłoby w stanie podtrzymywać jej słaby płomyk.
— Pochowajcie mię przy Pulcherji Iwanównie! — Oto wszystko, co powiedział przed śmiercią.
Woli jego uczyniono zadość, i pogrzebany został koło cerkwi, tuż przy grobie swej żony.
Gości było mniej na pogrzebie; ale włościan i żebraków, tak jak przedtem, mnóstwo. Dwór już stał się całkowitą pustką.
Przedsiębiorczy ekonom wraz z wójtem przenieśli do swych izb pozostałe rzeczy i sprzęty, które nie miała czasu zabrać klucznica.
Wkrótce zjawił się niewiadomo zkąd jakiś daleki krewny nieboszczyków, prawny ich następca, ex-porucznik, niepomne już którego pułku, straszliwy reformator. Spostrzegł on rozstrój nadzwyczajny i niedbalstwo we wszystkiem; postanowił temu zapobiedz, naprawić, ład wprowadzić i porządek. Kupił sześć sierpów angielskich, doskonałych, na każdej chacie przybił własny jej numer, i wreszcie tak pięknie się rozporządził, że po pół roku majątek wzięty został w opiekę. Mądra opieka (złożona z byłego podsędka i jakiegoś sztabs-kapitana w wyblakłym mundurze), wkrótce wybrała wszystkie kury i jaja we wsi. Chaty prawie całkowicie leżące na ziemi, rozsypały się ostatecznie; chłopi rozpili się i w znacznej części pouciekali. Sam zaś właściciel, który przytem wszystkiem w dobrej harmonii żył z opieką i wraz z nią poncz zapijał, bardzo rzadko przyjeżdżał do swej wsi i mieszkał w niej nie długo. On do dnia dzisiejszego jeszcze, jeździ po wszystkich targach ukraińskich; z wielką troskliwością wypytuje o cenę produktów, podpadających sprzedaży hurtownej, jako to: konopie, miód i t. d., ale kupuje tylko nic nieznaczące fatałaszki, jak: krzemyczki, druty dla przeczyszczania fajek, i w ogóle to wszystko, co w całości nie przenosi sobą ceny rubla srebrnego.





II.
Powieść o kłótni Iwana Iwanowicza z Iwanem Nikiforowiczem.



Rozdział I.
Iwan Iwanowicz i Iwan Nikiforowicz.

Pyszna bekiesza u Iwana Iwanowicza! przepyszna! A jakie baranki — daj go katu! co za baranki: siwe, ośnieżone! Dam wiele jeśli u kogo znajdą się podobne! — Na miły Bóg, popatrzcie tylko na nie, szczególnie, gdy z kim rozmawia... spojrzyjcie z boku — jaki to kąsek! Opisać niepodobna — aksamit! srebro! płomień — Boże ty mój! Mikołaju cudotworco! dla czego ja nie mam podobnej bekieszy!... Sprawił on ją sobie wtedy jeszcze, gdy Agata Fedosówna nie była w Kijowie. Wy znacie Agatę Fedosównę? Ta sama, która odkąsiła ucho podsędkowi.
Przezacny człowiek Iwan Iwanowicz! Jaki ma dom w Mirogrodzie!... Na około, ze wszystkich stron ganek podparty dębowemi słupami; w ganku wszędzie są ławki. Iwan Iwanowicz, gdy słońce dobrze przygrzeje, zrzuci z siebie i bekieszę i okoliczności; zostanie tylko w koszuli i spoczywa pod balkonem, patrząc, co się dzieje w podwórzu i na ulicy. Jakie u niego jabłonie i grusze tuż pod samemi oknami! Otwórzcie tylko okno — gałęzie same cisną się do pokoju. To tylko przed domem, a gdybyście obaczyli, co jest w ogrodzie! Czego w nim nie ma? Śliwki, wiśnie, trześnie, włoszczyzna, słoneczniki, harbuzy, fasola, ogórki; nawet gumno i kuźnia.
Zacny człowiek Iwan Iwanowicz! On bardzo lubi melony; to najmilsze jego jedzenie. Jak tylko zje objad, i w jednej koszuli znajdzie się na ganku, wnet każe Hapce podać sobie dwa melony; sam je przekroi, w osobny papierek zawinie wszystkie ziarnka i zaczyna jeść. Później każe Hapce przynieść atramentu i sam własną swą ręką, na papierze z ziarnkami taki da napis: „Ten melon zjedzony wtedy a wtedy.“ Jeśli zaś był przytem kto z gości to: „Uczestniczył ten a ten.“
Nieboszczyk sędzia mirogrodzki zawsze z przyjemnością patrzył na dom Iwana Iwanowicza. Bo też domeczek to wcale nie powszedni! Najbardziej mi się to w nim podoba, że ze wszystkich strón przybudowano doń sieni i siónki tak, że gdy nań spojrzysz zdaleka, to widać tylko same dachy siedzące jedne na drugich, co bardzo przypomina salaterkę napełnioną naleśnikami, a jeszcze lepiej: gąbki porosłe na drzewie. Wszystkie jednak dachy okryte sitowiem; osika, dąb i dwie jabłonie oparły o nich swe rozłożyste gałęzie. Z pomiędzy drzew widnieją i dostrzeżesz nawet na ulicy, malutkie okienka, z obielonemi wapnem okiennicami.
Zacny człowiek Iwan Iwanowiez! Zna go i komisarz połtawski. Pan Pierzynka jadąc do Choroła, zawsze doń zajeżdża. A protopop ojciec Piotr, który mieszka w Kołyberodzie, gdy się zbierze u niego co najmniej pięciu gości, zawsze powtarza, że nie zna nikogo, ktoby tak wypełniał obowiązki chrześcijańskie i umiał żyć przytem, jak Iwan Iwanowiez.
Boże! jak ten czas leci. Już i wtedy minął lat dziesiątek, gdy on owdowiał. Był bezdzietnym. U Hapki są dzieci i biegają po podwórzu. Iwan Iwanowiez zwykle daje każdemu z nich po obwarzanku, czasem po kawałku melona, albo po gruszce. Hapka ma klucze od jego spiżarni i piwnic; ale od kufra, który stoi w sypialni i od środkowej komory klucze ma Iwan Iwanowiez przy sobie, i nie lubi nikomu je powierzać.
Hapka zdrowa dziewczyna, chodzi w zapasce z jędrnemi łydkami i rumianą twarzą.
A co za pobożny człowiek Iwan Iwanowicz! Co niedziela ubiera się on w bekieszę i idzie do cerkwi. Wszedłszy Iwan Iwanowicz kłania się najpierw na wszystkie strony, następnie wchodzi do klirosu i bardzo dobrze pociąga basem. A gdy się skończy nabożeństwo, Iwan Iwanowicz nie wytrzyma, by nie obszedł wszystkich żebraków. On możeby i nie zajmował się taką nudną robotą, gdyby go do tego nie zmuszała wrodzona mu dobroć serca.
— Jak się masz, niebogo! — zwykle mówił on, wynalazłszy najbardziej pokaleczoną babę, w porwanej, z łat uszytej, odzieży. — Zkąd jesteś? biedaczko!
— Ja panoczku przyszłam tu z futoru. Trzeci dzień już jak nie jadłam i nie piłam; wygnały mię własne moje dzieci...
— Biedne biedactwo! I po co żeś ty przyszła tutaj?
— A tak panoczku na żebraninę: czy nie da kto choć chleba...
— Hm! czyliż się tobie chce chleba? — zwykle pytał Iwan Iwanowicz.
— Jakże go nie chcieć... Jak ten pies zgłodniałam...
— Hm! — odpowiadał na to Iwan Iwanowicz. — To może ci się chce i mięsa?
— A wszystko, co łaska pańska, wszystko przyjmę z podzięką.
— Hm! Alboż mięso smaczniejsze od chleba?
— Nie głodnemu to wybierać! Wszystko, co łaska, wszystko dobre będzie. — Tu zwykle stara wyciągała rękę.
— To idźże sobie z Bogiem — mówił Iwan Iwanowicz. — Czegóż stoisz? Przecież cię nie biję!... — I zwróciwszy się z takiemiż samemi pytaniami do drugiego, trzeciego żebraka, nakoniec wraca do domu, albo zachodzi na kieliszek wódki do sąsiada Iwana Nikiforowicza, albo do sędziego, lub do horodniczego.
Iwan Iwanowicz bardzo lubi, gdy mu co kto podaruje. Bardzo mu się to podoba!
Również bardzo dobrym człowiekiem jest Iwan Nikiforowicz. Jego dom tuż przy domie Iwana Iwanowicza. Świat nie widział lepszych, aniżeli oni, przyjaciół! Anton Prokopowicz Pępopuz, który dotychczas chodzi w cynamonowym surducie z błękitnemi rękawami i w niedzielę jada objad u sędziego, zwykle mawiał: „Iwana Nikiforowicza i Iwana Iwanowicza sam djabeł związał sznureczkiem: gdzie jeden, tam i drugi się wlecze!“
Iwan Nikiforowicz nigdy nie był żonatym. Chociaż mówili, że się ożenił, ale to szczere kłamstwo! Ja bardzo dobrze znam Iwana Nikiforowicza, i mogę zaręczyć, że ani nie myślał o ożenienia się. Zkąd to wychodzą wszystkie te plotki?... Tak samo, jak rozpuścili wieść, że Iwan Nikiforowicz urodził się z ogonem na tyle... Ale ten wymysł tak jest niedorzeczny i przytem tak nędzny i nieprzyzwoity, że uważam za niewłaściwe nawet wspominać o nim światłym czytelnikom, którym przecież wiadomo, że tylko u czarownic są ogony w tyle, a i te bardzo nieliczne. Czarownice wreszcie są żeńskiego, nie męzkiego rodzaju.
Pomimo wielkiej przyjaźni, obaj przyjaciele nie bardzo byli do siebie podobni. Usposobienia ich najłatwiej można będzie poznać przez zestawienie z sobą. Iwan Iwanowicz ma szczególniejszą zdolność mówienia bardzo przyjemnie. Boże! jak on mówi!... Przyjemność tę można tylko porównać z iskaniem, lub gdy kto powolutku łechce się po pięcie. Słuchasz, słuchasz — i głowa ci opadnie na piersi. Miło! tak miło, jak sen po kąpieli! Iwan Nikiforowicz przeciwnie: chętniej milczy; ale za to gdy palnie jakiem słówkiem — to trzymaj się tylko! żadna brzytwa tak nie ogoli! Iwan Iwanowicz chudy i wzrostu słusznego; Iwan Nikiforowicz nieco niższy, ale za to rozkłada się w szerokość. Głowa Iwana Iwanowic za podobna do rzodkwi w dół ogónkiem; głowa Iwana Nikiforowicza do rzodkwi ogónkiem w górę. Iwan Iwanowicz tylko po objedzie leży na ganku w koszuli, wieczorem zaś wdziewa bekieszę i idzie albo do miejskiego magazynu, gdzie dostawia mąkę, albo w pole na przepiórki. Iwan Nikiforowicz całemi dniami leży na ganku: jeżeli dzień nie zbyt gorący, to zwykle wystawia plecy na działanie słońca, i nigdzie nie chce wychodzić. Gdy mu się podoba, to raniutko przejdzie się po podwórzu, gospodarstwo opatrzy i znów spoczywa. Dawniej bywało odwidzał Iwana Iwanowicza.
Iwan Iwanowicz był bardzo grzeczny człowiek i w przyzwoitej rozmowie nigdy nie powie dwuznacznego słowa; nawet się obraża, gdy go kto inny użyje. Iwan Nikiforowicz zaś niespostrzeże się niekiedy... W takim razie Iwan Iwanowicz zwykle wstaje z siedzenia i mówi:
— Dość, dość już Iwanie Nikiforowiczu! Raczej co żywo na słońce, aniżeli mówić o takich nieprzyzwoitościach!
Iwan Iwanowicz bardzo się gniewa, gdy znajdzie muchę w w barszczu; traci wówczas cierpliwość, rzuca talerzem, dostanie się i gospodarzowi!... Iwan Nikiforowicz szczególniej lubi kąpiele, i gdy się w wodzie zanurzy po brodę, każe dać do wody stół, samowar na nim, i bardzo lubi pić herbatę w takim chłódku. Iwan Iwanowicz goli się dwa razy w tygodniu — Iwan Nikiforowicz raz tylko. Iwan Iwanowicz jest bardzo ciekawy. Strzeż Boże! gdy zaczniesz mu co opowiadać, a niedokończysz!... Jeżeli nie jest z czego zadowolonym, zaraz to wypowie. A z twarzy Iwana Nikiforowicza bardzo trudno poznać: czy on zadowolony, czy gniewny? Chociaż go co ucieszy — nie da poznać po sobie. Iwan Iwanowicz ma charakter nieco bojaźliwy. U Iwana Nikiforowicza przeciwnie! szarawary o tak szerokich fałdach, że gdyby je nadąć — niezawodnie zmieściłbyś w nie: dom, spichlerz i zabudowania.
U Iwana Iwanowicza wielkie oczy z wyrazem koloru tabaczkowego, i gęba w kształcie przewróconego Y; u Iwana Nikiforowicza oczki maleńkie żółtawe, całkowicie gubiące się pomiędzy gęstemi brwiami i pulchnemi policzkami, a nos podobny do śliwki dojrzałej. Iwan Iwanowicz gdy was częstuje tabaką, to zawsze wpierw liźnie językiem wierzch tabakierki, później uderzy palcem po niej i podając rzeknie, gdy się jest mu znanym: „Czy śmiem prosić szanownego pana o łaskawość?“ gdy zaś nieznanym: „Czy śmiem prosić szanownego pana, nie mając znać przyjemności, o łaskawość?“ Zaś Iwan Nikiforowicz poprostu wepcha ci rożek do ręki i tylko doda: „Służę!“ Jak Iwan Iwanowicz, tak też i Iwan Nikiforowicz bardzo pcheł nie lubią, i dla tego jeden i drugi nie ominie żyda z towarami, by nie kupić eliksiru w rozmaitych flaszeczkach przeciw tym żyjątkom, dobrze go najpierw wyłajawszy za to, że trzyma się mosaizmu. Wreszcie, ominąwszy niektóre doskonałości, tak Iwan Iwanowicz, jak i Iwan Nikiforowicz, bardzo zacni ludzie!

Rozdział II.
z którego można powziąć — wiadomość: czego zachciało się Iwanowi Iwanowiczowi, jaką była rozmowa pomiędzy Iwanem Iwanowiczem i Iwanem Nikiforowiczem, i czem się ona skończyła?

Raniutko — było to w miesiącu lipcu — Iwan Iwanowicz leżał na ganku. Dzień był gorący, powietrze suche falowało się w przestworzu. Iwan Iwanowicz miał już czas odwidzić kosarzów za miastem, być w futorze, miał czas rozpytać włościan i bab, które spotkał: zkąd? za czem i którędy? zmęczył się niepomiernie i legł na spoczynek. Leżąc długo, opatrywał on komory, podwórze, stodołę, kury biegające po podwórzu i myślał sobie: „Boże! co to za gospodarz ze mnie! czego ja nie mam! Drób, zabudowania, spichrz, wszelkie przyjemności: wódka dystylowana z korzeniami; w ogrodzie gruszki, śliwki, mak, groch, kapusta... czego ja też nie mam Pragnąłbym wiedzieć: czego ja nie mam?...
Zadawszy sobie tak wielkiej wagi pytanie, Iwan Iwanowicz zamyślił się; a w tym czasie oczy jego znalazły dla się nowe przedmioty: przelazły płot, weszły na podwórze Iwana Nikiforowicza i bezwiednie zajął je ciekawy widok. Chuda baba wynosiła co chwila zleżałe ubrania i dla przewietrzenia rozwieszała je na przeciągniętym sznurze. Wkrótce też stary mundur z wytartemi obłogami, przeciągnął rękawy w powietrzu i objął niemi koftę; za nim wysunął się mundur szlachecki z herbowemi guzikami, a odgryzionym kołnierzem; białe pikowe spodnie w piętna, które — był czas — naciągały się na nogi Iwana Nikiforowicza, a które dziś można było naciągnąć chyba na jego palce; za niemi wkrótce powisły inne w rodzaju uciętych wideł. Później granatowy beszmet kozacki, sprawiony lat temu dwadzieścia, kiedy Iwan Nikiforowicz miał zamiar wstąpić do milicji i nawet zapuścił był już wąsy w tym celu. Wreszcie wynoszono jedno za drugiem: pokazała się szpada, mająca podobieństwo do szpica, który sterczał w powietrzu. Następnie zakręciły się fałdy czegoś nakształt kurtki trawiastozielonego koloru, z miedzianemi guzikami wielkości piątaka. Z poza fałdów wyjrzała kamizelka szyta pół-złotem, mocno otwarta. Kamizelkę wnet przykryła stara jubka, nieboszczki babuni, z kieszeniami, w które można było schować parę kawonów. Wszystko to, razem się plącząc, było bardzo interesującym widokiem dla Iwana Iwanowicza, gdy przytem promienie słońca obejmujące siny lub zielony rękaw, czerwone obłogi, albo część tkanej materji, igrając na ostrzu szpady — czyniły go czemś niezwykłem, podobnem do owych jasełek, które po futorach obnoszą koczujący włóczęgi; szczególnie gdy tłum ludzi tłocząc się, patrzy na Heroda w złotej koronie, albo na Antocha wiodącego kozę. Ukryta za jasełkami piszczy skrzypeczka, cygan palcami uderza po wargach, naśladując głos bębna; a słońce zachodzi i orzeźwiający chłód południowej nocy niespostrzeżenie dotyka się świeżych ramion i piersi hożych mieszkanek futoru.
Po chwili wyszła stara z komory i postękując niosła na sobie nie młodsze od niej siodło z oberwanemi strzemionami, z wytartym pokrowcem ze skóry na pistolety, z czaprakiem ongi koloru amarantowego z złotem wyszyciem i miedzianą blachą.
— Głupie babsko! — pomyślał Iwan Iwanowicz. — Ona niedługo wyniesie i samego Iwana Nikiforowicza przewietrzyć.
I w rzeczy samej: Iwan Iwanowicz nie zupełnie pomylił się w swem przypuszczeniu. Po kilku minutach dźwignęły się szarawary Iwana Nikiforowicza, zająwszy sobą niemal połowę podwórza. W czasie tym wyniosła baba jeszcze czapkę i strzelbę.
— Cóż to? — pomyślał sobie Iwan Iwanowicz. — Nigdy nie widziałem strzelby u Iwana Nikiforowicza. Cóż on? strzelać nie strzela, a strzelbę ma u siebie! Pocóż mu ona!... A strzelbina niczego! Dawno już chciałem mieć podobną. Bardzo by mi chciało się mieć tę strzelbinę! lubię zabawiać się strzelbiną. Hej babo! — krzyknął Iwan Iwanowicz, kiwnąwszy na nią palcem.
Stara zbliżyła się do płotu.
— Co to masz u siebie, babusiu?
— Toż pan widzi: strzelbę.
— Jaką strzelbę?
— Kto go wie: jaką? Gdyby była moją, może wiedziałabym z czego jest zrobiona; ale strzelba jest pańską.
Iwan Iwanowicz przystanął i opatrzywszy strzelbę ze wszystkich strón, zapomniał zganić starą, że powiesiła ją wraz ze szpadą dla przewietrzenia.
— Myślę, że jest z żelaza — mówiła stara.
— Hm! z żelaza... Dla czegóż z żelaza? — sam do siebie mówił Iwan Iwanowicz. — A dawno ta strzelba u pana?
— Może i dawno.
— Wcale ładna sztuka! — mówił dalej Iwan Iwanowicz. — Dostanę ją od sąsiada. Poco mu strzelby? Albo ją za co zamieniam. A co babusiu, pan w domu?
— W domu.
— Co on, leży?
— Leży.
— To dobrze, ja przyjdę do niego.
Iwan Iwanowicz ubrał się; do rąk wziął sękatą laskę przeciw psom, gdyż w Mirogrodzie więcej ich jest, aniżeli ludzi, i poszedł.
Dom Iwana Nikiforowicza chociaż był tuż przy domie Iwana Iwanowicza i można doń dostać się płot przelazłszy, jednak Iwan Iwanowicz poszedł ulicą. Z ulicy trzeba było przejść na uliczkę, która była tak wazka, że gdy zdarzyło się dwóm jednokonnym wózkom, iż się w niej zeszły, tedy wyminąć siebie nie mogły, i stały w niej nieruchomie tak długo, aż, schwyciwszy za tylne koła nie wydostano każdy w stronę przeciwną na ulicę; pieszy zaś podróżny, jak pomiędzy kwiaty, brnął w bodiaki gęsto rosnące po obu stronach uliczki, tuż przy płotach. Na tę uliczkę wychodziły z jednej strony: stodoła Iwana Iwanowicza, z drugiej spichlerz, wrota i gołębnik Iwana Nikiforowicza.
Iwan Iwanowicz zbliżywszy się do wrót, zastukał kołatką. Z wewnątrz ozwały się psie szczekania; ale krzykliwa zgraja wkrótce wróciła od wrót, machając ogonami, przekonawszy się, że kołacze dobry ich znajomy. Iwan Iwanowicz przeszedł podwórze, na którem widniały: gołębie-turkoty, karmione własną ręką Iwana Nikiforowicza, okrawki kawonów i melonów, miejscami chwasty, gdzieindziej złamane koło, albo obręcze od beczki; wreszcie przewalający się po trawie chłopczyna w obrudzonej koszuli: widok, w którym lubują się malarze! — Cień od rozwieszonych gratów okrywał niemal całe podwórze, udzielając mu nieco chłodu. Baba przywitała go niskim pokłonem, i zagapiwszy się, stanęła w miejscu. Przed domem wcale dobrze prezentował się ganeczek o dwóch słupach, będący zabezpieczeniem od słońca, które w tym czasie wcale nie jest skłonnem do żartów na Ukrainie, i gorącym potem od nóg do głowy oblewa idącego pieszo. Z tego łatwo wnioskować o sile chęci Iwana Iwanowicza, by posiadł rzecz dlań niezbędną, skoro zdecydował się wyjść o takim czasie, zrobiwszy nawet wyjątek od reguły: niewychodzenia z domu, aż po zachodzie słońca.
Pokój, do którego wszedł Iwan Iwanowicz, był całkowicie ciemny, gdyż miał przymknięte okiennice, i promień słońca przechodząc przez szparę w nich zrobioną, rozkładał się na kolory tęczy i odbity od ściany, rysował na niej pstry obrazek składający się z dachów trzcinowych, drzew i rozwieszonej na podwórzu odzieży — wszystko jednak z strony odwrotnej. W skutek tego, to w całym pokoju miałeś szczególne jakieś półświatło.
— Pomaga Bóg! — zawołał Iwan Iwanowicz.
— A, jak się macie Iwanie Iwanowiczu! — odpowiedział głos z kąta pokoju. Wówczas to Iwan Iwanowicz spostrzegł Iwana Nikiforowicza leżącego na rozesłanym dywanie, na podłodze.
— Darujcie, żem przed wami w naturze! — Iwan Nikiforowicz leżał bez wszystkiego, nawet bez koszuli.
— Nie szkodzi. Spoczywaliście dzisiaj Iwanie Nikiforowiczu?
— Spoczywałem. A wy spoczywaliście Iwanie Iwanowiczu?
— Spoczywałem.
— To wstaliście dopiero?
— Ja wstałem? Bóg z wami Iwanie Nikiforowiczu! jakżemożna spać do tej pory! Z futoru już wróciłem. Śliczne żyta po drodze! prześliczne! I siano także rosłe, miękkie, soczyste.
— Horpyna! — zawołał Iwan Nikiforowicz — przynieś wódki dla Iwana Iwanowicza i pierogów ze śmietaną.
— Piękną mamy pogodę.
— Jest co chwalić! Czart mu ze wszystkiem! ani wiesz co począć ze spiekoty!...
— Ot i musicie wspomnieć djabła. Ej Iwanie Nikiforowiczu!; wspomniecie moje słowo, ale będzie już późno: dadzą wam na tamtym świecie za te Bogu niemiłe słowa!...
— Czemże ja was obraziłem Iwanie Iwanowiczu? Nie tknąłem waszego ojca, ani matki. Nie wiem doprawdy, czem mogłem was obrazić!
— Dość już, dość, Iwanie Nikiforowiczu!
— Dalibóg, nie obraziłem was, Iwanie Iwanowiczu!
— Rzecz szczególna, że przepiórki nie wychodzą jeszcze na wabika...
— Myślcie jak chcecie, jak się wam podoba; ale wiem, że niczem was dotknąć nie mogłem.
— Nie wiem dla czego nie wychodzą, — mówił Iwan Iwanowicz, jakby nie słysząc Iwana Nikoforowicza. — Czy nie czas jeszcze? ale zdaje się, czas już przyszedł.
— Mówicie że piękne żyta?
— Prześliczne żyta! prześliczne!
Tu nastąpiło chwilowe milczenie.
— Co to wy, Iwanie Nikiforowiczu odzież rozwieszacie? — napytał wreszcie Iwan Iwanowicz.
— A cóż! wyborną, prawie nową odzież, zgnoiła przeklęte babsko! teraz przewietrzam. Sukno cienkie, doskonałe, tylko przenicować, i znowu noś wieki!
— Podobała mi się tam jedna rzecz, Iwanie Nikiforowiczu!
— Jaka?
— Powiedźcie z łaski swojej, na co wam ta strzelba, którą wraz z odzieżą wynieśliście dla przewietrzenia? — Tu Iwan Iwanowicz podał tabakierkę ze słowami: — Śmiem prosić o łaskawość?
— Zażyj pan, zażyj, ja własnej skosztuję.
Tu Iwan Nikiforowicz pomacawszy w koło siebie, dostał rożek z tabaką.
— Oto głupie babsko! To i strzelbę wyniosła?... Dobrą tabakę robi żyd w Soroczyńcach. Nie wiem co on dodaje; ale taki zapach... coś w rodzaju muszkatołowej gałki. A weźcie trochę na język: prawda, smak muszkatelu? Sprobójcie!
— Powiedźcie z łaski swej Iwanie Nikiforowiczu — ja znowu o strzelbie — co z nią robić będziecie? przecież wam ona do niczego?...
— Jak to do niczego? A jeśli się zdarzy zręczność strzelania?
— Bóg z wami, Iwanie Nikiforowiczu! kiedyż wy strzelać będziecie? chyba drugi raz na świat przyszedłszy?... Wy, o ile wiem i pamiętają inni, nie zabiliście ani jednej kaczki! Przytem i waszą naturę nie tak już Bóg utworzył, ażeby módz strzelać. Wy macie wyraz twarzy i całą figurę poważną. Jakże wam włóczyć się po błotach, gdy pewna część waszego ubrania, o której nie zawsze i nie wszędzie godzi się wspominać, już teraz w przewietrzeniu, a cóż dopiero podczas polowania?... Nie, wam spokój potrzebny, odpoczynek... (Iwan Iwanowicz, jak się wyżej rzekło, mówił bardzo malowniczo, gdy potrzeba mu było kogo przekonać. Jak on mówił! Boże, jak on mówił!) Tak, tak! wam tylko z powagą do twarzy. Ot, dajcie mi waszą strzelbę.
— Czy podobna! to strzelba droga; takich strzelb ani znaleźć teraz! Jeszcze wówczas, gdy wybierałem się do milicji, u Turka ją kupiłem, a teraz tak bez namysłu oddać ją, czy podobna? Rzecz dla mnie niezbędna!
— Dla czego niezbędna?
— Jakto dla czego? A jeśli rozbójnicy dom napadną? Dzięki Bogu spokojny jestem i nie lękam się nikogo; a dla czego? dla tego, że wiem, iż strzelba jest w spiżarni.
— Piękna strzelba! Przecież w niej zamek zepsuty, Iwania Nikiforowiczu!
— Cóż z tego, że zepsuty! Można naprawić; należy tylko zapuścić oliwą, by nie rdzewiał.
— Z waszej mowy Iwanie Nikiforowiczu, nie widzę ja przyjaźnego dla mnie usposobienia. Nie chcecie nic zrobić takiego, coby świadczyło o przyjaźni.
— Jakże możecie mówić, Iwanie Iwanowiczu, że nie daję wam żadnych dowodów przyjaźni? Czyż się to godzi? Woły wasze ciągle pasą się na moim stepie, a przecież ani razu ich nie zająłem!... Kiedy jedziecie do Połtawy, prosicie mnie zawsze o bryczkę, a czyż odmówiłem wam jej kiedy? Wasze dzieciaki przełażą przez płot na moje podwórze i bawią się z mojemi psami — nic im nie mówię, niech się bawią, byleby nic nie ruszali, niech się bawią!
— Kiedy już nie chcecie mi jej darować, to przynajmniej pomieniajmy się.
— Cóż wy mi dacie za nią? — Przy tych słowach Iwan Nikiforowicz podparł się ręką i patrzył na Iwana Iwanowicza.
— Dam wam za nią burą świnię, tę samą, którą utuczyłem teraz. Kapitalna Świnia! Przekonacie się, jakie wam na rok następny da pyszne prosięta!
— Ja nie wiem, jak wy, Iwanie Iwanowiczu, możecie mówię coś podobnego. Na co mi wasza świna? Chyba djabłu stypę wyprawię?
— Znowu! Jakby bez djabła obejść się nie można! Grzech wam, dalibóg grzech, Iwanie Nikiforowiczu!
— Jakże bo wy, w rzeczy samej, Iwanie Iwanowiczu, dajecie za strzelbę djabli wiedzą co takiego — świnię!
— Dla czegóż ono djabli wiedzą co takiego, Iwanie Nikiforowiczu?
— Jakżeż? pomiarkujcie tylko sami dobrze: strzelba, rzecz wiadoma; ale to, djabeł wie co takiego — świnia!... Gdyby to mi mówił kto inny, mógłbym się obrazić.
— Cóż tak złego zauważyliście w tej świni?
— Za kogoż wy mnie macie wreszcie? żebym ja świnię...
— Siadajcie, siadajcie! już nie będę... niech przy was zostaje wasza strzelba, niech tam sobie zgnije, pordzewieje, stojąc w kącie spiżarni; nie chcę więcej mówić o niej!
Potem nastąpiło milczenie.
— Powiadają, — przerwał pierwszy Iwan Iwanowicz, — że trzy mocarstwa wypowiedziały wojnę naszemu cesarzowi.
— Tak, mówił mi o tem Piotr Fedorowicz. Co to za wojna? i z jakich powodów?
— Nie można wiedzieć na pewne, Iwanie Nikiforowiczu, z jakich powodów? Sądzę jednak, że mocarstwa te chcą, byśmy wszyscy przyjęli muzułmańską wiarę.
— Patrzaj ich, durnie! czego się zachciało! — rzekł Iwan Nikiforowicz, podnosząc głowę.
— Otóż widzicie, a nasz cesarz wydaje im za to wojnę. — Nie, powiada, przyjmijcie wy sami wiarę chrześcjańską!
— A cóż? wszak nasi ich pobiją, Iwanie Iwanowiczu?
— Pobiją, na pewno!... To nie chcecie Iwanie Nikiforowiczu mieniać strzelbiny?
— Dziwi mnie bardzo, Iwanie Iwanowiczu... Wy, zdaje się człowiek znany z uczoności, a jak żak mówicie. Co bym też ja był za głupiec taki...
— Siadajcie, siadajcie! Bóg z nią! Niech ona tam przepada, nie będę już mówił o niej!
W tej chwili wniesiono przekąskę. Iwan Iwanowicz wypił kieliszek i zakąsił pierogiem ze śmietaną.
— Iwanie Nikiforowiczu! dam wam, oprócz świni, jeszcze dwa wory owsa. Wszakże nie sialiście owsa. W tym roku jednakowo musieliście owies kupować.
— Dalibóg, Iwanie Iwanowiczu, żeby z wami mówić, trzeba wprzódy najeść się grochu! (To jeszcze nic, Iwan Nikiforowicz posługiwał się niekiedy lepszymi frazesami). Gdzież widziano, ażeby kto strzelbę przemieniał na dwa wory owsa?... O bekieszy to wy ani słówka...
— Ale zapominacie Iwanie Nikiforowiczu, że i świnię daję wam w dodatku.
— Dwa worki owsa i świnię za strzelbę?
— Alboż tego nie dość?
— Za strzelbę?
— Rozumie się, za strzelbę.
— Dwa wory za strzelbę?
— Dwa wory nie próżnych, bo z owsem, a o świni zapomnieliście?
— Pocałujcie się ze swoją świnią — a jak nie chcecie, to z djabłem!
— O, was tylko zaczep! Zobaczycie, naszpikują wam język na tamtym świecie rozpalonemi igłami za te bezbożne słowa. Po rozmowie z wami trzeba umyć twarz, ręce, i całego siebie okadzić.
— Za pozwoleniem, Iwanie Iwanowiczu; strzelba, to rzecz szlachetna, bardzo zajmująca rozrywka i może służyć ku ozdobie pokoju...
— Wy bo, Iwanie Nikiforowiczu, tak się chwalicie swoją strzelbą, jak dureń malowaną torbą, — odparł Iwan Iwanowicz z naciskiem, bo już go to gniewać zaczynało.
— A wy, Iwanie Iwanowiczu, jesteście prawdziwy gęsior!
Gdyby Iwan Nikiforowicz był nie wymówił tego wyrazu, obaj zapaśnicy posprzeczawszy się ze sobą, rozeszliby się jak zawsze przyjaciółmi; ale tym razem za daleko zaszło. Iwan Iwanowicz wybuchnął.
— Coście wy to powiedzieli Iwanie Nikiforowiczu? — zapytał podnosząc głos.
— Powiedziałem, że podobniście do gęsiora, Iwanie Iwanowiczu!
— Jakże pan śmiałeś, zapomniawszy ó przyzwoitości i czci należnej stopniowi i nazwisku człowieka, zbezcześcić go tak haniebnym sposobem?
— Cóż w tem tak hańbiącego? Czegóż bo wy, w rzeczy samej tak rozmachaliście się rękami, Iwanie Iwanowiczu?
— Raz jeszcze powtarzam: jak ośmieliliście się, wbrew wszelkiej przyzwoitości, przezwać mnie gęsiorem?
— Tfu! na waszą głowę, Iwanie Iwanowiczu! Czegożeście się tak rozjędyczyli?
Iwan Iwanowicz nie mógł już dłużej zapanować nad sobą; usta mu drżały, gęba zmieniła zwyczajną swoją formę, urabiając się na podobieństwo O; oczy biegały, aż strach źbierał. Coś podobnego rzadko mu się zdarzało, chyba gdy był bardzo rozgniewany.
— Otóż oświadczam wam, — wyrzekł Iwan Iwanowicz, — że odtąd znać was nie chcę!
— O, wielka bieda! Łez mi to pewnie nie wyciśnie, — odparł Iwan Nikiforowicz. A kłamał, dalibóg kłamał! było mu bowiem bardzo przykro.
— Noga moja nie postanie w waszym domu!
— Ehe, he! — rzekł Iwan Nikiforowicz, sam nie wiedząc co dalej począć, i wbrew zwyczajowi podnosząc się z siedzenia: — Hej, babo, chłopcze! — Na ten głos wysunęła się z za drzwi ta sama chuda baba i wyrostek, oplatany w długi i szeroki surdut. — Weźcie Iwana Iwanowicza za ręce i wyprowadźcie go za drzwi!
— Jakto! szlachcica? — krzyknął z uczuciem godności i zgrozy Iwan Iwanowicz. — Spróbujcie tylko się zbliżyć! zgniotę was wraz z głupim waszym panem! Ptak nie odszuka kości waszych! (Iwan Iwanowicz mówił nadzwyczaj głośno przy silniejszem wewnętrznem wzruszeniu).
Cała ta grupa przedstawiała imponujący obraz: Iwan Nikiforowicz stał na środku pokoju w całej swej naturalnej okazałości, bez wszelkich dekoracyj; baba z gębą rozwartą i z wyrazem twarzy, znamionującym bezmyślną trwogę i przerażenie; Iwan Iwanowicz z wzniesioną do góry ręką, przypominał dawnych rzymskich trybunów. Była to nadzwyczajna chwila, widok co się zowie zajmujący!... a niestety! miał tylko jednego widza: był nim ów w niezmierzonym surducie wyrostek, który stojąc u drzwi najspokojniej, dłubał palcem w nosie.
W końcu Iwan Iwanowicz pochwycił za czapkę.
— Pięknie postępujecie sobie, Iwanie Nikiforowiczu! prześlicznie! Kiedyś to wam przypomnę!
— Wynoście się, wynoście, co prędzej, Iwanie Iwanowiczu! a pamiętajcie nie pokazywać mi się na oczy, bo wam mordę pobiję na miazgę!
— Ot wam za to, Iwanie Nikiforowiczn! — odpowiedział Iwan Iwanowicz, pokazując mu coś ciekawego... i trzasnął drzwiami, które z piskiem i skrzypem znowu się otwarły.
Iwan Nikiforowicz wychylił się za drzwi, pragnąc coś dodać jeszcze; ale Iwan Iwanowicz, nie oglądając się wcale, pędził przez dziedziniec.

Rozdział III.
Co zaszło po kłótni Iwana Iwanowicza z Iwanem Nikiforowiczem?

Tak tedy dwaj czcigodni mężowie, chluba i ozdoba Mirgorodu, pokłócili się ze sobą! i o co? o bagatelę, o gęsiora! Postanowili nie widywać się z sobą, zerwali wszelkie stosunki; gdy dawniej znani byli jako nierozłączeni przyjaciele. Codziennie, bywało, Iwan Iwanowicz i Iwan Nikiforowicz — zapytują się wzajemnie — o zdrowie, a często pogawędzili nie schodząc z własnych ganków, a gawędzili tak przyjemnie, że aż miło było posłuchać. W niedzielę i święta, bywało, Iwan Iwanowicz w swojej bekieszy, a Iwan Nikiforowicz w nankinowej żółto-orzechowej kozakinie, ciągną razem, niemal pod rękę do cerkwi, i jeżeli Iwan Iwanowicz, który miał wzrok bystrzejszy, pierwszy zauważył kałużę, lub kupę śmiecia na ulicy, co się czasem przytrafia w Mirgorodzie, to zawsze uprzedzał Iwana Nikiforowicza: „Strzeżcie się, nie wstąpcie tam nogą, bo to nie pięknie.“ Iwan Nikiforowicz zaś z swojej strony dawał także niemniej tkliwe oznaki przyjaźni, i jakby daleko nie stali od siebie, zawsze wyciągnie ku przyjacielowi rękę z rożkiem tabaki, przemawiając: „Raczcie się!“ A jakie wzorowe gospodarstwo u obydwóch!... I ci dwaj przyjaciele... Dowiedziawszy się o zajściu, byłem jak piorunem rażony! Wiary dać nie mogłem. Boże sprawiedliwy! Iwan Iwanowicz pokłócił się z Iwanem Nikiforowiczem! Tacy ludzie godni! I cóż teraz trwałego na świecie!...
Iwan Iwanowicz, wróciwszy do domu, nie mógł czas jakiś przyjść do siebie. Bywało, wstąpi najpierw do stajni, zobaczyć, czy dobrze je siano jego kobyłka, (Iwan Iwanowicz miał kobyłkę dereszkę z łysiną na łbie; wcale składny koniczek!) potem nakarmi jędyki i prosięta z własnych rąk, i wtedy dopiero idzie do pokoju, gdzie albo wyrabia rozmaite naczynia drewniane (bardzo zgrabnie, prawie jak tokarz umiał wyrabiać różne rzeczy drewniane), albo czyta książkę, drukowaną u Lubijusza, Garijusza i Popowa, (tytułu tej książki Iwan Iwanowicz nie pamięta, bo służąca bardzo już dawno tytułową kartkę dała dzieciom na zabawkę), albo też odpoczywa sobie pod markizą. Tym razem jednak nie zabrał się do żadnego ze zwykłych swoich zajęć. Natomiast spotkawszy Hapkę, złajał ją za to, że się wałęsa bez roboty, gdy ona tymczasem niosła krupy do kuchni; kijem cisnął na koguta, który zbliżył się do ganku po zwykły swój karm, a kiedy doń podbiegł zamurdzany dzieciak, w podartej koszulinie i zapiszczał: „Tato, tato, daj piernika!“ to mu tak straszliwie pogroził i zatupał nogami, że wystraszony pędrak zaleciał Bóg wie którędy.
Opamiętał się jednak w końcu, i zabrał do spraw codziennych. Późno objadował, i już pod wieczór prawie ułożył się na zwykły spoczynek. Smaczny barszczyk i gołąbki, przyrządzone przez Hapkę, wygładziły z pamięci jego przedobjadowe zajście. Iwan Iwanowicz z przyjemnością oglądał gospodarstwo, a rzuciwszy okiem na sąsiedni dziedziniec, pomyślał:
— Nie byłem dziś u Iwana Nikiforowicza, trzeba go odwiedzić.
Co rzekłszy, wziął czapkę, laskę i wyszedł na ulicę; ale pod bramę przyszedłszy, przypomniał sobie kłótnię, splunął gniewnie, i powrócił do domu.
To samo prawie działo się na dziedzińcu Iwana Nikiforowicza. Iwan Iwanowicz widział, że baba postawiła już jedną nogę na płocie, w zamiarze przelezienia na jego dziedziniec, gdy w tem dał się słyszeć głos Iwana Nikiforowicza: „Nazad! nazad! nie trzeba!“ Jakoś się tęskno zrobiło Iwanowi Iwanowiczowi. Bardzo być może, że ci dwaj szanowni sąsiedzi, zaraz na drugi dzień pogodziliby się ze sobą, gdyby szczególne zdarzenie w domu Iwana Nikiforowicza nie zniszczyło wszelkiej nadziei, dolawszy oliwy do gasnącego już ognia niezgody.
Tegoż samego dnia wieczorem, przyjechała do Iwana Nikiforowicza Agata Fedosówna. Agata Fedosówna nie była ani krewną, ani powinowatą, ani nawet kumą Iwana Nikiforowicza. Zdawałoby się więc, że wcale nie powinna doń przyjeżdżać, a jednakże... pani ta przyjeżdżała dość często i bawiła u Iwana Nikiforowicza całemi tygodniami, a czasami i dłużej. Zaraz po przybyciu odbierała klucze i stawała na czele domowego gospodarstwa. Chociaż sprawiało to nieprzyjemność Iwanowi Nikiforowiczowi, ku wielkiemu jednak zdziwieniu, słuchał on jej jak dziecko! a chociaż niekiedy próbował stawić opór, Agata Fedosówna zawsze była nad nim górą.
Przyznam się, że nie rozumiem, dla czego to tak urządzono, że kobiety zawsze porywają nas za nos tak zręcznie, jak za uszko czajnika! czy ręce ich tak już stworzone, czy też nosy nasze do niczego innego nie przydatne?...
Pomimo to nawet, że nos Iwana Nikiforowicza podobny był nieco do śliwki, schwytywała go jednak za nos, wodząc go za sobą jak pieska. Przy niej mimowoli zmieniał on zwykły tryb swojego życia: nie tak długo wylegiwał się na słońcu; a jeżeli i leżał, to nie jak chce mieć natura, ale przywdziewał zawsze koszulę i spodnie, chociaż Agata Fedosówna wcale tego nie wymagała, nie była bowiem zwolenniczką zbytecznych ceremonij; i jeśli się zdarzyło, że Iwan Nikiforowicz zaniemógł na febrę, wycierała go sama od stóp do głowy octem i spirytusem.
Agata Fedosówna nosiła zwykle na głowie czepiec, trzy brodawki na nosie i kawowy szlafroczek w żółte kwiatki. Cała jej figura przypominała kadłub; dla tego też oznaczyć jej taliję było rzeczą równie trudną, jak zobaczyć własny swój nos bez lustra. Nóżki miała króciutkie, sformowane na podobieństwo dwóch poduszeczek. Bawiła się ploteczkami, jadała co rana gotowane buraczki i złajać potrafiła każdego! a przy wszystkich tych różnorodnych czynnościach, twarz jej ani na chwilę nie zmieniła zwykłego wyrazu, do czego zdolne są jedynie kobiety.
Ledwie przyjechała — ho, ho! wszystko już poszło na nic:
— Ty, Iwanie Nikiforowiczu, nie godź się z nim, ani też proś przebaczenia. On chce ciebie zgubić, to już taki człowiek! Ty go nie znasz jeszcze!
Terkotała, terkotała przeklęte babsko, i dokazała tego, że Iwan Nikiforowicz nawet słyszeć nie chciał o Iwanie Iwanowiczu.
Wszystko się zmieniło. Gdy pies sąsiada wbiegał na dziedziniec, bito go bez miłosierdzia; dzieciaki, przelazłszy płot, wracały wrzeszcząc i krzycząc z podjętemi koszulami i ze znakami rózek na odwrotnej stronie ciała; nawet baba, gdy ją razu pewnego Iwan Iwanowicz chciał o coś zapytać, znalazła się tak nieprzyzwoicie, że Iwan Iwanowicz, jako nader delikatny człowiek, splunął tylko, i:
— Obrzydliwe — rzekł — babsko! gorsze od samego pana!
Wreszcie, jakby na dopełnienie miary uraz, złośliwy sąsiad wybudował, vis à vis, w miejscu, gdzie wprzódy był przełaz, chlew gęsi, wyraźnie dla spotęgowania pierwotnej urazy. Nieznośny ten dla Iwana Iwanowicza chlew zbudowano z djabelskim pospiechem, w ciągu dwudziestu czterech godzin!
Wywołało to w Iwanie Iwanowiczu złość i chęć zemsty. Nie okazał jednak swego niezadowolenia, mimo, ze budynek ów nawet zajął część jego gruntu; a jednak serce tak biło gwałtownie, że tylko z trudnością mógł zachować chociaż pozorny spokój.
Tak przebył dzień cały. Nadeszła noc... O, czemuż nie jestem malarzem! oddałbym cudnie całą piękność nocy! Przedstawiłbym najpierw, jak śpi cały Mirogród; z góry patrzą nań nieruchome gwiazdy; jak ta uwidomiona cisza daje znać o sobie bliższem i dalszem szczekaniem psów; jak mimo nich przemyka się zakochany djaczek i przełazi płot z bohaterską odwagą; jak białe ściany domków, oblane światłem księżyca, wydają się jeszcze bielszemi, a ocieniające je drzewa bardziej ciemaemi, cień od nich jeszcze czarniejsza; kwiaty i milczące trawy bardziej wonne, a świerszcze, uspokoić się niedający rycerze nocni, raźnie ze wszystkich kątów wywodzą swe trzaskotliwe pienia. Przedstawiłbym, jak w jednym z tych niziutkich domków, rozrzucona malowniczo na osamotnionem łóżeczku,, czarnobrewa mieszczka o drżącej młodej piersi śni o huzarskim wąsiku i ostrogach, a blask księżyca-filuta igra z jej twarzyczką. Przedstawiłbym wreszcie, jak na tle białej drogi miga czarny cień przelatującego nietoperza, który usiada na białych kominach domów... Ale kto wie, czy byłbym w stanie przedstawić, Iwana Iwanowicza, wychodzącego tej nocy z piłą w ręku: tyle rozmaitych uczuć malowało się w jego twarzy! Cicho, ostrożnie ukradkiem podlazł on pod chlew sąsiada dla gęsi. Psy Iwana Nikiforowicza nic jeszcze nie wiedziały o kłótni z nim, i dla tego pozwoliły mu, jako staremu znajomemu, zbliżyć się do chlewu, który spoczywał na czterech dębowych słupach. Podlazłszy do pierwszego słupa, przytknął doń piłkę i zaczął piłować. Chrzęst, sprawiony piłowaniem, zmuszał go oglądać się co chwila; ale pamięć na wyrządzoną obelgę, dodawała pracownikowi odwagi. Pierwszy słup został przepiłowany, Iwan Iwanowicz zabrał się do drugiego. Oczy ogniem mu pałały, nie widząc nic ze strachu. Wtem Iwan Iwanowicz krzyknąwszy, struchlał: duch stanął przed nim; wkrótce jednak przyszedł do siebie, przekonawszy się, że to gęsior, wyciągnął doń swoją szyję. Iwan Iwanowicz splunął gniewnie i zabrał się do roboty. Już i drugi słup przepiłowany, budynek się zachwiał. Serce Iwana Iwanowicza tak mocno biło się przy pracy około trzeciego słupa, że zmuszony był kilkakrotnie przerwać robotę. Już większa połowa trzeciego słupa była podpiłowaną, gdy wtem słaby budyneczek mocno się zachwiał... a ledwie Iwan Iwanowicz miał czas odskoczyć na bok — runął z wielkim hałasem. Chwyciwszy piłkę, wystraszony śmiertelnie, Iwan Iwanowicz przybiegł do domu i rzucił się do łóżka, nie mając nawet dość odwagi, chociaż przez okno, spojrzeć na skutki strasznego swojego czynu. Zdawało mu się, że wybiegli z domu Iwana Nikiforowicza: i stara baba, i Iwan Nikiforowicz, i wyrostek w niezmierzonym surducie, a wszyscy z piłami i toporami, z Agatą Fedosówną na czele, spieszą zniszczyć dom jego i zabudowania.
Cały dzień następny przepędził Iwan Iwanowicz, jak w febrze. Przewidywało mu się ciągle, że rozgniewany sąsiad, zechcą się zemścić, i co najmniej dom podpali; dla tego też wydał rozkaz Hapce, opatrywać co chwila, czy nie podrzucono gdzie jakiej suchej słomy. Chcąc wreszcie uprzedzić Iwana Nikiforowicza, postanowił, chwycić się taktyki zajęczej, i pierwszy podać nań skargę do Mirogrodzkiego sądu powiatowego. Jakiej była treści? dowiemy się w następującym rozdziale.

Rozdział IV.
o tem, co zaszło wobec Mirogrodzkiego sądu powiatowego.

Cudne miasto — ten Mirogród! Jakich tam też niema zabudowań: i pod słomianym, i pod trzcinowym, a nawet pod gontowym dachem. Na prawo ulica i na lewo ulica; wszędzie doskonały plot; za nim wije się chmiel, a na nim wiszą garnki; z za płotu wychyla słonecznik swoją głowę, mak się czerwieni, a gdzieniegdzie połyskują brzuchate harbuzy... rozkosz! Płot zawsze ubarwiony rozmaitemi przedmioty, które go czynią bardzo malowniczym: tam jakaś płachta rozpięta, ówdzie koszula, a tam spodnie. W Mirogrodzie nie bywa żadnego złodziejstwa, ani kradzieży, dla tego każdy rozwiesza na płocie, co mu się podoba. Kiedy się zbliżasz ku placowi, to już niezawodnie zatrzymasz się czas dłuższy, by nacieszyć się widokiem: jest na tym placu kałuża, zadziwiająca kałuża! jedyna, jaką ci się kiedykolwiek widzieć zdarzyło. Zajmuje prawie plac cały. Pyszna kałuża! Domy i domki, które zdaleka wziąć można za kopice siana, stanąwszy kołem, zdają się podziwiać jej piękność.
Mojem jednak zdaniem, nie masz lepszego domu, jak zajmowany przez sąd powiatowy. Z dębowego, czy brzozowego drzewa go zbudowano? mało mię obchodzi! ale za to ma, łaskawi czytelnicy, aż ośm okien! ośm okien frontowych, wychodzących wprost na opisany wyżej plac i kałużę, którą horodniczy nazywa jeziorem! Ten dom tylko pomalowany w rodzaju granitowym, wszystkie zaś inne w Mirogrodzie, są po prostu bielone. Dach pobity gontami, byłby nawet wymalowany na czerwono, gdyby przysposobionego ku temu oleju, kanceliści, przyprawiwszy z cebulą — nie zjedli, bo jak na toż zdarzyło się to w czasie postu... dach przeto został niepomalowany. Na plac wychodził front ganku, na którym często można było widzieć biegające kury, a to dla tego, że na ganku zawsze prawie znajdowały się rozsypane krupy, lub karm jaki inny, co zresztą nie robiono umyślnie, a jedynie przez nieostrożność interesantów. Dom dzielił się na dwie połowy, w jednej mieścił się sąd, w drugiej — areszt. W tej połowie, gdzie się sąd mieścił, było dwa pokoje czyste, wybielone; pierwszy z nich dla publiczności, w drugim zaś stał stół, poplamiony atramentem, na stole orzeł, siedzący na trójkącie, w który oprawne były za szkło — przepisy karne o znajdowaniu się wobec sądu; cztery dębowe krzesła o wysokich poręczach, dopełniały umeblowania, pod ścianami stały kufry, okute w żelazo, w których złożone były stare foliały powiatowych procesów. Na jednym z takich kufrów, stał obecnie but, tylko co wyczyszczony szuwaksem.
Sesja rozpoczęła się jeszcze zrana. Sędzia dość otyły człowiek, chociaż cieńszy od Iwana Nikiforowicza, z miną łagodną, w załojonym szlafroku, z fajką i szklanką herbaty, rozmawiał z podsędkiem. Sędzia miał usta, zawieszone jakoś pod samym nosem, tak, że nos jego mógł wąchać wierzchnią wargę, ile mu się podobało. Warga ta zarazem służyła mu zamiast tabakierki, dla tego, że część tabaki adresowanej do nosa, zawsze prawie zostawała na niej.
Tak tedy, rozmawiał z podsędkiem. Bosa dziewka trzymała na boku tacę ze szklankami. Przy końcu stołu sekretarz czytał dekret w jakiejś sprawie, ale tak monotonnie, że nawet zdekretowany usnąłby, słuchając. Bezwątpienia, sędzia zrobiłby to najpierwszy, gdyby nie zajmująca tylko co zawiązana rozmowa:
— Umyślnie starałem się dowiedzieć — mówił sędzia, popijając ze szklanki przestygłą nieco herbatę, — jakim się to sposobem dzieje, że one tak pięknie śpiewają? Miałem znakomitego drozda, dwa lata temu. Ale cóż? ni ztąd ni z owad, zepsuł się zupełnie, zaczął Bóg wie po jakiemu śpiewać, a im dalej, tem gorzej; później zaczął chrypieć, — choć wyrzuć! A to poprostu bagatela! Oto od czego to się robi: pod gardziołkiem robi się pryszczyk, wielkości małego grochu. Ten pryszczyk należy tylko przekłóć igłą. Nauczył mnie tego Zachar Prokopowicz, i jeżeli chcecie, opowiem wam jak to było. Przyjeżdżam do niego...
— Czy każecie, Demjanie Demjanowiczu, czytać następujący dekret? — przerwał sekretarz, ukończywszy już czytanie od kilku minut.
— A wy już przeczytaliście? Patrzcie, że też tak prędko! Nic nawet nie zasłyszałem! A gdzież on? dajcie mi tu — podpiszę. Cóż tam jeszcze jest?
— Sprawa kozaka Bokitka o ukradzionej krowie.
— Dobrze, czytajcie! Owoż tak, przyjeżdżam do niego... Mogę wam nawet opowiedzieć szczegóły przyjęcia. Na zakąskę po wódce podany był bałyk, wyborny! O, nie z tych bałyków, jakiemi (tu sędzia przyklasnął językiem i uśmiechnął się, przy czem nos powąchał nieodstępną swą towarzyszkę), traktują nas mirogrodzkie sklepy korzenne. Śledzia nie jadłem, ponieważ, jak wam wiadomo, śledź sprawia mi zawsze pieczenie pod łyżeczką; za to kawioru spróbowałem — doskonały kawior! niema co mówić: wyborny! potem wypiłem wódki daktylowej. Była i szafranówka bardzo dobra; ale tej, jak sami wiecie, nie pijam. Szafranówka „puścić ją naprzód,“ jak powiadają, „zaostrzy apetyt,“ a potem należy tylko dopełnić... A! słychom słychaty! — wrzasnął sędzia — wydom wydaty! — zoczywszy wchodzącego Iwana Iwanowicza.
— Pomaga Bóg! zdrowia życzę, — odrzekł Iwan Iwanowicz, kłaniając się na wszystkie strony, z właściwą sobie uprzejmością.
Mój Boże! jak on umiał obejściem się swojem wszystkich oczarować! Takiej delikatności nie zdarzało mi się spotkać. Sam on znał dobrze swoją wartość, dla tego też okazywany mu powszechnie szacunek, przyjmował jako, hołd należny.
Sędzia sam podał mu krzesło; nos jego pociągnął z wierzchniej wargi cały zapas tabaki, co było dowodem prawdziwego zadowolenia.
— Czem służyć sobie każecie Iwanie Iwanowiczu? — zapytał sędzia, — może szklaneczką herbaty?
— Bardzo dziękuję, — odpowiedział Iwan Iwanowicz kłaniając się, i znowu usiadł.
— Bądźcież łaskawi, jedną szklaneczkę! — powtórzył sędzia.
— Dziękuję, zadowolony jestem z łaskawego przyjęcia! — odpowiedział Iwan Iwanowicz, ukłonił się i usiadł.
— Jedną szklaneczkę, — powtórzył sędzia.
— Nie, nie ambarasujcie się, proszę, Demjanie Demjanowiczu! — Tu Iwan Iwanowicz ukłonił się i usiadł.
— Szklaneczkę!
— Niechże i tak będzie, chyba szklaneczkę! — przemówił Iwan Iwanowicz i wyciągnął rękę po herbatę.
Boże wielki! że też to człowiek może mieć tak niewyczerpany zapas delikatności? Nie podobna opowiedzieć, jak miłe sprawia wrażenie podobnie wykwintne znalezienie się.
— Pozwolicie, jeszcze jedną szklaneczkę?
— Najpokorniej dziękuję, — odparł Iwan Iwanowicz, stawiając na tacy przewróconą szklankę i kłaniając się.
— Bądźcie łaskawi, Iwanie Iwanowiczu!
— Nie mogę, bardzo dziękuję. — Przy tem Iwan Iwanowicz ukłonił się i usiadł.
— Iwanie Iwanowiczu! dla przyjaźni, jedną szklaneczkę!
— Nie mogę, prawdziwie obowiązany jestem za łaskawą gościnność. — Mówiąc to Iwan Iwanowicz ukłonił się i usiadł.
— Tylko szklaneczkę, jedną szklaneczkę!
Iwan Iwanowicz przeciągnął ręką do tacy i wziął szklankę.
Tfy, do licha! jak też to człowiek może, jak zdoła godność swoją utrzymać na podobnej stopie!
— Ja, Demjanie Demjanowiczu, — rzekł Iwan Iwanowicz, połykając ostatni haust herbaty, — ja, do was mam ważny interes; podaję pozew. — Tu Iwan Iwanowicz postawił szklankę, i wyjął z kieszeni zapisany arkusz stemplowego papieru. — Pozew na wroga mego, na zaklętego wroga.
— Na kogoż to?
— Na Iwana Nikiforowicza Dowhoczchuna.
Przy tych słowach, sędzia omal nie padł z krzesła.
— Co wy mówicie! — wykrzyknął, klasnąwszy w dłonie. — Iwanie Iwanowiczu! Wyżeście to?
— Widziecie sami, że ja.
— Bóg z wami i wszyscy Święci! Jakto! wy — Iwanie Iwanowiczu, mielibyście być nieprzyjacielem Iwana Nikiforowicza?! Czyż wasze to usta wymawiają! Powtórzcie raz jeszcze! Czy nie schował się tam kto inny za wasze plecy, i może za was tu przemawia?...
— Cóż w tem tak bardzo dziwnego? Patrzyć nań nie mogę; on wyrządził mi śmiertelną obelgę, skrzywdził mój honor.
— Święta Trójco! Jakże mi teraz przekonać moją matkę! A staruszka, codzień, jak tylko pokłócę się z moją siostrą, powiada: „Wy dziatki żyjecie z sobą, jak psy. Bralibyście przykład z Iwana Iwanowicza i Iwana Nikiforowicza; oto, gdy przyjaciele, to już przyjaciele! No, przyjaciele! toż to godni ludzie!“ Masz-że tobie — przyjaciele! Rozpowiedźcie, o co poszło? jak?
— Eh, to drażliwa kwestja, Damjanie Demjanowiczu! ustnie nie podobna opowiedzieć; każcie lepiej odczytać prośbę. Ot, zaczynając od tej stronicy, tu przyzwoiciej.
— Przeczytajcie, Tarasie Tichanowiczu, — rzekł sędzia, zwracając się do sekretarza.
Taras Tichanowicz wziął prośbę i wytarłszy nos w taki sposób, jakiego zwykle używają wszyscy sekretarze sądów powiatowych, to jest za pomocą dwóch palców, następnie rozpoczął czytanie:
„Od szlachcica i obywatela mirogrodzkiego powiatu, Iwana Iwanowego syna Pererepenki, prośba, a treść jej wyłożona w następujących punktach:
1) Znany całemu światu z bezbożnego, przeciwnego prawu, sprawiającego obrzydzenie i przewyższającego wszelką miarę nieprzyzwoitości, postępowania swego, szlachcic Iwan Nikiforowicz syn Dowhoczchun, niniejszego 1810 roku lipca 7. dnia, wyrządził mi śmiertelną zniewagę, jak osobistą, tyczącą się mego honoru, tak również gwoli pogwałcenia i wyszydzenia mego stopnia i nazwiska. Sam że on, przy nędznej powierzchowności, jest usposobienia gniewliwego, i przesiąkły na wskróś wszelkiego rodzaju bezbożnością i plugastwem...“
Tu czytający zatrzymał się nieco, by znowu nos wytrzeć, a sędzia, złożywszy uroczyście ręce, pomruknął tylko:
— Oto tęgie pióro! mój Boże! jak ten człowiek pisze!
Iwan Iwanowicz prosił, by dalej czytano, więc Taras Tichonowicz ciągnął:
„Wspomniany szlachcic Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun, kiedym przyszedł do niego z najprzyjaźniejszą intencją, nazwał mnie publicznie krzywdzącem mój honor przezwiskiem, a mianowicie — gęsiorem, wtedy, kiedy wiadomo całemu mirogrodzkiemu powiatowi, że ja tem nędznem stworzeniem nigdy zgoła nie mianowałem się, i nadal mianować się nie mam zamiaru. Za dowód szlacheckiego mego pochodzenia służy to, że w księdze metrycznej, znajdującej się przy cerkwi Trzech Świętych, zapisany jest, jak dzień mego urodzenia, tak również i chrztu mi udzielonego. Gęsior zaś, jak wiadomo każdemu, kto jakiekolwiek otrzymał wykształcenie, nie może być zapisany w księdze metrycznej; albowiem gęsior nie jest człowiekiem, lecz ptakiem; co już każdemu, nawet takiemu, który nie przechodził klas seminarjum, doskonale wiadomo. Lecz ten niegodny szlachcic, wiedzący to wszystko bardzo dobrze, nie w innym jakim celu, jak tylko, by wyrządzić śmiertelną dla mego imienia i stopnia krzywdę, zbańbił mnie owem nędznem przezwiskiem.
2) Wyż-rzeczony, wzbudzający odrazę szlachcic, targnął się nadto na własność moją, odziedziczoną po ojcu moim, pochodzącym ze stanu duchownego, świętej pamięci Iwanie Onysowym synie Pererepenki, a to w ten sposób, że wbrew wszelkim prawom istniejącym, przeniósł i postawił tuz naprzeciwko mego ganku — chlew na gęsi, co dokonanem zostało z zamiarem uobecnienia niejako wyrządzonej mi krzywdy; chlew ten bowiem stał dotąd w miejscu stósownem i był jeszcze wcale mocny. Lecz przebrzydły ten zamiar ściągał się jedynie ku temu, by zrobić mnie świadkiem wszystkich nieprzystojności. Wiadomo bowiem, że nikt nie pójdzie do chlewa, a tem bardziej gęsiego, dla przyzwoitej czynności. Przy wykonaniu tego bezprawia, dwa słupy, podpierające rzeczony chlew, postawiono na własnej mojej ziemi, jaka mi się dostała jeszcze za życia świętej pamięci ojca mego Iwana Onysowego syna Pererepenki, a mianowicie, przerzynając od szpichlerza linią prostą, aż do miejsca, gdzie baby wymywają garnki.
3) Wyżej wymieniony szlachcic, którego już samo imię i nazwisko wzbudza obrzydzenie, żywi w duchu karygodny zamiar podpalenia mnie w moim własnym domu. Niezbite ku temu poszlaki uzasadniają się tem, co następuje: 1) niegodny ów szlachcic zaczął często wychodzić ze swojego mieszkania na dziedziniec, czego wprzódy przez wrodzone swoje lenistwo i dla monstrualnej otyłości — nigdy nie czynił; 2) w kuchni, dotykającej płotu, odgraniczającego moją własną ziemię, pozostałą mi po nieboszczyku ojcu moim świętej pamięci Iwanie Onysowym synie Pererepenki, codziennie i nadzwyczaj długo pali się światło, co już wyraźnie stwierdza moje podejrzenie; dotąd bowiem, z powodu szkaradnego jego skąpstwa, nie tylko łojowa świeca, ale nawet kaganek był bardzo wcześnie gaszony. Dla tego upraszam, by, wspomnionego szlachcica Iwana Nikiforowego syna Dowhoczchuna, jako obwinionego o zamiar podpalenia mego domu, o zniewagę mojego stopnia, imienia i nazwiska, i o zagrabienie mojej własności, a najbardziej o podłe, i pochodzące ze złych chęci, dodanie do mego imienia, przezwiska gęsiora, pociągnąć do odpowiedzialności, przez ściągnięcie na moją korzyść: kary pieniężnej, równie też poniesionych przezemnie strat i wydatków; jego zaś samego, jako wichrzyciela publicznego spokoju w kajdany zakuć, i tak zakutego do miejskiej turmy odesłać; a w skutek niniejszej mojej prośby, bez wszelkiego pobłażania i niezwłocznie, dekret ferować.
„Pisał i koncepował szlachcic mirogrodzki obywatel Iwan Iwanów syn Pererepenko.“
Po odczytaniu prośby, sędzia przybliżył się do Iwana Iwanowicza, i wziąwszy go za guzik, przemówił doń w ten sposób:
— Co wy najlepszego robicie, Iwanie Iwanowiczu? bójcie się Boga! rzućcie tę prośbę, niech przepada! niech się jej szatan wyśni! Podajcie sobie raczej ręce, uściskajcie się po dawnemu, kupcie parę buteleczek saturyńskiego, albo nikopolskiego, albo też wprost, przygotujcie ponczyku, zaproście mnie; wypijemy razem, i pójdzie to wszystko w niepamięć!
— Nie, Demjanie Demjanowiczu! nie taka to sprawa, — odparł Iwan Iwanowicz z powagą, z którą tak mu zawsze było do twarzy, — nie taka to sprawa, by ją można było zakończyć na drodze polubownej! Żegnam! żegnam was panowie, — ciągnął z tąż samą powagą, zwracając się ku wszystkim. — Mam nadzieję, że prośba moja otrzyma należyty skutek, — i wyszedł, zestawiwszy wszystkich w nieopisanem zdumieniu.
Sędzia siedział, nie mówiąc ani słowa; sekretarz zażywał tabakę; kanceliści wywrócili czerepek, używany zamiast kałamarza, i sam sędzia, w roztargnieniu, rozmazywał po stole rozlany atrament.
— Cóż wy powiecie na to, Dorofieju Trofimowiczu? — przerwał pierwszy sędzia, zwracając mowę do podsędka.
— Nie umiem nic powiedzieć, — odrzekł podsędek.
— Otóż-to, co się dzieje na świecie! — ciągnął dalej sędzia. Ale zaledwie to powiedział, drzwi zatrzeszczały, i frontowa połowa Iwana Nikiforowicza pokazała się w izbie sądowej; tylna zaś połowa została w pierwszym pokoju. Zjawienie się Iwana Nikiforowicza, a co większa w sądzie, wydało się rzeczą tak niezwykłą, że aż sędzia wydał głos zdziwienia; sekretarz przerwał rozpoczęte czytanie; jeden z kancelistów włożył pióro w gębę, drugi połknął muchę, a nawet i inwalida, pełniący obowiązek kurjera i stróża, który stał dotąd spokojnie u drzwi, gmerząc się w brudnej swojej koszuli, nawet ten inwalida otworzył gębę i nadeptał komuś z obecnych na nagniotek.
— Jakiemi to drogi? co, i jak?... Jakże zdrowio wasze, Iwanie Nikiforowiczu?
Lecz Iwan Nikiforowicz był napoły martwy, dla tego, że ugrzązłszy we drzwiach, nie mógł kroku zrobić — ani w tył, ani naprzód. Daremnie sędzia wzywał pomocy z pierwszego pokoju, by ktokolwiek ze znajdujących się tam, wparł Iwana Nikiforowicza do Izby sądowej. W pierwszym pokoju znajdowała się tylko staruszka-interesantka, która mimo wszelkie usiłowania, nie mogła podołać trudności. Wtedy jeden z kancelistów, o tłustych obrzękłych policzkach i szerokich plecach, z grubym nosem i zamglonem, i zezowatemi oczami, w surducie o zdartych łokciach, zbliżył się do frontowej połowy Iwana Nikiforowicza, skrzyżował mu ręce jak dziecku i mrugnął na inwalidę, który całą siłą oparł kolano swojego brzuch Iwana Nikiforowicza, i bez względu na jego żałośne jęki, został on wypchany napowrót do pierwszego pokoju. Potem odsunięto zasówki i otworzono drugą połowę drzwi; przy tej operacji, kancelista i jego pomocnik inwalida, skutkiem różnych usiłowań,, oddechem swoim napełnili powietrze taką wonią, że izba sądowa — zmieniła się na chwilę — na izbę szynkowną.
— Czy nie ponieśliście jakiego szwanku, Iwanie Nikiforowiczu? Zaraz powiem mojej matce, przyszłe wam spirytusu; trzeba tylko natrzeć nim plecy i krzyże, a wszystko przejdzie.
Lecz Iwan Nikiforowicz rzucił się na krzesło, i oprócz jęków przeciągłych, nie był w stanie nic odpowiedzieć. W końcu ledwie dosłyszanym głosem wymówił:
— Może łaska? — i wyjął z kieszeni rożek, dodał: — Bierzcie! uraczcie się!
— Cieszy mnie niezmiernie wasz widok, Iwanie Nikiforowiczu! — odrzekł sędzia, — zawsze jednak nie mogę odgadnąć, co was zmusiło podjąć fatygę, i sprawić nam tak miłą niespodziankę.
— Z prośbą... — zaledwie mógł wymówić Iwan Nikiforowicz.
— Z prośbą? z jaką?
— Z pozwem... — tu pauza skutkiem zadyszki, — uch!... z pozwem na tego oszusta... Iwana Iwąnowicza Pererepenkę.
— O Boże! i wy także! tacy przyjaciele! pozew na tak godnego człowieka!...
— To szatan wcielony! — wyrzekł Iwan Nikiforowicz.
Sędzia przeżegnał się.
— Weźcie prośbę i odczytajcie.
— Niema co, przeczytajcie, Tarasie Tichanowiczu; — rzekł sędzia, zwracając się do sekretarza z wyrazem niezadowolenia, przyczem nos jego mimowolnie powąchał wierzchnią wargę, co dotąd zwykł czynić tylko w chwilach zadowolenia. Samowola ta nosa zwiększyła jeszcze nieukontentowanie sędziego: wyjął chustkę i zmiótł cały zapas tabaki na wierzchniej wardze, karząc tym sposobem niewczesne wystąpienie swego nosa.
Sekretarz po zwykłym swym wstępie, jakiego zawsze używał przed rozpoczęciem czytania, rozumie się bez pomocy chustki do nosa, wygłosił zwykłym swoim tonem co następuje:
„Prosi szlachcic mirogrodzkiego powiatu Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun, a o co, to wyjaśniono w następujących punktach:
1) Z powodu złych ku niemu chęci, jawnej nienawiści i złości swojej, mianujący się być szlachcicem Iwan Iwanów syn Pererepenko, wszelkie przykrości, szkody i inne ohydne, a zgrozą przejmujące wyrządza mi krzywdy, i wczorajszego dnia po południu, jak rozbójnik i złodziej, z toporami, piłkami, dłutami i innemi narzędziami, zakradł się porą nocną na mój dziedziniec, i do znajdującego się tam mego własnego chlewka, który własnoręcznie, w sposób haniebny porąbał; z mojej strony nie dałem mu żadnego powodu ku podobnemu bezprawiu i tak zbójeckiemu postępowaniu.
2) Szlachcic ów Pererepenko, nastaje nawet na życie moje, i do 7go dnia ubiegłego miesiąca, chowając ten zamiar w tajemnicy, przyszedł do mnie i pod pozorem przyjaźni, a chytrym sposobem, chciał wyłudzić strzelbę, znajdującą się w moim pokoju, proponując mi za nią, z właściwem mu skąpstwem, różne niepotrzebne przedmioty, jako to: burą świnię i dwa korcy owsa. Przewidując jednak na razie szkaradne zamiary jego, starałem się wszelkiemi sposoby od takowych go odwieźć; lecz oszust ten, podły Iwan Iwanów Pererepenko, złajał mnie jeszcze w grubijański sposób, i żywi odtąd ku mnie złość nieprzezwyciężoną. Nadto, tylekroć wspomniany już złośliwy szlachcic i rozbójnik Iwan Iwanów syn, Perepenko, jest zarazem pochodzenia bardzo wątpliwego. Siostra jego była to wiadoma całemu światu włóczęga, i poszła za kompanią jegrów, która pięć lat temu kwaterowała w Mirogrodzie, męża zaś swego zapisała do stanu chłopskiego. Ojciec i matka jego byli to takie ludzie pełni nieprawości, i oboje byli pijanicami nad wyraz wszelki. Wspomniany zaś szlachcic i rozbójnik Pererepenko, swojem bydlęcem i na zniewagę zasługującem postępowaniem, przeszedł całą swoją rodzinę, a pod płaszczykiem bogobojności, dopuszcza się gorszących czynów: postów nie zachowuje, w wigilię bowiem Pilipówki, odstępca ten kupił barana, i zaraz na drugi dzień kazał go zarżnąć, nieprawej swej dziewce Hapce, tłumacząc się, jakoby mu był potrzebny łój na kaganki i świece.
„Dla tego upraszam — szlachcica owego, jako rozbójnika, świętokradzcę i oszusta, przekonanego już o kradzież i przywłaszczenie mojej własności, w kajdany okuć i do miejscowej turmy, lub fortecy odesłać, a za tem, stosownie do okoliczności, pozbawiwszy go stopnia, zasług i szlachectwa, i osmagawszy należycie, w Sybir do katorgi, wedle całej surowości prawa — wtrącić; wszelkie rozchody i straty przezemnie poniesione, nakazać mu zapłacić, a w skutek niniejszej mojej prośby, stósownie dekret ferować.
„Tę prośbę ręką własną podpisał szlachcic mirogrodzkiego powiatu, Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun...“
Jak tylko sekretarz skończył czytanie, Iwan Nikiforowicz wziął czapkę, ukłonił się, zabierając się do wyjścia.
— Dokąd-że wy, Iwanie Nikiforowiczu? — przemówił za idącym sędzia. — Posiedźcie nieco! wypijemy herbaty! Oryszko! czegóż tak stoisz głupia i mrugasz tylko na kancelistów? ruszaj, przynieś herbaty!
Lecz Iwan Nikiforowicz, z obawy, że tak daleko odbił się od domu, i zrażony przebytą we drzwiach kwarantanną, zdążył już wycisnąć się za drzwi, wymawiając się:
— Nie róbcie sobie żadnej subjekcji, chętniebym został, ale... — i przymknął drzwi za sobą, zostawiając wszystkich w niemałem zdziwieniu.
Niemasz rady żadnej, Obie prośby przyjęte, i sprawa ta przybierała postać bardziej interesującą, gdy wtem nowa, nieprzewidziana okoliczność, zrobiła ją bardziej interesującą. Kiedy już sędzia wyszedł z izby sądowej w towarzystwie podsędka i sekretarza, a kanceliści składali do worka, złożone w darze przez interesantów; kury, jaja, chleb, pierogi, knysze i t. d., w tej samej chwili wpadła do pokoju bura świnią i uchwyciła, ku zdziwieniu wszystkich obecnych — nie pierogi i knysze, lecz prośbę Iwana Nikiforowicza, leżącą na krawędzi stoła, ze zwieszonemi w dól kartkami. Chwyciwszy papier ów, świnia zemknęła tak szybko, że nikt ze znajdujących się obecnie, nie mógł jej dopędzić, mimo to, że rzucano za nią wszystkiem, co było pod ręką, liniami i kałamarzami!
Nadzwyczajny ten przypadek sprawił wielkie zamieszanie, bo nawet odpis tej prośby nie był przygotowany. Sędzia, to jest jego sekretarz i podsędek, debatując dość długo nad tak dziwną okolicznością udecydowali wreszcie, by przesłać odezwę do horodniczego, ponieważ prześledzenie tej sprawy, podlega raczej juryzdykcji policji miejskiej. Stosowna tedy odezwa pod liczbą 389 — przesłaną została dnia tegoż samego, i skutkiem tej odezwy zaszło dość ciekawe wyjaśnienie rzeczy, o którem czytelnik może się dowiedzieć z następującego rozdziału.

Rozdział V.
w którym streszczona konferencja dwóch osób czcigodnych w Mirogrodzie.

Jak tylko Iwan Iwanowicz urządził się ze swojem gospodarstwem i wyszedł, wedle zwyczaju, odpocząć na świeżem powietrzu, to ku niewymownemu swemu zdziwianiu, ujrzał coś czerwieniejącego się w furtce. Były to czerwone wyłogi horodniczego, które, również jak i jego kołnierz nabrały połysku, tak, że na brzegach szczególniej był lśniący, jak skóra lakierowana. Iwan Iwanowicz myślał sobie:
— To nie źle, że przyszedł pogawędzić Piotr Fedorowicz, — lecz zdziwił się nader zoczywszy, że horodniczy szedł nadzwyczaj prędko i wymachiwał rękami, co zwykł był czynić bardzo rzadko. U munduru horodniczego połyskiwało ośm guzików, dziewiąty zaś oderwał się dwa lata temu jeszcze podczas procesji przy poświęceniu cerkwi, i takowego dziesiętnicy wyszukać jeszcze nie mogli, chociaż horodniczy przy codziennych raportach składanych przez policyjnych dozorców zawsze zapytywał: czy nie znalazł się guzik? Pozostałe ośm guzików rozsadzone był u munduru w taki sposób, jakim baby sadzą bób na grzędach: jeden na prawo, drugi na lewo. Trzeba wiedzieć, że horodniczy miał przestrzeloną nogę w ostatniej kampanii, i dla tego, utykając tak nią daleko w bok zarzucał, że udaremniał tym sposobem pracę prawej nogi. Im szybciej następował horodniczy swoją piechotą, tem mniej takowa posuwała się naprzód, i dla tego, zanim doszedł do ganku, Iwan Iwanowicz miał dosyć czasu gubić się w domysłach, dla czego horodniczy wymachiwał tak rękami. Tem bardziej go to intrygowało, że sprawa zdawała się nie małej wagi, bo horodniczy miał przy boku nową szpadę.
— Witajcie, Pietrze Fedorowiczu! — zawołał Iwan Iwanowicz, który, jak się wyżej rzekło: bardzo był ciekawy, i nie mógł ukryć swojej ciekawości na widok, jak horodniczy szturmował ganek, nie podnosząc jeszcze jednak wzroku ku górze, a strofując tylko swoją piechotę, która żadnym sposobem nie mogła opanować znajdującego się podwyższenia u schodów, za jednem natarciem.
— Życzę dnia dobrego kochanemu przyjacielowi i dobrodziejowi, Iwanowi Iwanowiczowi! — odpowiedział horodniczy.
— Bądźcież łaskawi, proszę, siadajcie. Jak uważam, zmęczyliście się; noga raniona widocznie wam przeszkadza...
— Moja noga! — zakrzyknął horodniczy, rzucając na Iwana Iwanowicza jedno z takich spojrzeń, jakie zwykle rzuca olbrzym na pigmejczyka, uczony pedant na nauczyciela tańców, i przy tem wyciągnął swoją nogę i tupnął nią o podłogę. Junakierja ta jednak drogo go kosztowała, bo zachwiał się całym korpusem i aż o poręcz potrącił nosem; lecz jako mąż przezorny, ażeby nie dać żadnego pozoru, sięgnął do kieszeni nibyto w zamiarze wydostania tabakierki, — Mogę śmiało rzec wam o sobie, kochany przyjacielu i dobrodzieju mój, Iwanie Iwanowiczu, że już w życiu mojem nie takie odbywałem wyprawy. Tak, na serjo, odbywałem. Naprzykład, podczas kampanii 1807 roku... Ale, opowiem wam lepiej, jakim sposobem dostałem się przez wysoki parkan do pewnej ładniutkiej Niemeczki. — Tu horodniczy zmrużył jedno oko, i zrobił djablo-filuterną minę.
— Gdzież bywaliście dzisiaj? — zapytał Iwan Iwanowicz, chcąc przerwać horodniczemu, i prędko wprowadzić go na wypowiedzenie powodu przybycia; chciałoby mu się zapytać poprostu: czego chce odeń horodniczy? ale świadomość warunków towarzyskiego życia, wykazywała całą nieprzyzwoitość podobnego pytania; musiał więc mężnie wyczekiwać rozwiązania zagadki, jakkolwiek serce biło mu gwałtownie z niecierpliwości.
— A i owszem, opowiem wam, gdzie byłem — odpowiedział horodniczy:
— Najpierw oświadczam, że pogoda dziś prześliczna.
Przy ostatnich słowach Iwan Iwanowicz omal nie umarł.
— Ale, za pozwoleniem, — ciągnął horodniczy, — przychodzę w ważnej, bardzo ważnej sprawie. — Tu twarz horodniczego przybrała tenże sam wyraz zaambarasowania, z jakim zabierał się do szturmowania ganku.
Iwan Iwanowicz odżył, ale z niecierpliwości drżał jak w febrze, nie zaniedbawszy jednak podług zwyczaju zapytać:
— Jakaż to sprawa ważna? czy rzeczywiście tak bardzo jest ważną?
— Otóż uważacie: przedewszystkiem ośmielam się oświadczyć wam, kochany przyjacielu i dobrodzieju, Iwanie Iwanowiczu, że wy... co się mnie tyczy, nic tu nie mam; ale względy państwowe tego wymagają... wy naruszyliście porządek bezpieczeństwa publicznego.
— Co też wam, Pietrze Fedorowiczu? Pojąć mi trudno...
— Ależ zmiłujcie się, Iwanie Iwanowiczu! Jakże tu nie pojąć? Wszakże własne wasze zwierzę porwało bardzo ważny papier rządowy! I po tem wszystkiem powiedzieć: „Pojąć trudno!?“
— Jakie zwierzę?
— Za pozwoleniem powiedziawszy: wasza własna bura świnia.
— Cóż ja tu winien jestem? Dla czego stróż sądowy drzwi nie zamyka?
— Ależ, Iwanie Iwanowiczu, ponieważ to wasza własna świnia, a więc znaczy... wy jesteście winni.
— Dziękuję pokornie, żeście mnie porównali ze świnią!
— O, co tego — to już nie mówiłem, Iwanie Iwanowiczu! Dalibóg nie mówiłem! Zechciejcie sami rzecz tę osądzić sumiennie. Wiadomo wam bez wątpienia, że zgodnie z zamiarem władz wyższych, nie wolno do miasta, a tem bardziej na główne jego ulice, puszczać samopas żadnego zgoła bydła. Zgodzicie się przeto sami, że to rzecz zabroniona?
— Bóg wie co mówicie. Wielkie rzeczy, że świnia wyszła na ulicę!
— Pozwólcie sobie jednak powiedzieć, Iwanie Iwanowiczu, że to rzecz wzbroniona. Cóż począć? Wyższa władza chce — naszą więc powinnością wolę jej święcie dopełniać. Nie przeczę, wybiegną czasem na ulicę, a nawet na plac kury albo gęsi; zanotujcie sobie: kury i gęsi; ale świń i kóz — jeszcze w roku zeszłym dałem rozporządzenie — nie puszczać na miejsca publiczne; jakowe to rozporządzenie kazałem wtedy nawet odczytać głośno, wobec zgromadzenia całej ludności.
— Nie, Pietrze Fedorowiczu, ja tu nie mogę niczego innego dopatrzyć, jak tylko chęci waszej ubliżenia mi.
— O, tego to już nie możecie powiedzieć, kochany przyjacielu i dobrodzieju mój, ażebym ja chciał wam ubliżyć. Zechciejcie tylko przypomnieć sobie: czy w zeszłym roku powiedziałem wam choć słówko jedno za to, żeście postawili dach na domie wyższy na łokieć od miary prawem oznaczonej? Przeciwnie — udałem, jakbym tego wcale nie dostrzegł. Wierzajcie, kochany przyjacielu, że jabym i teraz, mówiąc między nami... ale to moja powinność, słowem: obowiązek mój wymaga przestrzegać porządku. Sami osądźcie, gdy wtem ni ztąd ni z owąd na głównej ulicy...
— O, już te wasze główne ulice! Lada baba spieszy wyrzucić na nią, co się jej tylko podoba.
— Pozwólcie sobie powiedzieć, Iwanie Iwanowiczu, że to wy mi ubliżacie! Prawda, zdarzy się czasem, ale to po większej części pod parkanem, lub przy jakimś budynku; ale żeby na głównej ulicy, albo na placu wałęsały się obłocone świnie, to już rzecz taka...
— Cóż tu szczególnego, Pietrze Fedorowiczu! wszakże świnia także boskie stworzenie!
— Zgadzam się z wami. Wiadomo całemu światu, żeście wy człowiek uczony, znacie nauki i inne różne przedmioty. Rozumie się, ja człowiek nie uczony, do pisania wziąłem się dopiero w trzydziestym roku mego życia. Wszak, jak wiadomo wam, jestem z szeregowych.
— Hm! — mruknął Iwan Iwanowicz.
— Tak, — ciągnął horodniczy, — w 1801 roku służyłem w 42. pułku jegrów, w 4. kompanii porucznikiem. Dowódcą naszej kompanji był, jeżeli go znacie, kapitan Jeremiejew. — Tu horodniczy zapuścił palec w tabakierkę, którą trzymał Iwan Iwanowicz, i rozcierał tabakę.
Iwan Iwanowicz odpowiedział:
— Hm!
— Ale powinnością moją jest, — znowu mówił horodniczy, — wypełniać święcie rządowe rozporządzenia. Czy wiecie wy, Iwanie Iwanowiczu, że kto pochwyci z sądu papier urzędowy, podpada, jak i za każde inne przestępstwo, sądowi kryminalnemu?
— Wiem o tem, i jeśli chcecie, was jeszcze nauczę. Tak powiedziano o ludziach; naprzykład, gdybyście wy ukradli podobny papier, ale świnią to bydle, stworzenie boskie.
— Wszystko tak; ale prawo głosi: Winowajca, przekonany o pochwycenie... przysłuchajcie się uważnie: winowajca! Tu nie wyrażono ani stanu, ani urodzenia, ani płci; znaczy tedy, że i bydlę może być winowajcą. Jak uważacie, a jednak świnia wasza, jako winowajca, do czasu ferowania dekretu, powinna być oddana w ręce policji, jako naruszająca porządek...
— O, nie, Pietrze Fedorowiczu, — odparł z zimną krwią Iwan Iwanowicz, — co z tego, to już nic nie będzie!
— Jak sobie chcecie, ale ja obowiązany jestem ślepo wypełniać rozporządzenia władz wyższych.
— Cóż to wy mnie tak straszycie? Może przyszlecie po nią bezrękiego żołnierza? Babie mojej każę go wypędzić kociubą; połamie mu ostatnią rękę!
— Nie śmiem się spierać z wami. W takim razie, kiedy już nie chcecie oddać ją w ręce policji, to używajcie jej, jak wam się podoba; każcie zakłuć, jeżeli chcecie, przed Bożem Narodzeniem, 1 narobić z niej wędlin, albo tak zjedzcie. Prosiłbym tylko o parę kiszek tych, co to je tak smacznie przyrządza wasza Hapka ze krwi i słoninki. Moja Agrypina Trofimówna, nadzwyczaj je lubi.
— Zgoda, parę kiszek przyszlę chętnie.
— Będę wam bardzo wdzięczny, kochany przyjacielu i dobrodzieju mój. Teraz pozwólcie powiedzieć jeszcze słówko. Mam polecenie od sędziego, jak również od wszystkich naszych znajomych, że tak powiem, pogodzić was z przyjacielem waszym Iwanem Nikiforowiczem.
— Jakto! z tym gburem! żebym ja się miał pogodzić z tym grubianinem. Nigdy! nie będzie tego, nie będzie! — Iwan Iwanowicz okazał w tej mierze swą stanowczą i niezłomną wolę.
— Jak zechcecie, — odpowiedział horodniczy, traktując suto obydwa otwory swego nosa, tabaką, — nie śmiem wam radzić; jednakże pozwólcie sobie powiedzieć: teraz jesteście w gniewie, a gdybyście się pogodzili...
Ale Iwan Iwanowicz zaczął mówić o sposobie łowienia przepiórek, co zwykł był czynić, gdy chciał zmienić przedmiot rozmowy.
Tak tedy horodniczy musiał z niczem wracać do domu.

Rozdział VI.
z którego czytelnik łatwo dowiedzieć się może o tem wszystkiem, co się w nim zawiera.

Chociaż wielce się starano w sądzie zatrzeć tę sprawę, lecz zaraz nazajutrz cały Mirogród wiedział, że świnia Iwana Iwanowicza, pochwyciła prośbę Iwana Nikiforowicza. Pierwszy horodniczy, zapomniawszy się, wygadał rzecz całą.
Kiedy zawiadomiono Iwana Nikiforowicza o zaszłym wypadku, nic na to nie odpowiedział, zapytał tylko:
— Czy też nie bura?
Ale Agata Fedosówna, wysłuchawszy wszystkiego, dawajże podbechtywać Iwana Nikiforowicza:
— Cóż ty Iwanie Nikiforowiczu? z ciebie będą drwić, jak z dziurawego buta, jeżeli zbędziesz to milczeniem! Po tem wszystkiem, jakimże będziesz szlachcicem? Byłbyś gorszym od tej baby, co sprzedaje łakocie, które tak lubisz. — I namówiła, jędza! Znalazła nawet gdzieś człowieka, średniego wieku z twarzą smagłą i piegowatą, noszącego ciemno-zielony, o połatanych łokciach, surdut, buty dziegciem wysmarowane, trzy pióra za uchem i przywiązaną do guzika, banieczkę szklanną, zastępującą kałamarz; zjadł on naraz dziewięć pierogów, dziesiątego zaś schował do kieszeni, a na jednym arkuszu stemplowego papieru umiał pomieścić tyle kruczków pieniackich, że nikt nie był wstanie odczytać wszystkiego za jednym razem, nie zrobiwszy sobie odstępów kaszlaniem lub kichaniem. Owóż to nie wielkie podobieństwo człowieka, męcząc się, dręcząc, pisało, i w końcu skleiło taką prośbę:
„Do Miro grodzkiego powiatowego sądu, od szlachcica Iwana Nikiforowego syna Dowhoczchuna.
„Z powodu owej prośby mojej, która przezemnie szlachcica Iwana Nikiforowego syna Dowhoczchuna podaną była ku sprawie, szlachcica Iwana Iwanowego syna Pererepenki, w czem i sam Mirogrodzki sąd powiatowy pobłażliwość swoją okazał. Samo nawet gwałtowne i karygodne znalezienie się burej świni zachowane zostało w tajemnicy, i tylko przez postronnych ludzi doszło do mojej wiadomości. Ponieważ zaś występek ten, również i samo zezwolenie nań, jako ze złych chęci pochodzące, sądzone być powinno, albowiem świnia jest stworzenie głupie, i tem bardziej zdolne ku niszczeniu papieru, ztąd tedy wyraźnie wypływa: że wspomniana świnia, nie inaczej, jak tylko musiała być poduszczoną ku temu przez mego przeciwnika, mianującego się szlachcicem Iwanem Iwanowego syna Pererepenki, przekonanego już o zbrodnię: rozboju, nastawania na moje życie i świętokradztwa. Lecz nawet i sam sąd Mirogrodzki, ze zwykłem mu powodowaniem się osobistemi względami, tajemnie osoby swojej zezwolenie na to, wykazał; bez czego owa świnia, w żaden sposób nie mogłaby być przypuszczoną ku porwaniu dokumentu; Mirogrodzki bowiem sąd powiatowy dostateczną ilością sług jest uposażony: dość będzie wspomnieć tu o jednym tylko żołnierzu, znajdującym się ciągle w przedpokoju, a chociaż on ślepy na jedno oko, i ma uszkodzoną rękę, zawsze jednak ku wypędzeniu świni, i uderzeniu jej kijem ma odpowiednie zdolności. Z tego wszystkiego okazuje się, dalej współudział i pobłażliwość ze strony Mirogrodzkiego sądu, i podział wynikających ztąd bezwątpienia żydowskich zysków, a także uwydatnia szelmowskie postępowanie tego zbójcy Iwana Iwanowego syna Pererepenki. Dla tego ja, szlachcic Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun, donoszę o tem sądowi powiatowemu dla stósownej wiadomości z tem zastrzeżeniem, że jeżeli od owej burej świni albo od znajdującego się z nią w związku szlachcica Pererepenki pierwsza moja prośba nie będzie odebraną, i po niej słusznego dekretu na korzyść moją nie nastąpi, to ja o tak niesprawiedliwej pobłażliwości sądu, skargę apelacyjną do Izby kryminalnej zaniosę wraz z przeniesieniem całej sprawy.
„Szlachcic mirogrodzkiego powiatu, Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun.“
Prośba ta sprawiła pożądany skutek. Sędzia, jak zwykle ludzie dobrzy, należał do tchórzliwego regimentu. Zwrócił się do sekretarza. Lecz sekretarz przecedził przez zęby: „hm,“ i zrobił obojętną, a djabelsko-dwuznaczną minę, jakiej używają tylko szatani, gdy widzą u nóg swoich przychodzące do nich ofiary. Pozostawał jedyny środek: pogodzić zwaśnionych przyjaciół. Lecz jaką drogą dopiąć tego, gdy wszystkie używane dotąd środki nie skutkowały? Postanowiono jednak raz jeszcze spróbować; ale Iwan Iwanowicz wprost oświadczył, że nie chce, i jeszcze się rozgniewał! Iwan Nikiforowicz, zamiast odpowiedzi, odwrócił się tyłem do mówiącego, nie rzekłszy ani słówka.
Tymczasem proces toczył się z nadzwyczajną szybkością, jaką zwykle odznaczają się sądownictwa. Prośby zaciągnięto do ksiąg, postawiono numera, zszyto je, wszystko to w dniu jednym, i położono sprawę do szafy, gdzie ona leżała, leżała, leżała rok jeden, drugi, trzeci. Nie mało panien powychodziło zamąż, w Mirogrodzie wytknięto nową ulicę, sędziemu wypadł jeden ząb trzonowy i dwa boczne; u Iwana Iwanowicza biegało po dziedzińcu więcej dzieci, jak wprzódy (zkąd się one brały? Bóg tylko raczy wiedzieć); Iwan Nikiforowicz na przekorę Iwanowi Iwanowiczowi, wybudował nowy chlewek na gęsi, wprawdzie dalej nieco, i tak się odgrodził od Iwana Iwanowicza, że ci dwaj dostojni mężowie, prawie nigdy nie spotykali się z sobą; sprawa jednak zawsze leżała w najlepszym porządku w szafie, która z powodu licznych plam atramentowych w mozajkę się zamieniła.
Tymczasem zaszło nadzwyczajne i nader ważne dla całego Mirogrodu zdarzenie. Horodniczy dawał bal.
Zkądże wezmę farb i pędzla, któremi mógłbym godnie odmalować rozmaitość zjazdu i przepych balowy? Weźcie do ręki zegarek, otwórzcie go i przypatrzcie się, co tam się dzieje? Nie prawdaż, straszliwa plątanina? A teraz wyobraźcie sobie, że prawie tyleż, jeżeli nie więcej, kół i kółek stało na dziedzińcu horodniczego. Jakich tam bryczek i powozów — nie było? Jedna z szerokim tyłem, a przodem ważkim; druga z wązkim tyłem, a szerokim przodem. Jedną można było nazwać powozem, a wraz z tem i bryczką; druga zaś — ni to bryczka, ni powóz; inna znowu podobną była do kopicy siana, lub opasłej kupcowej; tamta — do obszarpanego żyda, albo do szkieletu, nie zupełnie jeszcze pozbawionego skóry; inna — w profilu — podobniuteńka była do fajki z cybuchem; tamta w końcu do niczego nie była podobną, przedstawiając sobą dziwną postać, całkowicie nieforemną i nader fantastyczną! Wśród tego chaosu kół i kozłów, dominowało podobieństwo karety, z oknem pokojowem, oprawnem w grube ramy. Woźnice w szarych płaszczach, świtach, siermięgach, w baranich czapkach i przeróżnej formy kaszkietach, z fajeczkami w ręku, oprowadzali po dziedzińcu odprzężone konie.
Co za bal wyprawił horodniczy!
Za pozwoleniem, muszę wyliczyć wszystkich, którzy się tam znajdowali:
Taras Tarasowicz, Emil Akinfowicz, Ewtychi Ewtychowicz, Iwan Iwanowicz, — ale nie ten Iwan Iwanowicz, lecz inny — Sawa Hawryłowicz, znajomy nasz Iwan Iwanowicz, Elefery Eleferowicz. Makar Nazarewicz, Tomasz Hryhorowicz... Nie, nie mogę więcej! sił mi braknie, ręka nie służy. A ile płci nadobnej! i smagłe i przeźroczyście bialuchne, i króciutkie i otyłe, jak Iwan Nikiforowicz, i wysmukłe takie, że każdą, zda się, możnaby schować do pochwy od szpady horodniczego. A co czepków! jakie stroje! czerwone, żółte, kawowe, zielone, błękitne, nowe, nicowane, przerobione, a ile chustek, szalów, wstążek, wstążeczek! Bywajcie zdrowe, biedne oczy! nie prędko przydacie się na co po obejrzeniu tego wszystkiego. A jaki stół — długo, długo wyciągnięty! A gdy to wszystko zagadało, toż to było hałasu! Wobec tego niech się schowa młyn ze wszystkiemi swemi kołami, kamieniami, wrzecionami i stępami! Nie mogę z pewnością powiedzieć, o czem tam była mowa? wnosić jednak należy, że o nader miłych i pożytecznych rzeczach, jako to: o pogodzie, o psach, o pszenicy, o czepeczkach, o modzie.
W końcu, Iwan Iwanowicz — nie ten Iwan Iwanowicz, ale inny, ślepy na jedno oko — przemówił:
— Dziwi mnie bardzo, że prawe oko moje (ślepy Iwan Iwanowicz zwykle mawiał o sobie ironicznie), nie widzi Iwana Nikiforowicza Dowhoczchuna.
— Niechciał przyjść, — odrzekł horodniczy.
— Jakto?
— Oto już, Bogu dzięki, ubiegło dwa lata, jak się poróżnili ze sobą, to jest: Iwan Iwanowicz z Iwanem Nikiforowiczem, i gdzie jest jeden, tam drugi za nic w świecie nie przyjdzie!
— Co wy powiadacie! — Tu ślepy Iwan Iwanowicz wzniósł w górę oczy i złożył ręce jak do modlitwy. — Otóż teraz, kiedy ludzie dobrze widzący nie żyją w pokoju, to jakże ja mam żyć w zgodzie o jednem oku!
Przy tej uwadze wszyscy zaśmieli się na całe gardło. Wszyscy bowiem bardzo lubili ślepego Iwana Iwanowicza za to, że składał facecyjki, zupełnie w guście dzisiejszym.
Najwyższy z całego zebrania, chudy jegomość, w bajowym surducie, z plastrem na nosie, siedzący dotąd w kącie, i niezmieniający ani na chwilę sztywnego wyrazu twarzy, nawet, gdy mu mucha zasiadła na nosie, ruszył się ze swego miejsca, i zbliżył się do kółka, które otoczyło ślepego Iwana Iwanowicza:
— Słuchajcie! — rzekł ślepy Iwan Iwanowicz, zobaczywszy, że go okala dość liczny zastęp, — słuchajcie. Zamiast ciekawego zapatrzenia się na moje ślepe oko, raczej pogódźmy dwóch naszych przyjaciół! — W tej chwili Iwan Iwanowicz rozmawia z babami i pannami... a my poszlijmy cichaczem po Iwana Nikiforowicza, i popchniemy ich we wspólne objęcia.
Wszyscy jednomyślnie przyjęli projekt ślepego Iwana Iwanowicza, i udecydowali — posłać po Iwana Nikiforowicza do domu z prośbą, by koniecznie przyjechał do horodniczego na objad. Ale ważne pytanie: komu poruczyć tak trudną do spełnienia misję? pogrążyło wszystkich w zadumę. Sprzeczano się długo, kto zdolniejszy i sprytniejszy do wykonania projektu w drodze dyplomatycznej? wreszcie jednogłośnie padł wybór na Antoniego Prokopowicza Hołopuzia.
Wprzód jednak obeznamy nieco szanownego czytelnika z tą znakomitością. Antoni Prokopowicz był to poczciwizna w całem znaczeniu tego słowa. Czy da mu który z poważniejszych ludzi w Mirogrodzie chustkę na szyję, czy spodnie — on podziękuje; a da mu kto zlekka szczutka w nos — także podziękuje. Jeżeli go zapytają: Dla czego u was, Antoni Prokopowiczu, surdut bronzowy, a rękawy szafirowe? — to on z pewnością odpowie: — A wy i takiego nie macie! Zaczekajcie, jak się trocha ponosi, to będzie jednakowy. I rzeczywiście, szafirowe sukno pod wpływem słońca zmieniło się na bronzowe, a teraz prawie było już jednego koloru. Ale ot co dziwna, że Antoni Prokopowicz miał we zwyczaju sukienne ubranie nosić latem, a nankinowe zimą. Antoni Prokopowicz nie miał swojego domu. Miał on go wprzód na końcu miasta, ale sprzedał, i za wzięte pieniądze kupił: trzy gniade konie i nie wielką bryczkę, któremi jeździł ciągle do sąsiednich obywateli. Ale ponieważ z końmi było wiele kłopotu i trzeba było pieniędzy na kupowanie owsa, przemienił je zatem — na skrzypce i dziewkę do usług, wziąwszy w dodatku dwudziestopięcio-rublową asygnatę. Potem skrzypce sprzedał, a dziewkę zamieniał na kapciuch złotem wyszywany, i ma teraz kapciuch, jakiego nikt nie posiada! Za to nie może już obecnie jeździć po wsiach, zmuszony siedzieć w mieście i nocować w różnych domach; szczególnie u tych ze szlachty, którzy znajdowali przyjemność dawać mu w nos szczutki. Antoni Prokopowicz lubił dobrze zjeść, i grywał doskonale w durnia i młynka. Powodowanie się zawsze było w jego charakterze, i dla tego wziąwszy czapkę i laskę, wyruszył natychmiast w drogę.
Idąc jednak przemyśliwał, jakim sposobem wpłynąć na Iwana Nikiforowicza, by poszedł na bal? Nieco uparty charakter tego godnego zresztą ze wszech miar człowieka, uniemożebniał prawie powzięty projekt. Bo i w rzeczy samej, jakże ma zdecydować się pójść na bal, kiedy nawet zwlec się z łóżka poczytywał za trud nie mały? Przypuśćmy, że wstanie, ale jakże mu pójść tam, gdzie się znajduje — o czem wie bezwątpienia — nieprzebłagany wróg jego? Im więcej Antoni Prokopowicz rozmyślał, tem więcej napotykał trudności. Dzień był gorący, słońce paliło, pot gradem zalewał mu oczy. Antoni Prokopowicz mimo to, że dostawał w nos szczutki, w wielu sprawach radził sobie dość chytrze, (przy zamianach tylko był nie bardzo szczęśliwy). Wiedział dobrze, kiedy udać głupca, i nieraz potrafił znaleźć się dobrze w takich okolicznościach i zdarzeniach, z których i rozumny człowiek nie łatwo mógłby wybrnąć.
W chwili, kiedy bogaty w pomysły rozum jego wynajdywał środki ku zniewoleniu Iwana Nikiforowicza, i kiedy już kroczył śmiało na spotkanie nieprzyjaciela, pewny niemal zwycięstwa — niespodziewana okoliczność zmięszała go nieco. Nie wadzi dodać w tem miejscu, że Antoni Prokopowicz posiadał między innemi, jedno spodnie, mające szczególną własność, tak, że kiedy je przywdział na siebie, to wszystkie psy zdradzały nie kłamany apetyt poszarpania mu łydek. Jak na nieszczęście, w dniu tym właśnie miał na sobie owe spodnie, i dla tego, ledwie że oddał się rozmyślaniu, gdy wtem obudzony przeraźliwem psów szczekaniem, Antoni Prokopowicz zaczął tak wrzeszczeć, (głośniej od niego nikt tego robić nie umiał), że nie tylko znajoma baba i mieszkaniec niezmiernego surduta, wybiegli na jego spotkanie; ale nawet dzieci z dziedzińca Iwana Iwanowicza, wysypały się rojem; a chociaż psy zdążyły zaledwo ukąsić go za jedną nogę, i to już zmniejszyło jego odwagę tak, że z pewnym rodzajem obawy zbliżył się do ganku.

Rozdział VII. i ostatni.

— A, witajcie! na co wy mi psy rozdrażniacie? — rzekł Iwan Nikiforowicz, ujrzawszy Antoniego Prokopowicza; bo nikt z nim inaczej nie rozmawiał, jak tylko w sposób żartobliwy.
— Bodaj one wyzdychały, — co do nogi! kto ich tam drażni? — odpowiedział Antoni Prokopowicz.
— Kłamiecie.
— Dalibóg nie! Prosił was Piotr Fedorowicz na objad.
— Hm!
— Dalibóg! prosił tak bardzo, że wyrazić tego nie potrafię. — Co to, — powiada — Iwan Nikiforowicz stroni odemnie, jak od wroga? nigdy nie wstąpi pogawędzić, zabawić się... Iwan Nikiforowicz musnął z zadowoleniem tłusty swój podbródek.
— Jeżeli — powiada — Iwan Nikiforowicz i teraz nie przyjdzie, to prawdziwie, nie wiem nawet co sądzić; pewno ma złe względem mnie zamiary. Bądźcie łaskawi, Antoni Prokopowiczu, namówcie Iwana Nikiforowicza! — Więc cóż, Iwanie Nikiforowiczu? pójdziemy! Teraz tam zebrała się wyborna kompanijka!
Iwan Nikiforowicz przypatrywał się kogutowi, który stojąc na ganku, wrzeszczał ile miał mocy.
— Gdybyście wy wiedzieli, Iwanie Nikiforowiczu, — ciągnął niezmordowany deputat, — jakiej jesiotrzyny, jakiego kawioru nadesłano Piotrowi Fedorowiczowi?
Tu Iwan Nikiforowicz zwrócił się do mówiącego, przysłuchując się uważniej.
Dało to otuchy deputowanemu.
— Pójdźmy tam coprędzej: tam jest i Tomasz Hryhorowicz. Cóż to? — dodał, widząc, że Iwan Nikiforowicz leżał, niezmieniając pozycji. — Jakże? idziemy, czy nie idziemy?
— Nie chcę.
To nie chcę przeraziło Antoniego Prokopowicza: sądził bowiem, że tak przekonywającem przedstawieniem rzeczy, już całkowicie wpłynął na tego ze wszech miar zresztą godnego człowieka, gdy wtem usłyszał decydujące: nie chcę.
— Dla czegóż wy nie chcecie? — zapytał prawie z gniewem, co mu zdarzało się nadzwyczaj rzadko; nie gniewał się nawet wtedy, gdy mu kładziono na głowie zapalony papier; była to ulubiona zabawka sędziego i horodniczego.
Iwan Nikiforowicz zażył tabaki.
— Jak chcecie, Iwanie Nikiforowiczu, a ja nie wiem, co was wstrzymuje?
— Czegóż ja tam pójdę? — przemówił wreszcie Iwan Nikiforowicz, — tam będzie ten zbójca! (Tak nazywał on Iwana Iwanowicza). Boże sprawiedliwy! a dawno-ż to?...
— Dalibóg, nie będzie! ot jak Bóg wielki — nie będzie! Niech mnie piorun trzaśnie, tu na tem miejscu! — odpowiedział Antoni Prokopowicz, który gotów był kląć się dziesięć razy na godzinę. — Pójdźmyż, Iwanie Nikiforowiczu!
— Kiedyż wy kłamiecie, Antoni Prokopowiczu, on tam!
— Dalibóg, jak Boga kocham, nie ma! Żebym się z tego miejsca nie ruszył, jeżeli on tam! Samiż zresztą osądźcie, dla jakiej racji miałbym kłamać! Żeby mi ręce i nogi pousychały!... Cóż, i teraz nie wierzycie? Żebym tu trupem padł! Żebym ja sam, mój ojciec i matka moja nigdy jasności boskiej nie oglądali! Jeszcze nie wierzycie?
Iwan Nikiforowicz uspokojony tak przekonywającem zapewieniem, kazał swemu kamerdynerowi, w owym niezmierzonym surducie, podać spodnie i nankinową kozakinę.
Zbytecznem uważam opis tego, jak Iwan Nikiforowicz wdziewał spodnie, jak mu omotano chustkę koło szyi, jak wreszcie wciągnął kozakinę, która pękła przy tej sposobności pod lewym rękawem. Dość, że w ciągu tego całego czasu zachował przyzwoity spokój, i nie odpowiadał ani słówka na propozycję Antoniego Prokopowicza — zrobić jaką facjędę na jego kapciuch turecki.
Tymczasem całe towarzystwo oczekiwało z niecierpliwością tej stanowczej chwili, kiedy się zjawi Iwan Nikiforowicz, i dokona się wreszcie żądane powszechnie pojednanie dwóch czcigodnych mężów. Większość prawie była pewną, że Iwan Nikiforowicz nie przyjdzie. Horodniczy chciał założyć się ze ślepym Iwanem Iwanowiczem o to, że nie przyjdzie, i zakład nie przyszedł do skutku tylko dla tego, że ślepy Iwan Iwanowicz żądał, by horodniczy stawił swoją przestrzeloną nogę, a on ślepe oko, co nader obraziło horodniczego, a całe towarzystwo uśmiało się cichaczem. Nie siadano jeszcze do stołu, chociaż już minęła dawno druga godzina, czas, w którym objadowano w Mirogrodzie, nawet przy największych uroczystościach.
Zaledwo Antoni Prokopowicz pokazał się we drzwiach, wszyscy go otoczyli. Na wieloliczne zapytania, Antoni Prokopowicz odpowiedział jednym wielkim głosem:
— Nie będzie!
Już cały grad wymówek, połajać, a nawet może szczutków miał się posypać na biedną głowę Antoniego Prokopowicza za niefortunne poselstwo, gdy wtem otwierają się drzwi, i wchodzi — Iwan Nikiforowicz.
Gdyby w tej chwili zjawił się szatan we własnej osobie, lub upiór, nie sprawiłby takiego wrażenia na zgromadzonych, jak niespodziewane wejście Iwana Nikiforowicza. A Antoni Prokopowicz trzymając się za boki, aż zachodził się ze śmiechu, rad, że udało mu się zadrwić z całego towarzystwa.
Jakby nie było, a wszyscy prawie pojąć nie mogli, jakim sposobem Iwan Nikiforowicz mógł w przeciągu tak krótkiego czasu ubrać się, jak na szlachcica przystało? Ślepego Iwana Iwanowicza w tej chwili nie było: wydalił się po coś z pokoju.
Ocknąwszy się z zadziwienia, całe towarzystwo wzięło udział w powitaniu Iwana Nikiforowicza, winszując mu: że tak pięknie wygląda i że jeszcze bardziej urósł w szerokość. Iwan Nikiforowicz całował się ze wszystkimi, wciąż powtarzając:
— Nieskończenie obowiązany!
Tymczasem zapach barszczu napełnił powietrze i mile połechtał podniebienia wygłodniałych nieco gości. Wszyscy ruszyli do jadalnego pokoju. Cały sznur dam gadatliwych i milczących, chudych i tłustych pociągnął przodem, a długi stół upstrzył się różnemi kolory.
Nie będę opisywać potraw, jakie podawano u stołu; nie wspomnę ani o mniszkach w śmietanie, ani o pierogach, jakie podawano do barszczu, ani o indyku ze śliwkami i rodzynkami, ani o potrawie, nadzwyczajnie podobnej do butów, w kwasie namoczonych, ani o leguminie, podawanej w palącym się winie, co bardzo bawiło, lecz zarazem przerażało płeć piękną. Nie będę mówić o tych wszystkich potrawach, bo wolę raczej je zajadać, aniżeli szeroko o nich się rozpisywać.
Iwanowi Iwanowiczowi bardzo smakowała ryba, przyrządzona z chrzanem. Szczególniej był zajęty tem pożytecznem a zarazem nasycającem ćwiczeniem się. Wybierając najdrobniejsze kosteczki, układał je na talerzu, i jakoś rzucił okiem przed siebie... Stwórco nieba i ziemi! jakże był zdziwiony! Naprzeciwko siedział Iwan Nikiforowicz.
W jednej i tejże chwili spojrzał także i Iwan Nikiforowicz... Nie... nie potrafię!... Dajcie mi inne pióro! moje pióro nieudolne, słabe, za mało rozwarte dla oddania takiego obrazu!... Twarze ich z wyrazem zdziwienia — jakby skamieniały. Jeden i drugi ujrzał twarz dawno sobie znaną; gotowi, zda się, byli mimowolnie zbliżyć się do siebie, ze słowem przyjaźni, podając rożek z tabaką wymawiali zda się: „Raczcie się!“ lub: „Czy śmiem prosić o łaskawość?“ — a wraz z tem twarze ich były tak straszne, jak zła przepowiednia! Kroplisty pot wystąpił na twarz Iwana Iwanowicza i Iwana Nikiforowicza.
Wszyscy obecni, ilu ich było u stołu, oniemieli z natężenia uwagi i nie odrywali oczu od dwóch niegdyś przyjaciół. Kobiety nawet, które bawiąc się dotąd bardzo zajmującą konwersacją o sposobach przyrządzania kapłona, przerwały toczącą się gawędę. Wszystko ucichło. Był to obraz, godny pędzla mistrza!
Wreszcie Iwan Iwanowicz dostał chustki i począł nosa wycierać, a Iwan Nikiforowicz, obejrzawszy się wokoło, zatrzymał wzrok na drzwiach otwartych. Horodniczy spostrzegłszy to, kazał mocniej drzwi zamknąć. Wówczas nasi przyjaciele zabrali się do jedzenia, i ani razu już nie spojrzeli na siebie.
Jak tylko skończył się objad, obadwaj niegdyś przyjaciele, rzucili się coprędzej z miejsc swoich, szukając czapek, by się wymknąć cichaczem. Wtedy horodniczy mrugnął, i Iwan Iwanowicz — nie ten Iwan Iwanowicz, ale inny, ten ślepy na jedno oko — stanął za plecami Iwana Nikiforowicza, a horodniczy zaszedł za plecy Iwana Iwanowicza, i obadwaj zaczęli ich popychać z tyłu, tak, by potrącić ku sobie, i nie wypuścić dopóty, dopóki nie podadzą ręki do zgody; Iwan Iwanowicz — ten ślepy na jedno oko — potrącił Iwana Nikiforowicza, chociaż ukośnie nieco, zawsze jednak dość trafnie w to miejsce, gdzie stał Iwan Iwanowicz; ale horodniczy zadyrygował jakoś w przeciwną stronę, bo nie mógł dać sobie rady ze swoją piechotą, nie słuchającą na ten raz żadnej komendy, i zarzucającą, jak na złość, w drugą stronę (po części może i dla tego, że u stołu było za wiele różnych gatunków nalewek), słowem, że Iwan Iwanowicz padł jak długi na damę w czerwonej sukni, która z ciekawości wysunęła się z krzesłem prawie na sam środek pokoju. Ten przypadek nie rokował niedobrego. Sędzia jednak, poprawiając sprawę, zastąpił horodniczego, i pociągnąwszy nosem z wierzchniej swej wargi wszystką tabakę, potrącił Iwana Iwanowicza znowu w przeciwnym kierunku. W Mirogrodzie był to powszechnie przyjęty sposób godzenia powaśnionych, i przypominał nieco grę w w piłkę. Jak tylko sędzia trącił Iwana Iwanowicza — Iwan Iwanowicz, ale ten jednooki, oparł się całą siłą, i trącił Iwana Nikiforowicza, z którego pot lał się jak z rynny. Mimo więc to, że obaj przyjaciele stawili nie mały opór, potrafiono wreszcie sprowadzić ich ku sobie, dla tego, że obie działające strony otrzymały znaczne posiłki od reszty obecnych.
Tu już obstąpiono ich w zamknięte kółko, i nie wypuszczono, dopóki nie zdecydowali się wreszcie podać sobie ręki.
— Bóg z wami Iwanie Iwanowiczu i Iwanie Nikiforowiczu! przyznajcie sumiennie, o cóżeście się poróżnili? czyż nie dla bagateli? i nie wstydże wam wobec Boga i ludzi?
— Ja nie wiem, — rzekł Iwan Nikiforowicz, sapiąc ze zmęczenia (znać było, że nie jest dalekim od zgody), — ja nie wiem, co takiego mogłem wyrządzić Iwanowi Iwanowiczowi, że mi za to porąbał chlewek, i zamierzał mnie zgnbić?
— Nie poczuwam się do winy o złe jakie zamiary! — mówił Iwan Iwanowicz, nie patrząc na Iwana Nikiforowicza. — Przysięgam wobec Boga, i wobec was, szlachetni obywatele, że nic nie zrobiłem mojemu przeciwnikowi. Zacóż on mnie lży, i wyrządza krzywdę memu stopniowi i pochodzeniu?
— Jakąż ja wam, Iwanie Iwanowiczu, wyrządziłem krzywdę? — rzekł Iwan Nikiforowicz.
Jeszcze jedna chwila, jedno tłumaczenie się — i zgasłaby na zawsze dawna niezgoda. Iwan Nikiforowicz sięgnął już nawet ręką, by dostać rożek, i powiedzieć swe: „Raczcie się!“
— Alboż to nie krzywda, — odpowiedział Iwan Iwanowicz, nie podnosząc oczu, — żeście wy, łaskawy panie, zelżyli mój stopień i nazwisko takim wyrazem, który tu powtórzyć byłoby nieprzyzwoitością?
— Pozwólcie sobie powiedzieć po przyjacielsku, Iwanie Iwanowiczu, — przy tem Iwan Nikiforowicz dotknął palcem guzika Iwana Iwanowicza, co było oznaką dobrego usposobienia, — wy obraziliście się djabli wiedzą o co; o to, że nazwałem was — gęsiorem...
Iwan Nikiforowicz poczuł, że nie ostrożnie sobie postąpił, wymawiając to fatalne słowo, ale już było zapóźno: słowo się rzekło. Wszystko poszło do djabła! Jeżeli użycie tego wyrazu bez świadków mogło wyprowadzić Iwana Iwanowicza z cierpliwości, i obudzić w nim taki gniew, w jakim nie daj Boże widzieć nigdy żadnego innego człowieka, to cóż dopiero teraz, gdy to słowo zabójcze wymówionem zostało w obec tak licznego towarzystwa? gdzie była i płeć piękna, przed którą Iwan lwanowicz szczególnie starał się zachować wszelkie pozory przyzwoitości?... Gdyby Iwan Nikiforowicz nie był postąpił tak nieostrożnie; gdyby był przynajmniej wspomniał ptaka, nie gęsiora, jeszczeby można było złe naprawić. Ale teraz... skończono!
Rzucił on wzrok na Iwana Nikiforowicza, ale jaki wzrok! Gdyby temu wzrokowi towarzyszyła władza wykonawcza, to Iwan Nikiforowicz — w jednej chwili byłby zgniecony na drobne miazgi! Obecni zrozumieli ten wzrok, i natychmiast pośpieszyli rozdzielić zapaśników.
I ten człowiek, wzór pokory, który nie opuścił ani jednej ubogiej, nie wypytawszy jej o wszystkie szczegóły, wyleciał jak opętany. Taka to siła namiętności ludzkiej, i takie to zdolna wywołać ona burze!
Miesiąc cały ani słychać było o Iwanie Iwanowiczu. Zamknął się w swoim domu. Otworzył znany już kufer, i z kufra wyjęte były — cóż takiego? karbowańce, stare, dziadowskie karbowańce! I te karbowańce poszły do okrutnych rąk atramentowych działaczy. Sprawa apelacyjnym porządkiem przeszła do Izby kryminalnej. A kiedy Iwan lwanowicz otrzymał pomyślną wiadomość, że jutro ostatecznie zdecyduje się sprawa, wtedy dopiero wyjrzał na świat i odważył się wyjść z demu. Ale niestety! od tego czasu Izba kryminalna, o skończeniu sprawy w dniu jutrzejszym, uwiadamiała go codziennie, w ciągu lat dziesięciu.




W lat pięć po opisanych wypadkach, przejeżdżałem przez Mirogród. Był to przebrzydły czas — głucha jesień, ze swem ołowianem niebem — wilgotnem powietrzem, ze swojem biotem i mgłą nieprzejrzaną. Jakaś nienaturalna zieloność, wynikająca z ciągłych, nieustannych deszczów, okrywała siecią pola i łąki, którym w obecnym czasie tak ona przystała, jak figle starcowi, a bukiet sędziwej staruszce. Na mnie podówczas dziwnie wpływała pogoda. Tęskno mi było, gdy tęskny otaczał mnie widnokrąg. Mimo to jednak, dojeżdżając do Mirogrodu, uczułem mocniejsze bicie serca. Boże! ileż to wspomnień! Dwanaście lat nie widziałem Mirogrodu. Tu żyli kiedyś w tak czułej przyjaźni dwaj jedyni przyjaciele. A ile to znakomitości przeniosło się już do lepszego życia! Sędzia Demjan Demjanowicz nie żył już wówczas; Iwan Iwanowicz, — ten ślepy na jedno oko — przymknął już i drugie, na wieki świat żegnając.
Wjechałem na główną ulicę. Wszędzie stały wiechy: projektowano widocznie przeprowadzenie nowego planu, a świadczyło o tem kilka chat rozrzuconych. Resztki parkanów i płotów sterczały jakoś zagrobowo.
A dzień był to świąteczny; kazałem bryczce swojej zatrzymać się koło cerkwi, i wszedłem tak cicho, że niezwróciłem niczyjej uwagi. Prawda, że nie było czyjej: cerkiew bowiem była prawie pusta, widocznie, że najpobożniejsi nawet przelękli się błota. Blask palących się świec — przy tak pochmurnej, a właściwie mówiąc, chorobliwej pogodzie — robił jakieś dziwnie nie miłe na mnie wrażenie; ciemne zakamarki wyglądały żałobnie, a podłużne okna, o szkłach krągłych zalewały się deszczowemi łzami.
Skierowawszy się ku jednemu z zakamarków, zwróciłem się do jakiegoś poważnego staruszka o siwych włosach:
— Pozwólcie zapytać siebie: czy żyje jeszcze Iwan Nikiforowicz?
W tej chwili płonąca przed obrazem lampa, błysnęła jaśniej, oświecając twarz mego sąsiada; jakże byłem zdziwiony, gdy wpatrzywszy się bliżej, poznałem znajome rysy! Był to sam Iwan Nikiforowicz! Ale jakże się zmienił!
— Jakże zdrowie wasze, Iwanie Nikiforowiczu? Ależeście się postarzeli!
— Tak, postarzałem się. Dziś wróciłem z Połtawy, — odpowiedział Iwan Nikiforowicz.
— Co? jeździliście, do Połtawy w taką słotę?
— Ha, cóż robić? proces...
Westchnąłem mimowolnie. Iwan Nikiforowicz widocznie zauważył to, bo dodał uspakajająco:
— Bądźcie spokojni: mam wszelką pewność, że sprawa moja zdecydowaną będzie w następnym tygodniu, i na moją korzyść.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej, by się coś-niecoś dowiedzieć o Iwanie Iwanowiczu.
— Iwan Iwanowicz jest tu, — rzecze mi ktoś, — on tam na klirosie.
Zobaczyłem wtedy cienką, długą figurę. Ale czyż to Iwan Iwanowicz? Twarz okryta zmarszczkami, włosy bieluteńkie; ale bekiesza na nim zawsze ta sama.
Po pierwszych zapytaniach, Iwan Iwanowicz, zwracając się ku mnie z wesołym uśmiechem, z którym mu tak zawsze było do twarzy, rzekł:
— Czy zwiastować wam przyjemną nowinę?
— Jakąż to? — zapytałem.
— Jutro niezawodnie zdecyduje się moja sprawa; Izba kryminalna przyrzekła mi to napewno.
Westchnąłem jeszcze głębiej, i coprędzej pośpieszyłem pożegnać się, gdyż jechałem w pilnym bardzo interesie. Wsiadłem do bryczki pocztowej.
Chude szkapy, znane w Mirogrodzie pod nazwiskiem kurjerskich, ruszyły zwolna, sprawiając kopytami, grzęznącemi w szarej masie błota, odgłos nie miły dla ucha. Deszcz lał zawzięcie na żyda, siedzącego na koźle i okrytego rogóżką. Wilgoć przejęła mnie nawskróś. Wreszcie minęliśmy smutną rogatkę z budką, w której inwalida reperował stare swe obuwie. Potem znowu pole, miejscami zryte przez spad wody; czarne, miejscami zielonością okryte; dalej obmokłe wrony i kawki; deszcz jednostajny; łzawy, bez odmiany widnokrąg!...
Tęskno i nudno na świecie tym, panowie!...





III.
Nos.



I.

Dnia 25. marca zdarzył się w Petersburgu nadzwyczajny, szczególny przypadek. Cyrulik Jakób Iwanowicz, mieszkający przy Wozneseńskim prospekcie (nazwisko jego zaginęło nawet na szyldzie, prócz napchanego jegomości z umydloną twarzą, oraz dodatkiem: I krew puszczają, żadnej innej wzmianki nie było), cyrulik tedy Jakób Iwanowicz, obudziwszy się dość wcześnie, zasłyszał nęcący zapach świeżego chleba. Podniosłszy się nieco na łóżku, ujrzał, że małżonka jego, dość poważna niewiasta — pasjami lubiąca kawę — wyjmowała chleb z pieca świeżo co wypieczony.
— Dzisiaj, Anno Osipówno, nie będę pić kawy, — przemówił Jakób Iwanowicz, — natomiast zjadłbym świeżego chleba z cebulą. — (Mówiąc między nami, spożyłby on jedno i drugie; ale wiedział, że było niepodobieństwem żądać dwóch rzeczy na raz, gdyż Anna Osipówna była głuchą na podobne zachcianki swojego męża).
— Zapychaj się durniu chlebem! Tem lepiej, — myślała w duchu szanowna małżonka, — więcej kawy dla mnie zostanie, — i rzuciła mu na stół bochen chleba.
Jakób Iwanowicz dla przyzwoitości wciągnął na się frak po koszuli, i zasiadłszy u stołu, nasypał soli, przysądził dwie główki cebuli, wziął nóż do ręki, i z miną poważną zabrał się do krajania chleba. Rozkroiwszy chleb na dwie części, spojrzał, i o zdziwienie! widzi tam coś bielejącego się. Podłubał ostrożnie końcem noża, dotknął palcami:
— Twarde! — rzekł sam do siebie. — Cóż by to być mogło?
Zapuścił głębiej palce, wyciąga — nos!... i ręce mu opadły; przeciera oczy, dotyka: nos, rzeczywisty nos! a nadto zdaje mu się, że nos ten należy do kogoś dobrze mu znanego. Przerażenie dobitnie odmalowało się na twarzy Jakóba Iwanowicza. Przerażenie to jednak było niczem w obec wściekłości, jaka opanowała małżonkę pana Jakóba.
— Komużeś to bestjo! obciął nosa? — krzyknęła gniewnie, — łotrze! pijaku! sama cię zadenuncjuję przed policją! Zbóju ty jakiś! Nie darmo już od kilku słyszałam, że podczas golenia tak szarpiesz za nosy, iż ledwo-ledwo utrzymać się mogą.
A Jakób Iwanowicz stoi napoły żywy, napoły martwy: poznał niestety, że nos ten był własnością, nie mniej nie więcej — jak tylko: kolegialnego asesora Kowalowa, któremu zgalał brodę i wąsy co niedziela i środa.
— Stój żono! Owinę go w gałganek i przechowam w kąciku: niech, tam chwilkę poleży, a potem wyniosę.
— Słyszeć nawet o tem nie chcę! Co? jabym miała pozwalać na przechowywanie w mojem mieszkaniu odciętego nosa!... Sucharze ty spieczony! snać umiesz tylko brzytwą po pasku wywijać, a wkrótce wcale nie będziesz zdolny pełnić swojej funkcji, włóczęgo ty jakiś, nicponiu! Miałabym jeszcze być za ciebie odpowiedzialną w obec policji?... Ach, ty paskudniku, kłodo ty niegłaźna! Precz mi z nim, precz! wynoś go, gdzie chcesz! żebym tu i zapachu jego nie słyszała!
Jakób Iwanowicz stał jak piorunem rażony. Myślał, myślał i — sam nie wiedział co pomyśleć.
— Djabli go wiedzą, jak się to stało, — rzekł w końcu, poskrobawszy się za uchem. — Pijany wróciłem wczoraj, czy nie — dobrze nie pamiętam... Wszystko jednak dobrze rozważywszy wypada, że to szczególny fenomen; chleb bowiem — rzecz pieczona, a nos — wcale co innego. Nic nie rozumiem!...
Zamilkł. Myśl o tem, że policjanci, odszukawszy nosa, mogą pociągnąć go do odpowiedzialności, resztę przytomności odjęła panu Jakóbowi. Już miał przed oczami widok czerwonego kołnierza wyszywanego złotem, szpadę u boku... dreszcz przebiegł po całym ciele. Wreszcie wydobył swe dolne ubranie i buty, i pod presją nie zbyt estetycznych napomnień małżonki, zawinąwszy co prędzej ów nos nieszczęsny w szmatę, wybiegł na ulicę.
Pierwszą jego myślą było wepchnąć gdziekolwiek niesiony zwitek; naprzykład — w rynsztok, pod jaką bramą, albo też, jakby od niechcenia upuścić, i jednocześnie skręcić w boczną uliczkę; ale jak na nieszczęście spotkał go jeden i drugi znajomy, spiesząc z zapytaniem — ten: „A dokąd idziesz?“ — inny znowu: „Kogoż to tak rano wybrałeś się golić?“ tak, że ani sposobu wypatrzeć stosownej chwili. Innym razem, już zupełnie, jak powiadają — rzucił biedę o ziemię, — a wtem budnik, z daleka jeszcze, wskazując mu halabardą, dodaje: „Podejm, coś tam zgubiłeś!“ i Jakób Iwanowicz rad nie rad, podnosi nos skwapliwie i chowa go do kieszeni. Rozpacz go ogarnęła, a to tem większa, że ulica wciąż bardziej się zaludnia, w miarę jak poczęto otwierać magazyny i sklepy.
Postanowił wreszcie iść na most Isakjewski, czy też tam nie uda mu się puścić owego nosa z nurtami Newy...
Przyznaję, żem zawinił, nie powiedziawszy dotąd nic o osobistości Jakóba Iwanowicza, godnej zresztą szacunku dla wielu bardzo względów.
Jakób Iwanowicz, jak każdy porządny rossyjski rzemieślnik, był pijakiem, co się zowie! a chociaż codziennie innym golił brody, jego własna zato nigdy ogoloną nie była. Frak pana Jakóba (surduta nie nosił wcale), był nakrapiany. Właściwie był on czarny, lecz cały w kawowo-żółte i popielate jabłka; kołnierz załojony, a zamiast guzików — tylko nici sterczały w miejscach odpowiednich.
Nasz golibroda był nadto znakomitym cynikiem, i kiedy pan asesor Kowalów w chwili golenia zwykle mawiał do niego:
— Twoje ręce śmierdzą wieczyście!
Jakób Iwanowicz odpowiadał nato zapytaniem:
— Czego by też one miały śmierdzieć?
— Nie wiem, mój kochany, a jednak śmierdzą, — mówi pan asesor.
Wtedy Jakób Iwanowicz zażywszy tabaki, mydlił mu za to bez miłosierdzia: i twarz, i pod nosem, i za uchem, i pod brodą, słowem, gdzie mu się tylko podobało.
Owóż bohater nasz znajdował się już na moście. Nie omieszkał najpierw opatrzyć pozycję, a następnie, wychyliwszy się za poręcz, nibyto z chęcią przypatrzenia się ilości ryb przepływających, cisnął zręcznie do rzeki szmatę z nosem. Uczuł, jak gdyby zeń spadło naraz z dziesięć cetnarów wagi: uśmiechnął się nawet z zadowoleniem. Zamiast jednak udać się na zwykłą wędrówkę w celu golenia podbródków urzędniczych, zwrócił swe kroki ku wystawie nęcącej napisem: Jedzenie i herbata — z chęcią zażądania szklanki ponczu; gdy wtem, ujrzał o kilka kroków od siebie policyjnego dozorcę, szlachetnej powierzchowności, z szerokiemi bokobrodami, przy szpadzie i w stosowanym kapeluszu. Omal nie zemdlał; a w tej samej chwili dozorca skinąwszy nań, zawołał:
— A chodźno tu, mój kochany!
Pan Jakób znając się z przyjętemi formami, zdaleka już zdjął czapkę i śmiało podszedł do dozorcy.
— Moje uszanowanie! — rzekł z całą swobodą.
— Nie, nie bratku, nie o to chodzi... Powiedz no, co też robiłeś tam na moście?
— Dalibóg, panie, chodziłem golić, a wracając, zajrzałem tylko, jaki jest bieg wody.
— Kłamiesz, kłamiesz! Tem się nie wykręcisz. No, opowiadaj!
— Ja, Waszą Cześć, dwa razy w tygodniu, ba nawet trzy razy, gotów jestem golić bezpłatnie, — przedkłada Jakób Iwanowicz.
— O, nie! przyjacielu, to bagatela! Mnie trzech cyrulików goli, i mają to sobie za zaszczyt. Racz no mi opowiedzieć, co tam robiłeś?
Trupia bladość pokryła oblicze indagowanego...
W tem miejscu zdarzenie owe ginie w pomroce, i co dalej zaszło — nikomu niewiadomo.

II.

Kollegialny asesor Kowalów przebudził się pewnego dnia wcześnie, i wykonał ustami zwykłe swoje brr... co zawsze ocknąwszy się czynił, chociaż sam nie wiedział dla czego? Kowalów ziewnął, wyciągnął się i kazał podać sobie lusterko, tuż obok na stoliku stojące. Chciał obejrzeć pryszczyk, który zjawił mu się wczoraj na nosie; lecz ku wielkiemu zdziwieniu cóż widzi? miejsce nosa, zajęło na twarzy zupełnie gładka przestrzeń. Przelękniony Kowalów, każe podać sobie wody, przeciera ręcznikiem oczy — rzeczywiście nie ma nosa! Dotyka siebie ręką, by się przekonać, czy nie śpi? zdaje się że nie! Pan assesor Kowalów wyskoczył z łóżka na równe nogi, strzepnął się — nie ma nosa!... Ubrał się natychmiast z pomocą służącego i pobiegł wprost do oberpolicmajstra.
Tu wypada koniecznie powiedzieć słów kilka o panu Kowalewie, by czytelnik mógł mieć wyobrażenie, jakiego rodzaju był ów kollegialny assesor? Kollegialnych assesorów, otrzymujących ten stopień wraz z naukowym patentem, żadną miarą nie wypada porównywać z kollegialnymi assesorami, zrobionymi przez służbę na Kaukazie. To dwa zupełnie różne gatunki! Uczeni kollegialni assesorowie... Lecz Rosja, to taki kraj dziwny, że wspomnij tylko o jednym kollegialnym assesorze, to zaraz wszyscy kollegialni assesorowie poczynając od Rygi, aż do Kamczatki, niezawodnie wezmą to na swój rachunek!... Tożsamo ma miejsce w stosunku do innych stopni i urzędów.
Kowalów był kaukazkim kollegialnym assesorem. A że od dwóch lat dopiero szczycił się tym stopniem, przeto ani na chwilę o nim nie zapominał; dla tego zaś, by więcej nadać sobie honoru i znaczenia, nigdy nie nazywał siebie kollegialnym assesorem, lecz zawsze majorem.
— Słuchaj, gołąbku, — mawiał zwykle, spotkawszy staruchę, sprzedającą mniszki, — przyjdź do mnie do domu; mieszkanie moje przy Sadowej, zapytaj tylko, czy tu mieszka pan major Kowalów? każdy ci wskaże. — Lub gdy spotykał jaką gładką twarzyczkę, dawał jej nadto sekretne zlecenie, dodając: — Spytaj duszko o mieszkanie majora Kowalowa. — Z tych tedy powodów i my nadal kollegialnego assesora Kowalowa będziemy tytułować majorem.
Major Kowalów miał zwyczaj przechadzać się codziennie po Newskim prospekcie. Kołnierzyk jego maniszki był zawsze nadzwyczaj czysty i krochmalny. — Bokobrody były tego rodzaju, jakie i dziś jeszcze można widzieć u gubernialnych i powiatowych geometrów, architektów i lekarzy pułkowych, oraz u innych ludzi, pełniących przeróżne obowiązki, słowem u tych wszystkich mężów stanu, którzy posiadają okrągłe, rumiane policzki i grywają bardzo dobrze w bostona. Bokobrody tego rodzaju przechodząc środek twarzy, dochodzą wprost do nosa. Major Kowalów nosił przy dewizie mnóstwo brylokowych pieczątek z herbami i takich, na których wyrzeźbiono było: Środa, czwartek, poniedziałek i t. d. Major Kowalów przybył do Petersburga z potrzeby, a mianowicie w celu wyszukania miejsca, odpowiedniego jego stopniowi; tak naprzykład, gdyby się udało wice-gubernatora, a nie, to co najmniej egzekutora w jednym z lepszych departamentów. Major Kowalów nie miał nic przeciw żeniaczce, z tem jednak zastrzeżeniem, by narzeczona jego mogła mu wnieść — tak ze dwakroćstotysięcy posagu. Teraz łaskawy czytelnik pojmie z łatwością przykrość położenia pana majora w chwili, gdy się przekonał, że w miejscu, w którem znajdował się wcale przyzwoity miernej wielkości nos — została tylko najgłupsza w świecie przestrzeń, równa i gładka.
Jak na biedę, ani jednego fiakra nie było na ulicy, i pan major musiał iść pieszo, owinąwszy się płaszczem, i zakrywszy nos chusteczką, z miną człowieka, któremu puściła się krew z nosa. — A nuż może mi tylko tak się zdało; wszak być nie może, by ni z tego, ni z owego nos zginął, — pomyślał i wbiegł do cukierni, by raz jeszcze przejrzeć się w zwierciadle. Na szczęście, w cukierni nie było nikogo, tylko malce wymiatali śmiecie, i ustawiali krzesła, inni znowu wpółsenni, wynosili na tacach świeże paszteciki; na stołach i krzesłach leżały w nieładzie, splamione kawą wczorajsze gazety. — Bogu chwała, nie ma nikogo, — przemówił major, — teraz można obejrzeć. — Podchodzi nieśmiało do lustra i patrzy: — Licho wie co, obrzydliwość i tyle! — mruknął spluwając, — gdybyż choć cokolwiek było zamiast nosa, a to nic zgoła!...
Przygryzłszy wargi z niezadowolenia, wyszedł z cukierni, postanowiwszy wbrew swojemu zwyczajowi na nikogo nie patrzeć i do nikogo słodkiej minki nie robić. Gdy w tem stanął jak wryty: u drzwi pewnego domu ujrzał na własne oczy zjawisko niewytłumaczone: Zatrzymała się kareta, otworzyły się drzwiczki, wyskoczył z nich jegomość w mundurze i wbiegł na schody. Jakież przerażenie i wraz z tem zdziwienie było pana Kowalowa, gdy poznał, że był to własny jego nos!
Wobec tak nadzwyczajnego widoku, zdało mu się, że wszystko co go otacza, na wspak się przewróciło; czuł, że zaledwo ustać może... Zdecydował się jednak, bądź co bądź oczekiwać powrotu nosa do karety, drżąc cały jak w febrze. Po niejakiej chwili, nos rzeczywiście wyszedł. Był on w złocistym mundurze, z wysokim złoconym kołnierzem; miał na sobie zamszowe spodnie, przy boku szpadę. Sądząc z kapelusza ozdobionego piórami, należało przypuszczać, że miał stopień radzcy stanu. Ze wszystkiego widocznem było, że jechał do kogoś z wizytą. Wyszedłszy, spojrzał na obie strony, krzyknął na woźnicę: „konie!“ usiadł i pojechał.
Biedny Kowalów omal nie zwarjował. Nie wiedział nawet jak sądzić o tak dziwnej katastrofie. Bo i w rzeczy samej, czy podobieństwo, by nos, co wczoraj jeszcze był na jego twarzy, i nie mógł ani jeździć, ani chodzić, by nos ten, powtarzam, paradował dziś w mundurze?...
Pobiegł jednak za karetą, która na szczęście ujechawszy kilka kroków, zatrzymała się przy jednym z hotelów. Pospieszył tamtędy i Kowalów, przedarł się przez szereg ubogich z zawiązanemi twarzami i otworami zamiast oczu, co mu dawniej służyło za cel pośmiewiska. Przechodzących było jeszcze nie wielu. Kowalów był tak rozdrażnionym, że na nic stanowczego zdecydować się nie mógł, i wyszukiwał wzrokiem owego jegomości po wszystkich kątach; ujrzał go wreszcie stojącego koło sklepu. Nos schował twarz w sterczący swój kołnierz i z wielkiem zajęciem się przeglądał podawane sobie towary.
— Jak się tu zbliżyć do niego? — myślał Kowalów. — Ze wszystkiego, z munduru, z kapelusza widać, że to radzca stanu. Djabli go wiedzą, jak tu sobie postąpić?
Począł koło niego pochrząkiwać, ale nos ani chwilę nie zmieniał pozycji.
— Łaskawy panie! — rzekł Kowalów, — zamierzając się niejako do odważnego wystąpienia. — Łaskawy panie!...
— Co pan sobie życzysz? — odpowiada nos, zwracając się w stronę mówiącego.
— Dziwno mi, łaskawy panie... zdaje mi się... Winieneś pan wiedzieć właściwe twe miejsce. Gdy w tem znajduję pana, i gdzież?... Zgodzisz się pan...
— Daruje pan, nie pojmuję, co chcesz mówić... Tłumacz się, proszę, jaśniej!
— Jak że mu to wyjaśnić? — pomyślał Kowalów i zebrawszy się z siłami. — Naturalnie, — rzekł, — ja... zresztą jestem majorem. Chodzić mi tak bez nosa, zgodzisz się pan, nie wypada. Straganiarka tam jakaś, która sprzedaje pomarańcze na Woskreseńskim moście, przypuszczam, może siedzieć bez nosa; ale mając otrzymać... nadto będąc znajomym w wielu domach z damami: Czechtyrowa, radczyni stanu i inne... Sam pan osądź... ja nie wiem, łaskawy panie... (tu pan major wzruszył ramionami) daruj pan... ale jeśli na tę okoliczność zapatrywać się ze stanowiska obowiązku i honoru prawego człowieka... łatwo możesz pan zrozumieć...
— Kompletnie nic nie rozumiem, — odpowiada nos, — tłumacz się pan jaśniej.
— Łaskawy panie! — rzecze Kowalów z uczuciem własnej godności, — nie wiem prawdziwie, jak rozumieć słowa pańskie... Tu rzecz cała, zda się, jasna jak na dłoni... chyba że pan chcesz... Przecież pan jesteś — własnym moim nosem!
Nos spojrzał na majora, brwi zmarszczywszy.
— Mylisz się łaskawy panie, ja jestem sam sobą! Zresztą między nami nie może być nawet żadnych bliższych stosunków... Wnosząc z guzików pańskiego munduru, zostajesz pan w służbie odmiennego ministerjum. — Poczem nos odwrócił się w przeciwną stronę.
Zmięszany tem Kowalów, nie wiedział co począć, a nawet co pomyśleć. W tej chwili dał się słyszeć przyjemny szelest sukien damskich. Nieco naprzód szła osoba już w wieku podeszłym, cała w korónkach, a z nią wysmukła postać w białej sukni, miluchnie uwydatniającej piękną jej kibić, w paliowym kapelusiku, lekkim jak puszek. Tuż za niemi przystanął, i otworzył tabakierę wysoki hajduk, z ogromnemi bokobrodami, i całym tuzinem pelerynek.
Kowalów zrobił krok, wyciągnął batystowy kołnierzyk, poprawił wiszące na złotym łańcuszku znane już pieczątki i z uśmiechem zadowolenia zwrócił uwagę na leciuchną postać, która jak kwiatek wiosenny pochylała się zlekka, podnosząc do czoła bialuchną swą, o przeźroczystych paluszkach rączkę.
Zadowolenie Kowalowa wzrastało tem bardziej, gdy ujrzał z pod kapelusika olśniewającej białości owal twarzyczki, ubarwionej rumieńcem, przypominającym kolor kwiatu pierwszej róży wiośnianej, a w tem odskoczył jak oparzony. Przypomniał sobie niestety! że u niego zamiast nosa, nie ma nic na twarzy, i łzy mimowolnie stanęły mu w oczach. Zwrócił się szybko z tem, by wprost oświadczyć owemu jegomości w mundurze, że udaje tylko radzcę stanu, a rzeczywiście jest podłym, oszustem, i że ostatecznie jest niczem więcej, jak tylko własnym jego nosem... Ale nosa już nie było; pojechał zapewne z dalszemi wizytami.
W rospaczy pogrążony Kowalów wrócił na dawne miejsce i zatrzymał się chwilę pod kolumnadą, oglądając starannie wszystkie kąty, czy nie dopatrzy gdzie nosa. Doskonale zapamiętał i kapelusz jego z piórami i mundur ze zlotem szyciem; płaszcza wszelakoż nie zauważył, ani też koloru karety i maści koni, a nawet tego, czy był za karetą lokaj, i w jakiej liberji? Przytem mnóstwo karet przesuwa się w tę i ową stronę, a z taką szybkością, że niepodobna odróżnić jednej od drugiej. Gdyby wreszcie można było poznać karetę, to jakże ją zatrzymać?
Dzień był piękny, słoneczny. Na Newskim masa ludności. Płeć piękna, jak różnobarwny kwiecisty potok, zalała cały chodnik, poczynając od policyjnego, aż do drugiego mostu. A o kroków kilka idzie znajomy mu radzca dworu, którego zwykle pułkownikiem tytułował, szczególniej gdy się to zdarzyło przy obcych; tam i Jarygin, wielki jego przyjaciel, który grając w bostona, zawsze padał w łapkę. A tam drugi major, co otrzymał asesorstwo także na Kaukazie, daje znak ręką, by się ku niemu zbliżył...
— A! niech go licho porwie, — zawołał Kowalów. — Hej! — krzyknął na obok stojącego fiakra, — wieź mnie wprost do policmajstra!
A wsiadłszy do jednokonki, wciąż tylko pokrzykiwał na woźnicę: — Ruszaj, co koń wyskoczy!
— W domu policmajster? — zapytał wchodząc do sieni.
— Nie, nie ma, — odpowiedział odźwierny, — tylko co wyjechał...
— Masz że go!
— Rzeczywiście, — dodał odźwierny, — wcale nie dawno pojechał; gdyby chwileczkę wcześniej, prawdopodobnie zastałby go pan w domu.
Kowalów nie odejmując chustki od nosa, wsiadł napowrót do dorożki i „ruszaj!“ wyjęknął rozpaczliwym głosem.
— Dokąd? — zapytał woźnica.
— Wprost!
— Jakże wprost? tu się rozchodzą ulice: na prawo, czy na lewo?...
Pytanie to wróciło nieco przytomności majorowi, zmusiwszy do głębszego namysłu. W położeniu, w jakiem się znajdował, należało odwołać się najpierw do Zarządu bezpieczeństwa publicznego. Nie dla tego, ażeby sprawa ta podlegała jurysdykcji policyjnej, ale że ze strony jej mogły być zarządzone poszukiwania daleko szybciej, aniżeli władz innych. Poszukiwanie zaś satysfakcji przez jurysdykcję, w której nos zostawał na służbie, byłoby nierozsądnem, gdyż z własnych odpowiedzi jego łatwo wnieść się dało, że dla tego człowieka niemasz nic świętego, i że on w podobnym razie będzie kłamał tak samo bezczelnie, jak kłamał wypierając się wszelkich z nim stosunków i znajomości. Już zamierzał Kowalów udać się do Zarządu, gdy w tem przyszło mu na myśl, że ten łotr i oszust, postąpiwszy w sposób tak niesumienny przy pierwszem z nim spotkaniu, łatwo mógł, korzystając z czasu, drapnąć gdzie z miasta, i wtedy wszelkie poszukiwania byłyby daremnemi, a przynajmniej mogłyby się przeciągnąć, chroń Boże! miesiąc i więcej!... Zdało się, samo niebo tę myśl mu podaje. Postanowił zatem odwołać się wprost do ekspedycji gazet, dla podania ogłoszeń ze szczegółowym opisem wszystkich przymiotów i właściwości nosa, tak, by każdy, kto go spotka, mógł natychmiast zatrzymać i oddać w ręce prawemu właścicielowi, lub przynajmniej zawiadomić o miejscu jego pobytu. Tak tedy rzecz udecydowawszy, kazał fiakrowi wieźć siebie do ekspedycji gazet, nagląc go przez całą drogę do pośpiechu szturchańcami i wykrzyknikami: — Prędzej gałganie! prędzej szelmo!
— Ależ bo panie! — protestował woźnica, potrząsając głową i oddając razy swemu pegazowi, okrytemu szerścią długą, jak u bulońskiego pieska.
Nareszcie doróżka zatrzymała się, i zasapany Kowalów wbiegł do niewielkiego pokoju, gdzie szpakowaty urzędnik w starym fraku i okularach siedział przy stole, i trzymając pióro w zębach, liczył przyniesione mu drobne pieniądze.
— Kto tu przyjmuje ogłoszenia? — krzyknął Kowalów. — A, witam pana!
— Moje uszanowanie! — odrzekł szpakowaty urzędnik, odrywając oczy na chwilę, i znowu je spuszczając na rozłożone kupki pieniędzy.
— Życzę sobie wydrukować...
— Za pozwoleniem, racz pan się zatrzymać chwileczkę, — odparł urzędnik, wypisując jedną ręką cyfrę na papierze, i przesuwając palcami lewej ręki dwa oczka na szczotach[3].
Wygalonowany lokaj, powierzchowności, znamionującej służbę domów arystokratycznych, stał tuż obok stołu z kartką w ręku, i uznał za stosowne popisać się ze swoją znajomością towarzyskiego życia:
— Nie dasz pan wiary, piesek nie wart i ośmiu dziesiątaków, to jest: jabym nie dał za niego i ośmiu groszy; a hrabina lubi go, dalibóg lubi, i naprzykład temu, kto go wyszuka, daje sto rubli! Traktując rzecz sensownie, ot tak, jak obecnie ja z panem, zapewne gusta są rozmaite; ale jeżeli jesteś prawdziwym amatorem, to trzymaj że psa legawego, albo pudla; nie pożałuj pięciuset, tysiąc zapłać, ale za to niech to będzie pies, co się nazywa piękny.
Szanowny urzędnik słuchał tego monologu z miną poważną, a jednocześnie wyliczał, ile liter w przyniesionem ogłoszeniu.
Po obu stronach oczekiwało mnóstwo bab, komisantów, odźwiernych z przeróżnemi ogłoszeniami. W jednej miałeś wiadomość, że poszukuje służbę woźnica trzeźwego prowadzenia się; w drugiej, mało używany powóz, wywieziony w 1814 roku z Paryża; tam znowu, jest do wzięcia służąca, dziewka, lat 19, doskonała praczka, przydatna i do innych robót; mocna dorożka bez jednego resora; siwo-jabłkowaty, młody, ostry koń, lat siedmnastu; świeże, tylko co otrzymane z Londynu nasiona rzepy i rzodkiewki; willa ze wszelkiemi dogodnościami: dwiema stajniami na konie, i miejscem, stosowym dla zaprowadzenia wybornego brzozowego lub sosnowego lasu; tam znowu wezwanie do życzących nabyć stare podeszwy, dla czego winni przybyć na publiczną sprzedaż takowych, codziennie od 8 do 2 godziny zrana. — Pokój, w którym mieściło się całe to zebranie, był nie wielki, i powietrze w nim było nader zgęszczone, lecz major Kowalów nie mógł tego uczuć, raz dla tego, że się zakrył chusteczką, a powtóre, że jego organ powonienia, Bóg tylko jeden raczy wiedzieć, gdzie obraca się obecnie.
— Łaskawy Panie! pozwól pan... bardzo mi pilno!
— Natychmiast, natychmiast!... Dwa ruble, czterdzieści trzy kopijki!... W ten moment!... Rubel sześćdziesiąt cztery kopijki! — wygłaszał szpakowaty jegomość, rzucając babom i odźwiernym w oczy ich ogłoszenia.
— Co pan sobie życzysz? — rzekł w końcu, zwracając się do Kowalowa.
— Prosiłbym... — rzekł Kowalów, — zdarzyło się złodziejstwo, a raczej oszustwo, dotąd właściwie dowiedzieć się nie mogę. Prosiłbym tylko o ogłoszenie drukiem, że ktoby wyszukał i oddał mi w ręce tego łajdaka, otrzyma przyzwoite wynagrodzenie.
— Pozwól pan; jak godne jego nazwisko?
— Ach, pocóż nazwisko? nie mogę go wymienić. Mam wielu znajomych: Czechtyrowa, radczyni stanu, Pelagia Podtoczyna, sztaboficerowa... Zaraz się o tem dowiedzą, uchowaj Boże! Możesz pan wprost napisać: kolegialny asesor, albo lepiej jeszcze: liczący się w randze majora.
— A ten zbieg, zapewne był to pański poddany?
— Gdzie zaś poddany! to by było jeszcze nie wielkie oszustwo! Zbiegł odemnie... nos...
— Hm! jakie dziwne nazwisko! I na znaczną sumę ten pan Nosów okradł pana?
— Nos, to jest... Pan nie tak zrozumiałeś! Nos mój własny nos, nie wiadomo gdzie się podział. Widocznie djabeł chciał ze mnie zażartować!
— Jakim to sposobem mógł zginąć? coś ja tego dobrze nie rozumiem!
— Ba! ja sam nie potrafię opowiedzieć, jak się to stało; ale co najważniejsza, że on jeździ obecnie po mieście, jako radca stanu. I dla tego też proszę pana ogłosić, by ten, kto go zatrzyma, jak najrychlej stawił go przedemną. Sam pan osądź, mamże zostać bez tak widocznej części ciała? Gdyby to palce u nogi, to co innego, pakuję go w but, i nikt braku nie dostrzeże! Ja co czwartku bywam u radczyni stanu Czechtyrowej; Podtoczyna Pelagja sztaboficerowa i jej ładniutka córeczka, także bardzo dobre moje znajome; sam pan osądź, jakże mi teraz?... Wszakże na oczy pokazać im się nie mogę!
Urzędnik wpadł w głęboką zadumę, czego dowodziły mocno zaciśnięte jego usta.
— Nie! podobnego ogłoszenia nie mogę umieścić w gazetach, — rzekł wreszcie po długiem milczeniu.
— Jak to? dla czego?
— Mogłoby to narazić reputację gazety. Jeśli każdy zechce pisać, że mu nos uciekł, to... Już i tak pomawiają nas, że drukujemy wiele nieprawdopodobnych i fałszywych wieści.
— Ale cóż w tem nieprawdopodobnego? Tu zdaje się nie masz nic takiego.
— Panu zdaje się, że nie ma. A nie dawniej jak zeszłego tygodnia, miał miejsce podobny wypadek. Przychodzi pewien urzędnik, zupełnie tak samo, jak pan dziś przyszedłeś, przynosi notatkę, opłata wedle rachunku wynosiła dwa ruble 73 kopijek, podobne ogłoszenie zawierało w sobie tyle tylko, że zginął czarny pudel. Zdaje się, cóżby tu osobliwego być mogło? A pokazało się, że to paszkwil: pudel ten oznaczał kasjera, nie pamiętam już jakiego zakładu.
— Wszakże ja nie o pudlu podaję ogłoszenie, ale o własnym moim nosie, co prawie wychodzi na jedno, jakby o samym sobie.
— Nie, takiego ogłoszenia żadną miarą zamieścić nie mogę.
— Ależ u mnie rzeczywiście zginął nos!
— Jeżeli go panu zabrakło, to okoliczność ta należy raczej do medycyny. Powiadają, że są tacy lekarze, którzy mogą dorobić nosa, jak się komu podoba. Uważam zresztą, że jesteś pan człowiekiem wesołego usposobienia i lubisz sobie pożartować.
— Przysięgam na Boga! Ha, skoro już przyszło do tego, pokażę panu...
— Ale pocóż! — ciągnął urzędnik, zażywając tabaki, — zresztą, jeżeli to nie zrobi panu różnicy, — dodał z pewnym odcieniem ciekawości, — nie miałbym nic przeciw temu.
Major odjął chusteczkę od twarzy.
— W rzeczy samej, bardzo dziwne, — rzekł urzędnik, — przestrzeń zupełnie gładka, jak gdyby tylko co usmażony naleśnik. Tak, do nieuwierzenia równa...
— Czy teraz jeszcze będziesz pan przeczyć? Widzisz pan sam, że niepodobieństwo, bym się miał spotkać z odmową. Szczególniej panu będę obowiązany, i rad nawet jestem, że okoliczność ta podała mi sposobność poznania szanownego pana.
Major na ten raz zdecydował się widocznie nawet zniżyć się nieco...
— Wydrukować byłaby rzecz nie wielka; tylko nie przewiduję ztąd żadnej dla pana korzyści. Jeżeli już tak pan chcesz koniecznie, to należałoby udać się do kogoś, który ma wprawne pióro, by opisał to jako rzadki fenomen natury, i artykulik ten podał do „Północnej Pszczoły,“ (tu zażył raz jeszcze tabaki), dla nauki młodzieży, (tu nos otarł chustką), albo tak dla zaspokojenia ogólnej ciekawości.
Major stracił wszelką nadzieję. Spuścił oczy w dół na leżącą gazetę i trafił na ogłoszenie teatralne; gotów już był uśmiechnąć się, spotkawszy imię ładniutkiej aktorki, sięgnął ręką do kieszeni czy ma przy sobie szafirową asygnację, bo zdaniem pana Kowalowa, majorowie powinni zajmować miejsce w fotelach; lecz myśl o nosie wszystko zniweczyła.
Sam urzędnik, zdawało się, przejęty był współczuciem dla przykrego położenia Kowalowa. Chcąc cokolwiek ulżyć goryczy jego, czuł się w obowiązku wyrazić kilku słowy swoje współczucie:
— Przykro mi bardzo, że spotkała pana taka katastrofa. Czy zechcesz pan zażyć tabaczki? to rozpędza ból głowy i przykre usposobienie; nawet przeciwko hemoroidom nie złym jest środkiem. Mówiąc to urzędnik, podał Kowalowu tabakierkę, podłożywszy dość zręcznie pod denko nakrywkę, upiększoną portretem jakiejś damy w kapelusiku.
Ten nierozmyślny postępek pozbawił cierpliwości Kowalowa.
— Nie rozumiem, doprawdy, chętliwości pana do żartów, — ofuknął się z gniewem. — Czy pan nie widzisz, że mi właśnie brakuje tego, czem bym mógł zażyć tabaki? Niech djabli porwą pańską tabakę! Patrzyć teraz na nią nie mogę, i nie tylko na tę lichą berezyńską, ale gdybyś pan podał mi samego rappe. — Wypowiedziawszy to, wielce oburzony wyszedł z ekspedycji gazet i udał się do Czastnego prystawa[4].
Kowalów wszedł do niego w chwili, gdy ten wyciągnął się, ziewnął i rzekł do siebie: — Eh, chrapnę sobie jeszcze godzinkę! a z tego łatwo przewidzieć, że przybycie pana majora było całkowicie nie w porę. Czastny był wielkim wielbicielem wszelkich kunsztów, ale asygnaty przenosił nadewszystko.
— To mi rzecz, — mawiał zwykle, — niemasz nic nad nie doskonalszego! jeść nie proszą, miejsca nie wiele zajmują, w kieszeni zawsze się pomieści, a wypadnie z rąk, nie rozbije się.
Czastny przyjął dość sucho Kowalowa, dodając, że czas poobjedni wcale jest niestosowny do prowadzenia śledztw; że sama natura wskazuje, by człek najadłszy się, wypoczął nieco i poleżał, (z tego pan major mógł łatwo wywnioskować, że Czastnemu nie obcemi były zdania starożytnych); że nareszcie porządnemu człowiekowi nikt nosa nie odrywa!
To już nie trafiało w brew, ale prosto w oko! Trzeba wiedzieć, że Kowalów był nadzwyczaj obraźliwym człowiekiem. Mógł znosić jako-tako wszystko, co mówiono o nim samym; lecz nigdy nie przebaczał, gdy się to tyczyło jego stanu i stopnia. Sądził nawet, że w sztukach teatralnych można było ścierpieć wszystko, co się tyczyło niższych stopni; ale nie należało zezwalać na wyśmiewanie ludzi wyższej rangi. Sposób przyjęcia Czastnego tak skonfundował majora, że ten potrząsając głową, rzekł z uczuciem godności, rozkładając ręce:
— Przyznaję się, że po tak ubliżających ze strony pana uwagach, nic mi nie pozostaje, jak tylko... — i wyszedł.
Wrócił do domu, nie czując prawie nóg pod sobą. Ponurem i nader nieznośnem wydało mu się własne jego pomieszkanie, po tylu doznanych niepowodzeniach.
Wszedłszy do przedpokoju, zastał lokaja swego Iwana rozciągniętego na sofie obitej skórą, który dla przepędzenia czasu pluł w sufit, trafiając dość zręcznie raz po razu w jedno i to samo miejsce. Taka obojętność w człowieku oburzyła majora, uderzył go w łeb czapką dodając:
— Ach, ty ośle, wiecznie cię głupstwa bawią!
Iwan skoczył ze swego miejsca, i rzucił się z gwałtownym pośpiechem zdejmować płaszcz ze swego pana.
Znalazłszy się w pokoju, pan major zmęczony, ponury — rzucił się w fotel, i westchnąwszy parę razy, jął wyrzekać żałośnie:
— Boże mój! Boże! Za co na mnie spadło takie nieszczęście? Gdybym stracił rękę, albo nogę — zawsze byłoby to lepiej; ale człowiek bez nosa — djabli wiedzą: czem jest? Ptaszek nie ptaszek, obywatel nie obywatel... poprostu weź go i wyrzuć za okno! Gdybyż przynajmniej odrąbali na wojnie, albo w pojedynku, albo gdybym... no! ale straciłem nosa ni ztąd, ni zowąd, tak daremnie, za nic!... Ale to być nie może, — dodał pomyślawszy nieco: — niepodobna, ażeby nos zginął! to niepodobieństwo... Pewnie albo śni mi się, albo poprostu majaczę; a może przez pomyłkę, wypiłem zamiast wody — wódkę, którą zwykle wycieram brodę po ogoleniu. Ten dureń Iwan pewnie ją nie zabrał, i palnąłem miarkę.
By się przekonać, czy nie jest pijanym, pan major tak delikatnie uszczypnął siebie, że aż krzyknął z bólu. To go ostatecznie przekonało, że działa i żyje na jawie. Zbliżył się ostrożnie do lustra... najpierw zamrużył oczy, myśląc:
— A nuż nos pokaże się na swojem miejscu? — ale w tejże samej chwili odskoczył w tył, krzyknąwszy:
— Ah, co za obrzydliwość!
I rzeczywiście, była to rzecz nie do pojęcia. Gdyby zginął guzik, łyżka srebrna, zegarek, lub coś podobnego... ale że zginął, i co tu ginąć miało?... a przy tem we własnem mieszkaniu!... Major Kowalów, kombinując wszelkie okoliczności, sądził się być najbliższym prawdy gdy przypuści, że sprawczynią wszystkiego złego nie jest kto inny, jak tylko sztab-oficerowa Podtoczyna, która pragnęła ożenić go ze swoją córką. On nawet lubiał przysiadywać się do panny, ale starannie unikał decyzji ostatecznej. Kiedy zaś razu pewnego sztab-oficerowa powiedziała mu wprost, iż życzy sobie wydać zań swą córkę — major usunął się cichaczem na bok z komplementami, tłumacząc się, że jest jeszcze za młody... że musi dosługiwać lat pięciu, by już miał równą liczbę czterdziestu dwu lat. I dla tego to sztab-oficerowa — przez zemstę zapewne — postanowiła oszpecić mu fizyognomię, dokonywując szkaradnego dzieła przez najęte baby-czarownice; ponieważ żadną miarą niepodobna było przypuszczać, ażeby nos był odcięty: najpierw nikt nie wchodził do pokoju majora; cyrulik zaś Jakób Iwanowicz, golił go jeszcze w środę, a w ciągu całej środy, a nawet we czwartek nos był jeszcze cały, co major pamiętał, i o czem wiedział doskonale; nadto przy podobnej operacji — ból dałby się uczuć, i bezwątpienia rana nie mogłaby się zagoić tak prędko, pozostawiając miejsce gładkie, jak naleśnik... Układał już plany: czy pociągnąć sztab-oficerową przed sąd formalnie; czy też być u niej osobiście, i oko w oko przekonać ją o zbrodni?
Rozmyślania te przerwane zostały zjawieniem się światła, które zabłysło przez szpary w drzwiach, zwiastując, że Iwan zapalił świecę w przedpokoju. Wkrótce pokazał się i sam Iwan niosąc przed sobą zapaloną świecę, która naraz cały oświeciła pokój. Pierwszą czynnością Kowalowa było pochwycić chustkę i zakryć to miejsce, na którem wczoraj jeszcze był nos, by nie dać głupcowi powodu zagapienia się na widok dziwnej zmiany w fizyognomii swego pana.
Jeszcze nie zdążył Iwan dostać się do swego legowiska, gdy w przedpokoju dał się słyszeć głos nieznany:
— Czy tu mieszka kolegialny asesor Kowalów?
— Proszę wejść; major Kowalów tu mieszka, — odrzekł Kowalów, zrywając się śpiesznie i otwierając drzwi.
Wszedł urzędnik policyjny, przyzwoitej powierzchowności, z bokobrodami ani nadto jasnemi, ani też nadto ciemnemi, o dość okrągłych policzkach; ten sam, którego na początku niniejszej powiastki, widzieliśmy stojącego u końca Isakowskiego mostu.
— Czy to pan raczyłeś stracić swego nosa?
— Tak jest.
— Teraz właśnie został odszukanym.
— Co pan powiadasz! — krzyknął pan major. Ukontentowanie odjęło mu zmysły. Patrzył wielkiemi oczami na stojącego przed sobą policjanta, na tłustych policzkach którego odbijał się migotliwie blask świecy. — Jakim sposobem?
— Dziwnem zdarzeniem: zatrzymano go prawie na drodze. Siadał właśnie do dyliżansu, chcąc odjechać do Rygi. Paszport nawet miał przygotowany na imię jednego z urzędników. Rzecz dziwna, że i sam zrazu wziąłem go za jakiegoś jegomości, ale na szczęście miałem przy sobie okulary, i w momencie przekonałem się, że to był nos. Wszakże mam krótki wzrok, i gdy stanie pan przedemną, to widzę tylko twarz pańską, ale ani nosa, ani brody — nic tego nie dostrzegam. Świekra moja, to jest matka mojej żony, także nic nie widzi.
Kowalów był uniesiony.
— Gdzież jest nos? gdzie on? lecę natychmiast.
— Uspokój się pan. Wiem, że mu jest potrzebny, wziąłem go ze sobą. Ale co dziwna, że głównym sprawcą tego wszystkiego — jest ten szelma cyrulik, co to mieszka przy ulicy Wozneseńskiej; siedzi on teraz w kozie. Podejrzywałem go dawno o pijaństwo i złodziejstwo, a trzy dni temu ściągnął w sklepie całą paczkę guzików... Nos pański zupełnie jest w takim stanie, w jakim był przedtem!
Przy tych słowach, policjant zapuścił rękę do kieszeni i wydobył z niej nosa owiniętego w papierek.
— Tak, to on! — zakrzyknął Kowalów, — on, rzeczywiście! Racz pan wypić dziś zemną szklankę herbaty.
— Byłoby to dla mnie rzeczywistą przyjemnością, ale nie mogę przyjąć zaproszenia, muszę jeszcze wstąpić do domu poprawy... Teraz tak znacznie podniosła się cena na wszystkie produkta... A mam przy sobie świekrę, to jest matkę mojej żony, dzieci; starszy szczególniej wielkich nadziei, bardzo sprytny malec; ale cóż, kiedy na wychowanie jego niemam zgoła żadnych środków...
Pan major po wyjściu policjanta, zostawał czas niejaki w stanie nie dającym się określić, i zaledwie po kilku minutach był w możności czuć i spostrzegać... stan taki zapomnienia był następstwem zbytniej i nieoczekiwanej radości. Potem wziął ostrożnie odszukanego nosa w obie ręce, i raz jeszcze obejrzał go z całą uwagą.
— Tak, to on! rzeczywiście on! — mówił pan major. — A otóż i pryszczyk z lewej strony, co się pokazał dnia wczorajszego. — I pan major omal na głos nie roześmiał się z radości.
Ale na tym świecie niemasz nic trwałego, dla tego też i radość, w następującej zaraz chwili staje się mniej żywą, dalej — jeszcze słabszą, a w końcu — nieznacznie, nieznacznie zlewa się ze zwykłym stanem duszy, jak owe kręgi wodne, wywołane upadkiem kamyka, zlewają się w końcu, nie zostawiając po sobie żadnego śladu na gładkiej wód powierzchni. Kowalów począł rozmyślać, i wpadł na słuszny domysł, że sprawa jeszcze nie skończona: nos odszukany, to prawda, ale trzeba go jeszcze ustawić na dawnem miejscu.
— A co będzie, jeżeli on nie zechce przylgnąć?
Na takie zapytanie, zadane samemu sobie, zbladł major.
Z uczuciem nieopisanego strachu, rzucił się ku stołowi, przysunął lustro, by przypadkiem krzywo nie ustawić nosa. Ręce mu drżały. Ze wszelką ostrożnością i uwagą, na jaką mógł się zdobyć, ustawił nosa na pierwotnem jego miejscu. O zgrozo! nos przyklejać się nie chciał!!... Podniósł go major do ust, ogrzał z lekka ochuchał, znowu ustawia na opróżnionej przestrzeni; ale nos trzymać się nie chce!
— No, nuże! czepiaj się, kpie! — przemawiał doń; ale nos — drewno — padał na stół, wydając głuche echo, jak gdyby jaki korek. Twarz majora wykrzywiła się konwulsyjnie. — Więc on chyba już nie przyrośnie! — krzyknął z przestrachem. — Lecz ilekroć ustawiał nosa na dawnem jego miejscu, ten znowu odpadał, i wszelkie usiłowania, by go przytwierdzić, okazały się daremnemi.
Przywoławszy Iwana, posłał go major po lekarza, mieszkającego na pierwszem piętrze tejże samej kamienicy. Lekarz był to mężczyzna okazałej postawy, miał piękne, czarne jak smoła, bokobrody, jadał co rana surowe jabłka, i usta swoje utrzymywał w szczególnej czystości, płucząc je codziennie trzy kwandranse prawie, i szlifując zęby pięciu przeróżnych kształtów szczoteczkami.
Lekarz przybył natychmiast. Rozpytawszy naprzód, jak dawno zdarzyło się owo nieszczęście, uniósł nieco ku górze twarz majora, podtrzymując pod brodą, i dał mu szczutka w to samo miejsce, gdzie był wprzód nos, tak, że major musiał odrzucić głowę z taką siłą, że tylną jej częścią stuknął się o ścianę. Lekarz powiedział, że to nic nie szkodzi, i poradziwszy mu, odsunął się od ściany, kazał nagiąć głowę naprzód w prawą stronę, i dotknąwszy miejsca, na którem nos był dawniej, mruknął: „hm!“ potem kazał przegiąć głowę w lewą stronę, i znowu mruknął: „hm!“ a na zakończenie dał mu raz jeszcze szczutka tak, że major wyrzucił głowę jak koń, któremu zaglądają w zęby. Zrobiwszy te wstępne próby, lekarz pokręcił głową i rzekł:
— Nie, nie sposób! Zostaw to pan lepiej tak, jak jest, bo może być gorzej jeszcze! Zapewne, można go przytrzymać; mógłbym to panu zrobić, nawet w tej chwili; ale upewniam, że gorzej mu z tem będzie!
— A to doskonałe! Jakto, mam więc zostać bez nosa? — rzekł Kowalów, wszak gorzej, jak jest teraz, już być nie może. To, poprostu mówiąc: djabli wiedzą, co takiego!... Gdzież ja mogę się pokazać z tem szkaradzieństwem? Przy moich stosunkach: naprzykład dziś nawet, trzeba mi było być na wieczorze w dwóch domach. Ja mam liczne znajomości: Radczyni stanu Czechtyrowa, Podtoczyna sztab-oficerowa... chociaż potem, co między nami zaszło, nie potrzebuję mieć z nią innych stosunków, jak tylko przez policję. Zmiłuj się pan, — ciągnął Kowalów błagalnym głosem, — czy niema jakich środków? Ustaw go pan jakkolwiek, chociażby nie bardzo dobrze, byleby się tylko trzymał; ja mogę podtrzymywać go w razie niebezpieczeństwa. Zresztą, nigdy nie tańczę — nie narażę się więc na żaden ruch nadzwyczajny... Co się zaś tyczy podziękowania za wizyty, bądź pan pewny, że na ile tylko pozwolą mi moje środki...
— Wierzaj mi pan, — odparł lekarz, ani nadto głośno, ani też cicho, lecz nader przekonywającym tonem, — nigdy nie leczę dla zysków. Sprzeciwia się to moim zasadom, i mojej sztuce. Biorę wprawdzie za wizyty; ale to jedynie dla tego, by odmową nikomu nie ubliżyć. Naturalnie, mógłbym ustawić pańskiego nosa; ale honorem ręczę! jeśli pan słowu nie ufa, że będzie z tem nie równie gorzej dla pana. Zostawmy to lepiej wpływowi samej natury. Obmywaj pan jak najczęściej miejsce zimną wodą, a zapewniam, że nie mając nosa, będziesz pan tak samo zdrów zupełnie, jak gdybyś go miał w całości. Nos zaś, radzę panu włożyć do słoja z spirytusem, albo jeszcze lepiej, wlać tam dwie łyżki mocnej wódki i ogrzanego octu, — wtedy możesz pan wziąć za niego nie małe pieniądze. Ja sam kupiłbym go chętnie, gdybyś pan nie bardzo się drożył.
— Nie, nie! za nic nie sprzedam! — krzyknął zrozpaczony major, — raczej darmo niech przepada!
— Daruj pan! — rzekł lekarz kłaniając się, — chciałem być panu użytecznym... Cóż począć! widziałeś pan przynajmniej dobre moje chęci. — To mówiąc, wyszedł z pokoju.
Kowalów nie widział nawet dobrze twarzy doktora, a w zupełnem otrętwieniu swojem, widział tylko wyglądające z rękawów czarnego fraka, mankietki białej jak śnieg koszuli.
Zaraz na drugi dzień, zdecydował się major, przed podaniem zaskarżenia, napisać do sztab-oficerowej, czy też nie zgodzi się ona dobrowolnie, zwrócić mu jego należytość.
List był treści następującej:

„Łaskawa Pani!

„Nie mogę pojąć dziwnego ze strony Pani postępowania. Zapewniam, że postępując w ten sposób, nic Pani nie wskórasz, i wcale nie zmusisz mnie do ożenienia się ze swą córką. Proszę wierzyć, że historja mego nosa znana mi jest całkowicie, równie jak i to, że nie kto inny, tylko Pani jesteś główną sprężyną w tej intrydze. Raptowne zniknięcie jego, ucieczka i maskowanie się, to pod postacią pewnego urzędnika, to nakoniec we własnej swojej osobie, jest niczem innem, jak tylko następstwem czarów, użytych przez Panią, lub też przez tych, którzy, podobnie jak pani, praktykują owe szlachetne rzemiosło. Ja, z mojej strony, uważam za mój obowiązek, uprzedzić o tem Panią, że jeżeli wspomniany nos, dzisiaj jeszcze nie będzie na swojem miejscu, to zmuszony będę, uciec się pod opiekę prawa.
„Zresztą z pełnym szacunkiem dla Wpani, mam honor zostawać

„najniższym Jej sługą
Platon Kowalów.“

„Łaskawy Panie!

„Pismo Pańskie nadzwyczaj mnie zdziwiło. Najszczerzej wyznaję, że nie spodziewałam się tak niesłusznych zarzutów ze strony Pana. Śpieszę uwiadomić go, że urzędnika, o którym pan wspominasz, nigdy u siebie nie pojmowałam, ani zamaskowanego, ani też we własnej jego osobie. Bywał u mnie wprawdzie Filip Potańczyków, i chociaż rzeczywiście starał się o rękę mojej córki, będąc sam zresztą dobrego i trzeźwego prowadzenia się i wysokiej uczoności; ale ja nigdy nie robiłam mu żadnej nadziei. Wspominasz Pan także o nosie. Jeżeli pod tem rozumieć należy, jakobym ja chciała Panu dać nosa, czyli formalną rekuzę, to dziwi mnie, że z ust Pana to słyszę, który wiesz doskonale, że innego wcale byłam zdania w tej mierze, i jeżeli obecnie trwasz Pan w zamiarze zaślubienia mojej córki, to gotowa jestem natychmiast zadość uczynić jego życzeniom, było to bowiem zawsze celem najwyższych moich chęci. W tej tedy nadziei zostaję na zawsze ze wszelką gotowością do usług Pańskich

Aleksandra Podtoczyna.“

— Nie! — zawołał Kowalów, odczytawszy list tylko co przytoczony, — ona w rzeczy samej nie winna. Nie podobna! Listu jak ten, winny człowiek napisać nie może! — Kolegialny asesor znał się na tem, był bowiem wysyłany kilka razy dla prowadzenia śledztwa na Kaukazie. — Jakimże sposobem i jakiemi drogami zdarzyło się to wszystko? — rzekł w końcu, opuściwszy ręce.
Tymczasem wieść o tym nadzwyczajnym przypadku, rozpowszechniła się po całej stolicy, i jak to zwykle bywa, nie bez szczegółowych dodatków. Jak na toż wszystkie umysły usposobione były do przyjęcia wszelkich nadzwyczajności: do niedawna bawiły publiczność praktyki magnetyczne. Nadto historja o stolikach wirujących, na dalszych ulicach miasta, uchodziła jeszcze za nowość; nie przeto dziwnego, że wkrótce poczęto opowiadać sobie, jakoby nos kolegialnego asesora Kowalowa o trzeciej godzinie regularnie przechadzał się po Newskim prospekcie. Mnóstwo też ciekawych zbiegło się na Newski prospekt. Potem ktoś powiedział, że nos znajduje się w magazynie Junkra, więc koło Junkra zebrała się taka masa ludzi, że aż policja wdać się w to musiała. Pewien szanowny spekulant z bokobrodami, który zwykle sprzedawał u wejścia do teatru zczerstwiałe ciastka, urządził umyślnie piękne a mocne drewniane ławki, na które zapraszał ciekawych, za opłatą ośmdziesięciu kopijek od osoby. Pewien zasłużony pułkownik, umyślnie dla tego wcześniej wyszedł z domu, i z wielką trudnością przecisnął się przez stojące tłumy; lecz ku wielkiemu niezadowoleniu swojemu, zobaczył w oknie magazynu, zamiast nosa, zwyczajny wełniany kaftanik i litografję: dziewczyny poprawiającej pończochę oraz przyglądającego się jej z za drzewa franta z capią bródką i w szeroko wyłożonej kamizelce, która już od lat dziesięciu wisiała na jednem i tem samem miejscu. Odszedł pomrukując:
— Jak można niepokoić ludzi rozsiewaniem tak głupich i fałszywych wieści?
Następnie obiegła pogłoska, że nie na Newskim prospekcie, ale w ogrodzie Tawryckim przechadza się nos majora Kowalowa; że jakoby był on tam od dawna, bo kiedy jeszcze mieszkał tam Chozrew-Mirza, to podziwiał ten rzadki fenomen natury. Niektórzy studenci Akademii chirurgicznej udawali się także na to miejsce. Pewna znakomita i szanowna dama, osobnym listem prosiła dozorcę ogrodu, by pokazał jej dzieciom ten szczególny fenomen, z dodaniem, jeżeli można, wyjaśnień, służących ku zbudowaniu jej młodego pokolenia.
Całe to przejście szczególniej było na rękę lwom salonowym, stale uczestniczącym we wszystkich balach i zebraniach, którzy uważali za święty swój obowiązek: śmieszyć płeć piękną, a którym właśnie w tym czasie wyczerpał się cały zapas zazwyczaj płaskich konceptów. Mniej znaczna liczba czcigodnych i dobrze myślących ludzi była nadzwyczaj niezadowolona. Pewien jegomość mówił z widocznem nieukontentowaniem, że on nie może pojąć: jakim sposobem w dzisiejszym oświeconym wieku, mogą rozpowszechniać się podobne brednie bez sensu? a bardzo gorszącem dlań jest to, że rząd nie zwróci na to uwagi!... Widocznie jegomość ów należy do liczby tych panów, którzy by chcieli wplątać rząd we wszystko nawet w codzienne swe domowe niesnaski z żoną. W ślad za tem... ale tu znowu dalszy ciąg niknie w pomroce, i co potem zaszło, zupełnie nie wiadomo.

III.

Dziwnie się plecie, na tym bożym świecie! Często stanie się rzecz wcale do prawdy niepodobna... W jednej chwili naprzykład, ten sam nos, który zjawił się pod postacią radcy stanu i tyle hałasu narobił w stolicy, znajduje się naraz, jakby nic nie było, znowu na swojem miejscu, a mianowicie pomiędzy dwoma policzkami pana majora, a stało się to dopiero dnia 7. kwietnia.
Kowalów po przebudzeniu się, rzuciwszy niechcący okiem do lustra, widzi — nos! uchwycił ręką — rzeczywiście nos!
— Ach! — zawołał, i z nadmiaru radości możeby puścił się boso tropaka po pokoju; ale przeszkodziło mu wejście Iwana. Pan major kazał podać sobie natychmiast wody do umycia, a umywając się, spojrzał raz jeszcze do lustra — nos! Obcierając się ręcznikiem, znowu spojrzał do lustra — nos!
— Popatrzno, Iwanie, — rzekł wreszcie do służącego. — Zdaje mi się, mam jakiś pryszczyk na nosie, — a w duchu pomyślał: — Oto, jeżeli Iwan powie: — Niema, panie, nie tylko pryszczyka, ale nawet nosa!...
Ale Iwan majorowi:
— Niema nic, żadnego pryszczyka, panie; nos zupełnie czysty!
— Dobrze, do stu djabłów! — rzekł sam do siebie major, i dał pstryczka palcami.
W tej chwili pokazał się we drzwiach cyrulik Jakób Iwanowicz; ale tak wystraszony, jak kot, który tylko co odebrał cięgi za zciągnięte sadło.
— Przedewszystkiem mów: czy ręce masz czyste?! — krzyknął Kowalów jeszcze zdaleka.
— Czyste.
— Kłamiesz!
— Dalibóg, panie, czyste.
— Nu, pamiętaj że.
Kowalów usiadł. Jakób Iwanowicz zakrył go serwetką, i w jednej chwili, za pomocą pędzlika okrył brodę jego i część twarzy kremem, jaki zwykle podają u kupców na imieninach.
— Patrz go, — rzecze sam do siebie Jakób Iwanowicz, spoglądając na nos, a potem obróciwszy głowę na drugą stronę, popatrzył nań z boku: — Otóż... a daj go! w istocie, jak pan myślisz sobie, — ciągnął dalej, przyglądając się długo nosowi. Nareszcie leciuchno, z ostrożnością, o jakiej tylko sobie zamarzyć można,, uniósł dwa palce z zamiarem — pochwycenia nosa za koniuszek Taki to już był system Jakóba Iwanowicza.
— No, no, no! ostrożnie! — krzyknął Kowalów. Cyrulikowi i ręce opadły, przeląkł się i zmięszał, jak dotychczas nigdy!... Nakoniec ze wszelką ostrożnością zaczął zgalać podbródek, a chociaż było mu bardzo nie zręcznie golić bez przytrzymania za organ powonienia, jednakże opierając się jako tako wielkim palcem to o twarz, to o dalszą szczękę, pokonał wreszcie wszystkie trudności i ogolił majora.
Gdy już wszystko było gotowe, Kowalów ubrał się czemprędzej, wziął fiakra i pojechał wprost do cukierni. Zaraz na wstępie zawołał:
— Hej, mały, filiżankę czokolady! — a sam natychmiast do lustra — jest nos! Wykręcił się wesoło, i z miną satyryczną spoglądał, przymróżywszy nieco oczy, na dwóch wojskowych, z których jeden miał nosa ani trochę nie większego od guziczka kamizelki...
Ztamtąd udał się do biura tego wydziału, gdzie starał się o wicegubernatorstwo, a w razie niepowodzenia, o egzekutorstwo. Przechodząc przez pierwszy pokój, spojrzał na lustro — jest nos! Dalej pojechał znowu do drugiego kollegialnego assesora, a raczej majora, wielkiego humorzysty, któremu on na wszystkie jego kostyczne uwagi odpowiadał zwykle: — No, już ja cię znam — ostry jak szpilka! — A drogą myślał sobie: — Jeżeli major nie pęknie ze śmiechu, obaczywszy mnie, to rzeczywisty dowód, że mam wszystko jak należy, na swojem miejscu. — Ale kollegialny assesor — nic! — Dobrze, doskonale, sto djabłów! — pomyślał w duchu Kowalów.
Po drodze spotkał sztab-oficerowę Podtoczynę, wraz z córką, ukłonił się im, i nawzajem mile przywitany został... oczywiście więc, nie poniósł żadnego szwanku. Rozmawiał z niemi czas niejaki i umyślnie, wyjąwszy tabakierkę, bardzo długo opakowywał tabaką obydwa otwory swego nosa, pomrukując do siebie: — Macie wam baby, rodzie czubaty! a z córką taki się nie ożenię. Jeżeli tak tylko par amour — i owszem!...
I od tego czasu major Kowalów przechadzał się, jakby nigdy nic, i na Newskim prospekcie, i do teatru chodził, i wszędzie! Nos także, jakby nigdy nic, siedział sobie spokojnie na swojem miejscu, nie okazując wcale, że dokądkolwiek wydalał się na wędrówkę.
Widywano potem majora Kowalowa ciągle w najlepszym humorze, uśmiechającego się, prześladującego wszystkie bez wyjątku piękności, a nawet widziano go pewnego razu, że się zatrzymał przy sklepiku obok hotelu dla kupienia orderowej wstążeczki, nie wiadomo jednak na co, bo nie był kawalerem żadnego orderu.
Owoż takie to zdarzenie miało miejsce w północnej stolicy naszego państwa.
Teraz dopiero, skombinowawszy to wszystko, widzimy, że w całej tej opowieści jest wiele rzeczy nie podobnych do prawdy. Nie mówiąc już o tem, że dziwnem, nienaturalnem jest owo zniknięcie nosa, i zjawianie się jego w różnych miejscach, pod postacią radcy stanu — jak mógł nie domyśleć się Kowalów, że niepodobieństwo przez ekspedycję gazet podawać ogłoszenia o nosie? Nie chcę przez to powiedzieć, jako by zbyt drogą była opłata za ogłoszenia, to bagatela! wcale nie należę do rzędu chciwych ludzi; ale ogłaszać coś podobnego nie pięknie to i niestosownie nawet!... Albo to znowu: jaką drogą nos znalazł się w pieczonym chlebie, i jakim sposobem Jakób Iwanowicz?... nie, tego całkowicie nie rozumiem, zupełnie nie pojmuję! Ale co najdziwniejsze, i co ze wszystkiego najniezrozumialsze, to to, że autorowie posługują się podobną treścią do powieści... Przyznam, że to zrozumieć się nie da... Nie, nie! wcale tego nie rozumiem! Bo najpierw korzyści ztąd dla kraju żadnej zgoła nie ma, powtóre... i powtóre także nie ma żadnej korzyści... Po prostu ja nie wiem, co to jest takiego...
A jednakże pomimo to wszystko, chociaż, rozumie się, można przypuszczać jedno i drugie i trzecie; można nawet... a wreszcie cóż jest bez sprzeczności? Zawsze jednakże, gdy się zastanowisz dobrze, we wszystkiem tem jest coś istotnie! Niech sobie kto co chce mówi, a podobne zdarzenia bywają na świecie — rzadko wprawdzie, ale bywają...





IV.
Powóz.



Miasto B* znacznie się ożywiło od chwili, gdy zakwaterował w nim *** kawalerzyski pułk; bo dotychczas: kaducznie było nudne!... Bywało, gdy je przejedziesz i rzucisz okiem na niziutkie lepione domki, które wyglądają na ulicę okropnie kwaśno, to... nieopisać, co się wówczas dzieje w sercu: taka tęsknota, jakby się człek zgrał do nitki, albo zrobił jakieś nie a propos głupstwo, jednem słowem — niedobrze! Glina z domów poodpadała od deszczu, i ściany z białych, stały się ruderami; dachy najczęściej kryte trzciną, jak to zwykle bywa w południowych naszych miastach. Drzewka, jakie były, kazał horodniczy poniszczyć, bez nich bowiem o wiele przyzwoiciej. Na ulicy żywej duszy nie spotkasz, chyba niekiedy przejdzie kogut po ulicy, miękkiej jak poduszka, od leżącego na ćwierć łokcia pyłu, który przy najmniejszym deszczu, zamienia się w błoto, i wówczas ulice miasteczka B* zaludniają się temi pięknemi zwierzątkami, co to ich tamtejszy horodniczy nazywa francuzami. Wystawiwszy ze swoich wanien poważne mordy, zaczynają tak kwiczeć i chrząkać, że przejezdny zmuszonym się widzi, jak najprędzej uciekać z tych okolic. Zresztą, w miasteczku B* trudno spotkać przejezdnego. Rzadko, bardzo rzadko, jaki obywatel, mający jedenaście dusz poddanych, w nankinowym surducie, przetarabani po bruku półbryczką-półwózkiem, zaledwo pokazując swoją fiziognomję z poza nawalonych worków z mąką i wymachując batogiem nad gniadą kobyłą, za którą w ślad biegnie żrebiątko. Nawet rynek sam ma nieco smutną powierzchowność: dom krawca wygląda nadzwyczaj głupio, nie całą facjatą, a tylko bokiem; naprzeciw niego, już od lat piętnastu muruje się jakiś budynek o dwóch oknach; trocha opodal samotnie stoi modny drewniany dworek, pomalowany szarą farbą, koloru biota, który pobudował, jako wzór dla reszty budynków, horodniczy w czasie swojej młodości, kiedy jeszcze nie miał zwyczaju kłaść się zaraz po obiedzie do łóżka i pić na noc jakiś dekokt, przyprawiony suszonym agrestem. Reszta — były to wszystko plecione z chrustu chałupki. Przez środek rynku ciągnęły maleńkie kramiki; w nich zawsze można było zastać kilka baranich skórek, babę z czerwoną chustką na głowie, pud mydła, kilka funtów gorzkich migdałów, śrót do strzelania, kilkanaście łokci półwełnianej materji i dwóch handlowych subjektów, o każdej porze grających na progu w wózka. Ale jak tylko zakwaterował w powiatowem miasteczku B* kawalerzyski pułk, wszystko się zmieniło: ulice wyładniały, ożywiły się, słowem: przybrały zupełnie inną fiziognomję! Niziutkie domki często widziały przechodzącego zgrabnego, szykownego oficera z kitką na głowie, śpieszącego do kolegi na gawędkę: o awansie, o wybornym tytoniu, a niekiedy w celu postawienia na kartę dorożki, którąby można było nazwać pułkową, bo nie wychodząc z pułku, przechodziła z rąk do rąk: dziś paradował w niej major, jutro stała w porucznikowskiej stajni, a tam, patrz! po tygodniu: znowu majorowski woźnica smaruje ją sadłem.

Płoty między domami upstrzone były przewietrzającemi się na słońcu żołnierskiemi kaszkietami; szary płaszcz niewątpliwie gdzieś sterczał na wrotach; w zaułkach o każdej porze mogłeś spotkać żołnierzy z takiemi szczeciniastemi wąsami, jak szorstkie szczotki. Wąsy te zewsząd prześladowały mieszkańców: niech się zbiorą na rynku mieszczanki z hładuszczykami — z poza ramion każdej niezawodnie wyzierają wąsy. Znacznie się ożywiło za przybyciem oficerów miejscowe towarzystwo, dotychczas złożone wyłącznie z sędziego, mieszkającego w jednym domku z jakąś dyakonową, i horodniczego, człowieka rozsądnego, ale śpiącego literalnie dzień cały — od obiadu do wieczora, i od wieczora do obiadu. Z przeniesieniem tu kwatery jeneralnej brygady, towarzystwo jeszcze się bardziej powiększyło i urozmaiciło. Okoliczni obywatele, o istnieniu których niktby przedtem i niedomyślał się, zaczęli co raz częściej nawidzać powiatowe miasteczko, aby się obaczyć z panami oficerami, a niekiedy zagrać w sztosika, który już nadzwyczaj nie jasno tkwił w ich głowach, skłopotanych posiewami, żoninemi zleceniami i zającami.
Wielka szkoda, że nie mogę sobie przypomnieć, co spowodowało jenerała do wystąpienia z paradnym obiadem; przygotowania do niego były ogromne: stuk kucharskich nożów w jeneralskiej kuchni dawał się słyszeć już koło miejskiej rogatki. Z całego rynku pozabierano produkta dla obiadu, tak, że sędzia, ze swoją dyakonową zmuszony był jeść tylko hreczane łazanki i krochmalowy kisiel. Niewielkie podwórze jeneralskiej kwatery całe było zastawione dorożkami i powozami. Goście byli płci męzkiej: oficerowie i niektórzy okoliczni obywatele.
Z obywateli najbardziej się odznaczał Pytagores Pytagoresowicz Czertokucki, jeden z pierwszych arystokratów B*-go powiatu, najwięcej hałasujący na wyborach i przyjeżdżający do miasta w szykownym ekwipażu. Służył on dawniej w którymś z kawalerzyskich pułków i był jednym ze znakomitszych i pokaźniejszych oficerów; przynajmniej widywano go na wielu balach i zgromadzeniach, gdzie tylko koczował ich pułk; zresztą można się o tem dowiedzieć od panien Tambowskiej i Symbirskiej gubernii. Bardzo być może, że sława o nim rozniosłaby się i po innych guberniach, gdyby mu nie dano dymisji z powodu pewnego wypadku, który się zwykle nazywa nieprzyjemną historją. Czy on komu, ongi, dał kiedy w gębę, czy jemu dano? dokładnie niepamiętam; dość, że proszono go, by się podał do dymisji. Zresztą, w skutek tego, bynajmniej nie stracił na opinji: nosił frak z krótkim stanem, nakształt wojskowego munduru, przy butach ostrogi i pod nosem wąsy; bez tego bowiem szlachta bowiem gotowa byłaby pomyśleć, że on służył w piechocie, którą Czertokucki pogardliwie nazywał piechurą, a czasami piechontarją.
Bywał on na wszystkich większych jarmarkach, dokąd tylko głęboka Rossja, składająca się z mamek, dzieci, córek i tłustych pomieszczyków, sunęła się na zabawę w bryczkach, taradajkach, tarantasach, i takich karetach, które i we śnie trudno jest obaczyć! Przewąchiwał on nosem, gdzie stał kawalerzyski pułk, i zawsze przyjeżdżał poznajomić się z panami oficerami; bardzo zgrabnie wyskakiwał przed nimi ze swego leciutkiego powoziku, albo dorożki, i nadzwyczaj prędko zawierał znajomości.
Na przeszłych wyborach wystąpił z pysznym obiadem dla szlachty, na którym ogłosił, że skoro go obiorą marszałkiem, to postawi na zupełnie innej stopie całą szlachtę. Wogóle — żył poprostu, jak to powiadają na prowincji; ożenił się z dość ładniutką panienką, wziął w posagu za nią dwieście dusz i kilka tysięcy gotówki. Gotówka natychmiast obróconą została na szóstkę istotnie pysznych rumaków, pozłacane zamki przy drzwiach, ugłaskaną małpeczkę do domu i Francuza-marszałka dworu. Dwieście zaś dusz z dodatkiem dwustu własnych, zastawione zostały w lombardzie dla jakichś handlowych spekulacyj. Słowem, był to obywatel w całem znaczeniu tego wyrazu — porządny obywatel! Okrom niego, było jeszcze wiele innych obywateli u jenerała na obiedzie, ale o tych nie warto wspominać! Reszta składała się z wojskowych tegoż pułku, między którymi było dwóch sztab-oficerów: pułkownik i dość gruby major. Sam jenerał był szerokim i dość opasłym, zresztą dobrym naczelnikiem, jak mawiali o nim oficerowie. Mówił on dość nizkim, nakazującem szacunek, basem.
Obiad był nadzwyczajny. Jesiotr, biełuha, sterlet, dropie, szparagi, przepiórki, kuropatwy, grzyby — wszystko to dowodziło, że kucharz od dnia wczorajszego nie mógł mieć w ustach żadnego trunku, i czterech żołnierzy z nożami w ręku pomagało mu, przez całą noc robić fricassée i gelée. Moc butelek, długich z lafitem, pękatych z maderą, prześliczny letni dzień, okna pootwierane na rozcież, talerze z lodem na stole, porozpinane maniszki u właścicieli fraków, skrzyżowana rozmowa pokrywana jeneralskim basem i zalewana szampanem — dopełniały się wzajemnie. Od obiadu wstano z przyjemnym ciężarem w żołądkach i zapaliwszy fajki na długich i krótkich cybuchach, goście wyszli, z filiżankami w ręku, na ganek.
— Ot teraz możemy ją zobaczyć, — rzekł jenerał. — Bądź łaskaw, kochanku, — dodał, zwracając się do swego adjutanta, dość szykownego młodego człowieka, przyjemnej powierzchowności, — każ tu przyprowadzić gniadą klacz! — Tu jenerał podniósł do ust cybuch i wypuścił dym. — Niebardzo jeszcze ona dobrze wygląda, przeklęta mieścina, nie ma porządnej stajni. Koń puf, puf, wcale nie zły.
— I dawno też pan jenerał, — puf, puf, — raczy mieć ją u siebie? — zapytał Czertokucki.
— Puf, puf, puf, no... puf! nie tak dawno; dopiero dwa lata, jak wziąłem ją ze stadniny.
— I pan jenerał raczył ją wziąć już ujeżdżoną, czy dopiero u siebie kazał ujeżdżać?
— Puf, puf, pu, pu, pu... u... u... f, u siebie. — Powiedziawszy to, jenerał cały znikł w dymie.
Tymczasem ze stajni wyskoczył żołnierz, dał się słyszeć stuk kopyt, a potem zjawił się drugi, w białej kurtce z ogromnemi czarnemi wąsami, prowadząc za cugle wyrywającego się i przelęknionego konia, który raptownie szarpnąwszy głową, omal, że nie podniósł w górę przysiadłego do ziemi żołnierza, razem z jego wąsami.
— No, no, Agrafeno Iwanówno! — mówił on, prowadząc klacz przed ganek.
Klacz nazywała się Agrafeną Iwanówną. Dziarska i dzika, jak południowa krasawica, rzuciła się ona z gwałtownością przedniemi kopytami na stopnie ganku i w tejże chwili raptownie się zatrzymała.
Jenerał, porzuciwszy fajkę, patrzył z wewnętrznem zadowoleniem na Agrafenę Iwanównę. Sam pułkownik zszedłszy z ganku, wziął za pysk Agrafenę Iwanównę. Major potrzepał po karku Agrafenę Iwanównę; reszta — pocmokała językiem.
Czertokucki zeskoczył z ganku i obszedł ją z tyłu. Żołnierz wyprostowawszy się i podtrzymując cugle, patrzał prosto w oczy gościowi, jakby w nie wleźć zamierzał.
— Bardzo, bardzo ładny koń! — rzekł Czertakucki, — pokaźny koń! a pozwoli Wasza Ekscelencja spróbować, jak też on chodzi pod wierzchem?
— Krok ma pewny; tylko... licho go wie... ten kiep felczer dał jej jakichś pigułek, i oto już od dwóch dni wciąż kicha!
— Bardzo, bardzo ładna! a czy ma Wasza Ekscelencja odpowiedni ekwipaż?
— Ekwipaż?... Ale wszak to koń wierzchowy.
— Ja wiem o tem; lecz zapytałem Waszej Ekscelencji dla tego, aby się dowiedzieć, czy ma pan dla innych koni odpowiedni ekwipaż?
— No, nie tak wiele mam ekwipażów. Przyznam się panu, oddawna chciałbym mieć powóz teraźniejszego fasonu. Pisałem o tem do mego brata, który obecnie jest w Petersburgu; ale nie wiem, czy mi przyśle.
— Zdaje mi się, Wasza Ekscelencjo, — wtrącił pułkownik, — że niemasz lepszego powozu nad wiedeński.
— Słusznie pan sądzisz, puf, puf, puf.
— Ja, panie jenerale, mam przepyszny powóz czysto wiedeńskiej fabryki.
— Który? czy ten, w którym pan przyjechałeś?
— O, nie! ten tak, na rozjazdy, właściwie dla moich wycieczek; ale tamten... szczególny: lekki, jak piórko; a skoro się weń siądzie, poprostu, jakby, przepraszając Waszą Ekscelencję, niańka w kolebce huśtała.
— A zatem powóz wygodny?
— Bardzo, bardzo wygodny, materac, resory, wszystko to jakby na malowidle odmalowane.
— A, to dobrze.
— A jaki pakowny! W życiu podobnego nie widziałem. Kiedym był w wojsku, to zwykle mieściło się w walizie dziesięć butelek rumu i dwadzieścia funtów tytoniu, oprócz tego zawsze woziłem z sobą ze sześć mundurów, bieliznę i parę cybuchów, Wasza Ekscelencjo, jakie tylko były najdłuższe; a w kieszenie można całego byka schować.
— To dobrze.
— Zapłaciłem zań, panie jenerale, cztery tysiące.
— Wnosząc z ceny, powinien być dobry. I pan sam go kupiłeś?
— Nie, Wasza Ekscelencjo, dostał mi się przypadkowo. Nabył go mój przyjaciel, rzadki człowiek, towarzysz lat dziecinnych, do którego bardzo by łatwo pan przylgnął; jesteśmy z nim: co twoje, to moje — wszystko jedno! Wygrałem tedy ów powóz u niego w karty. Czy nie zechce Wasza Ekscelencja zaszczycić jutro mój dom swoją obecnością na obiedzie? a zarazem i powóz pan obaczy.
— Nie wiem, co mam panu na to odpowiedzieć. Mnie samemu jednemu jakoś... Chyba, że pozwoli pan razem z panami oficerami?
— I panów oficerów bardzo proszę. Panowie! Za wielki zaszczyt sobie poczytam, jeśli będę miał przyjemność oglądania panów w mym domu.
Pułkownik, major i reszta oficerów podziękowali pięknym ukłonem.
— Ja sam, panie jenerale, jestem tego zdania, że jeśli kupować, to koniecznie coś dobrego, bo inaczej — szkoda pieniędzy. Ot u mnie, skoro mi pan zrobi zaszczyt swoją osobą, pokażę coś-niecoś, co udało mi się wprowadzić w mem gospodarstwie.
Jenerał spojrzał i wypuścił z ust kłąb dymu.
Czertokucki nadzwyczaj był zadowolony, że zaprosił do siebie panów oficerów. Zawczasu dysponował już w głowie: pasztety i potrawki, spozierał bardzo wesoło na panów oficerów, którzy także ze swej strony podwoili ku niemu swój szacunek, co widocznem było z ich oczu i nieznacznych ruchów, w guście ukłonów. Czertokucki jeszcze bardziej stał się mownym, a głos jego nabrał rzewności — co się zdarza ludziom przeciążonym nadmiarem szczęścia.
— Tam Wasza Ekscellencja pozna gospodynię domu.
— Bardzo mi przyjemnie, — rzekł jenerał gładząc wąsy.
Czertokucki po tem wszystkiem chciał natychmiast udać się do domu, aby zawczasu wszystko urządzić na przyjęcie tak dostojnych gości; już nawet w tym celu wziął czapkę do rąk, ale jakoś tak dziwnie wypadło, że pozostał jeszcze na chwil kilka. Tymczasem w pokoju porozstawiano zielone stoliki. Wkrótce całe towarzystwo podzieliło się na wistowe partje i rozeszło się po wszystkich kątach jeneralskich pokojów.
Podano świece, Czertokucki sam nie wiedział: siadać, czy nie siadać do wista? Ale ponieważ panowie oficerowie prosili go uprzejmie, wydało mu się więc niezgodnem z zasadami towarzyskości odmówić ich prośbom. Wszedł do partji. Nie wiedzieć zkąd, zjawiła się przed nim szklanka z ponczem, który on, zapomniawszy się, w tejże chwili wypił. Dograwszy drugiego robra, Czertokucki znowu znalazł przed sobą szklankę ponczu, który znów wypił przez zapomnienie, powiedziawszy poprzednio: — Pora mi, panowie do domu! doprawdy pora. — Ale znowu zasiadł do drugiej partyjki.
Tymczasem rozmowa w różnych kątach pokoju przybrała charakter czysto familiny. Grający wista byli dość milczącymi; ale niegrający, którzy siedzieli na stronie na kanapach, gawędzili między sobą. W jednym kącie sztab-rotmistrz, podłożywszy pod bok poduszkę, z fajką w zębach, opowiadał dość swobodnie i płynnie swoje miłosne awantury i zajął całą uwagę słuchaczów, co raz zwiększającego się kółka.
Jeden, nadzwyczaj gruby obywatel z krótkiemi rękoma, podobnemi nieco do dwóch porosłych kartofli, przysłuchiwał się z nadzwyczaj słodziutką minką, i tylko od czasu do czasu znaczne robił wysilenia, aby zasunąć swoją króciutką rękę za tylną część swego szerokiego kadłuba, chcąc dostać ztamtąd tabakierkę. W drugim kącie powstał dość żwawy spór o mustrze szwadronowej, i Czertokucki, który już pod ten czas dwa razy był zrzucił zamiast damy waleta, nie proszony, nie dziękowany, wtrącał się do cudzej rozmowy i krzyczał ze swego kąta: — W którym roku? — albo: — Jakiego pułku? — nie zważając na to, że zapytanie zupełnie było nie na miejscu. Nareszcie przed same kolacją wist się skończył; ale długo on jeszcze był w ustach wszystkich, i zdawało się, że głowy ich były pełne wistów. Czertokucki dobrze pamiętał, że dużo wygrał; ale do rąk nic nie wziął, i wstawszy od stołu, długo stał w pozycji człowieka, u którego nie ma w kieszeni chustki od nosa... Tymczasem podano kolację. Ma się rozumieć że wina nie brakowało i że Czertokucki pomimowolnie musiał niekiedy nalać sobie jaką szklankę, bo na prawo i na lewo stały tuż przy nim butelki.
Rozmowa przeciągnęła się dość długo; ale zresztą, dziwna to jakaś była rozmowa: Pewien pułkownik, który jeszcze brał udział w wojnie 1812 roku, opowiadał o takiej bitwie, jakiej nigdy nie było, i potem, wcale nie wiadomo dla jakich przyczyn, wziął korek od butelki i wetknął go w ciasteczko... Jednem słowem, kiedy się zaczęli rozjeżdżać, już była trzecia godzina, i stangreci zmuszeni byli kilka osób wziąć pod pachę, na wzór węzełków z pokupką. I Czertokucki, pomimo całego swego arystokratyzmu, siedząc w powozie, tak się nisko kłaniał i tak machał głową, że przyjechawszy do domu, przywiózł w swych wąsach dwa bodiaki.
W domu wszyscy spali, stangret zaledwo mógł odszukać kamerdynera, który przeprowadził pana przez bawialny pokój, oddał do rąk garderobianej, za którą jako tako dobrał się Czertokucki do sypialnego pokoju i umieścił się koło swojej młodziutkiej i ładniutkiej żony, która leżała z wielką gracją w białem jak śnieg, nocnem ubraniu. Ruch wywołany zwaleniem się męża na łóżko, obudził ją.
Przeciągnąwszy się, podniosła powieki i trzy razy szybko zmrużywszy oczy, otwarła je z półzłośliwym uśmiechem; ale widząc, że mąż i tym razem nie okazuje jej żadnych pieszczot, z gniewem odwróciła się, i położywszy swoje świeże liczko na rękę, wkrótce potem zasnęła.
Była pora, którą na wsi nazywają ranem, kiedy się obudziła młoda gospodyni przy chrapiącym małżonku. Przypomniawszy sobie, że on powrócił wczoraj do domu o czwartej godzinie w nocy, żałowała go budzić, i włożywszy na nogi nocne pantofelki, które małżonek jej wypisał z Petersburga, w białym kaftaniku, ułożonym na niej w draperje, podobne do lejącej się wody, wyszła do swojej gotowalni, umyła się świeżą, jak sama, wodą i podeszła do zwierciadła. Spojrzawszy na się parę razy, przekonała się, że wcale nie brzydko dziś wygląda. Ta, na pozór nic nie znacząca okoliczność, zmusiła ją do siedzenia przed lustrem całe dwie godziny. Nareszcie ubrała się bardzo milutko i wyszła odświeżyć się do ogrodu.
Jakby umyślnie, czas był wtenczas piękny, jakim się pochwalić może tylko letni dzień południowy. Słońce dobiegłszy południa, rzucało palące pionowe promienie; ale w cieniu zarosłych alei, z przyjemnością można było przechadzać się, i kwiaty, ogrzane słońcem, zwiększyły swój aromat.
Ładniutka gospodyni zupełnie zapomniała o tem, że już dwunasta godzina, a małżonek jej śpi. Już dolatywało do niej poobiedne chrapanie dwóch stangretów i jednego forysia, śpiących w stajni, która stała za ogrodem, a ona wciąż siedziała w cienistej alei, z której daleki był widok na drogę, i zadumana patrzyła przed siebie; gdy na raz unoszący się zdała pył zwrócił jej uwagę. Wpatrzywszy się, ujrzała kilka ekwipażów. Najprzód jechał odkryty dwuosobowy ledziutki powóz; w nim siedział jenerał z massywnemi, błyszczącemi na słońcu bulionami, a tuż obok niego pułkownik. Za powozem toczył się drugi, czteroosobowy, w którym siedział major z jeneralskim adjutantem i dwoma na przedzie oficerami.nZa powozem szła znana wszystkim pułkom dorożka, która w tym czasie zostawała w posiadaniu grubego majora, za dorożką czworokonny bonvoyage, w którym siedziało czterech oficerów i piąty u tych na kolanach; za bonwyagem jechali na pięknych gniadych koniach trzej oficerowie.
— Czyż doprawdy oni do nas jadą? — pomyślała gospodyni domu, — Boże mój! doprawdy, na most wjechali! — krzyknęła, w dłonie klasnąwszy; pobiegła przez klomby i kwiaty prosto do sypialnego pokoju swego męża, który spał w najlepsze.
— Wstawaj, wstawaj! wstawaj prędzej! — wołała szarpiąc go za rękę.
— A? — odezwał się wyciągając Czertokucki, nie otwierając oczu.
— Wstawaj pulpulteczku! Czy słyszysz? goście!
— Goście? jacy goście? — To powiedziawszy, Czertokucki zaryczał jak cielę, gdy szukał mordeczką wymion swojej matki. — Hm! — mruczał on, — podstaw, mońmuniu, świeżą szyjkę! pocałuję...
— Duszko, na miłość Boga wstawaj prędzej! Jenerał z oficerami! Ach, Boże mój! masz na wąsach bodiaki.
— Jenerał? Co! on już jedzie? A cóż u licha! nikt mnie nie obudził? A objad, cóż objad? czy wszystko tam, jak należy, gotowe?
— Jaki objad?
— Alboż nie dysponowałem?
— Ty, ty? przyjechałeś o czwartej godzinie w nocy. Pytałam cię kilka razy, nic nie odpowiadałeś. Nie budziłam ciebie, pulpulteczku, dla tego, że żal mi cię było, nie spałeś... — Ostatnie wyrazy wymówiła ona cichym i błagającym głosem.
Czertokucki wytrzeszczywszy oczy, chwilkę leżał na łóżku, jakby piorunem rażony; nareszcie zerwał się w jednej koszuli z łóżka, zapomniawszy o formach przyzwoitości.
— Ach, osioł ze mnie! — krzyknął, uderzywszy się po łbie. — Zaprosiłem ich na objad! Co tu począć? czy daleko oni?
— Nie wiem, prawdopodobnie już przyjechali...
— Duszko, schowaj się!... Hej, kto tam! Ty, dziewczyno! chodź tu... czego się kpie boisz? przyjadą tu zaraz oficerowie, powiedz, że pana nie ma w domu; powiedz, ze wcale nie będzie, że jeszcze z rana wyjechał... słyszysz? i wszystkim sługom to powiedz; ruszaj prędzej!
Powiedziawszy to, Czertokucki zarzucił prędko na siebie szlafrok i uciekł do wozowni, sądząc, że będzie to najbezpieczniejsze miejsce schronienia. Ale stanąwszy w kącie wozowni, spostrzegł, że i tu można go było odkryć.
— Tak, tu będzie najlepiej, — pomyślał, i w okamgnieniu odsunąwszy stopnie tuż stojącego powozu, wskoczył doń, zamknąwszy drzwiczki za sobą, dla większego zaś bezpieczeństwa zakrył się fartuchem, przyczaił cichutko, zgiąwszy się w swoim szlafroku.
Tymczasem ekwipaże zajechały przed ganek.
Wylazł jenerał i poprawił uniform; po nim pułkownik, poprawiając ręką kitkę kaszkietu; potem wyskoczył z dorożki gruby major, trzymając szablę pod pachą; dalej powyskakiwali z bonvoyage podporucznicy, z siedzącym na kolanach praporszczykiem; nareszcie pozsiadali z szarmanckich koni oficerowie.
— Pana nie ma w domu, — rzekł wychodząc na ganek lokaj.
— Jak to nie ma?... Ale na objad przyjedzie?
— Nie będzie. Raczył wyjechać na cały dzień. Chyba jutro przyjedzie o tym czasie.
— A, to pięknie! — rzekł jenerał. — Jakże to?...
— Przyznam się, sztuka nielada! — rzekł śmiejąc się pułkownik.
— Ale czy podobna! Jakże coś podobnego? — ciągnął dalej jenerał z niezadowoleniem. — Try! kaci!... No, nie możesz przyjąć, pocóż się napraszać?
— Ja Wasza Ekscellencjo nie rozumiem, jak można tak sobie postąpić! — rzekł jeden z młodych oficerów.
— Co? — rzekł jenerał, który miał zwyczaj zawsze używać tej pytającej partykuły, skoro tylko mówił do oberoficera.
— Mówiłem, Wasza Ekscellencjo, jak można w taki sposób postępować?
— Naturalnie!... No, może co się stało, może... No, to daj znać przynajmniej, albo nie zapraszaj wcale!
— A cóż, panie jenerale! Trudna rada! pojedziemy napowrót, — rzekł pułkownik.
— Ma się rozumieć, innego środka niemasz. Zresztą powóz możemy i bez niego obaczyć, zapewnie nie wziął go z sobą. Hej! kto tam! Chodź no tu, bratku!
— Co pan jenerał rozkaże?
— Ty stajenny?
— Stajenny, panie jenerale!
— Pokaż no nam nowy powóz, który twój pan dostał niedawno.
— A ot, proszę do wozowni.
Jenerał udał się wraz z oficerami do wozowni.
— Proszę pozwolić, nieco go tu wytoczę... w wozowni ciemno.
— Dość, dość, dobrze!
Jenerał i oficerowie obeszli powóz dokoła, starannie opatrzywszy koła i resory.
— No, nie ma nic szczególnego, — rzekł jenerał. — Powóz, jak wszystkie powozy.
— Wcale nic szczególnego, — rzekł pułkownik, — zupełnie nie ma nic osobliwego!
— Mnie się zdaje, Wasza Ekscellencjo, że on wcale nie wart czterech tysięcy, — rzekł jeden z młodych oficerów.
— Co?
— Powiadam, Wasza Ekscellencjo, że mi się zdaje, iż powóz nie wart czterech tysięcy.
— Co mówić o czterech tysiącach! on nie wart i dwóch tysięcy. Po prostu, nic na nim nie ma! Chyba wewnątrz znajduje się co szczególnego... Bądź łaskaw, kochanku, odepnij fartuch...
I ciekawym widzom przedstawił się Czertokucki, siedzący w szlafroku, zgarbiony niezwykłym sposobem.
— A, pan tu!... — rzekł ździwiony jenerał. Powiedziawszy to, w tejże chwili zatrzasnął drzwiczki, zakrył znowu Czertokuckiego fartuchem, i odjechał wraz z panami oficerami.





V.
Iwan Teodorowicz Szpońka i jego ciocia.



Ta historja miała swoją historję: opowiadał mi ją przyjeżdżający z Hadziacza Stefan Iwanowicz Kuroczka.

Wiedzieć należy, że pamięć moja — ani opowiem — jak jest lichą! mów, czy nie mów na jedno wyjdzie. Zupełnie jakbyś lał wodę do rzeszota. Znając już siebie, umyślnie go prosiłem, by tę historyjkę sam raczył napisać w porządnym seksternie. Daj mu Boże zdrowie, człowiek ten zawsze łaskaw na mnie, nie ociągał się i napisał. Schowałem ją do maleńkiego stolika; musicie go sobie przypominać: stoi w kącie, tuż przy drzwiach... Otóż masz! na wieki zapomniałem, żeście nigdy u mnie nie byli.
Staruszka moja, z którą już od lat trzydziestu razem mieszkamy, od kiedy żyje, nie miała w ręku elementarza — co prawda, to prawda!... Otóż niejakiego czasu uważałem, że ona piecze pierożki na jakimś papierze. A pierożki, kochani czytelnicy, piecze ona przewybornie; lepszych na całym świecie nie znajdziecie. Spojrzałem jakoś na spodek pierożka — patrzę: pismo!... Jakby przeczuło moje serce: zaglądam do stolika — nie ma połowy seksterna! końcowe stronice powyciągała stara na pierożki. Co tu począć? jużcić bić się nie wypada na starość!
W przeszłym roku zdarzyło mi się przejeżdżać przez Hadziacz; nie dojeżdżając do miasta, umyślnie zawiązałem węzełek, aby nie zapomnieć poprosić pana Stefana o dokończenie historji. Nie dość na tem: dałem sobie słowo — skoro kichnę w mieście, wnet sobie o nim przypomnieć. Gdzie zaś! przejechałem miasto, kichnąłem, nawet nosa otarłem chustka, a w głowie ani zaświtało! dopiero przyszło mi na myśl, kiedy już byłem o wiorst sześć za rogatką. Nie ma co, muszę drukować niedokończoną historję. Zresztą, gdyby kto życzył sobie koniecznie mieć dalszy ciąg tej powieści, tedy niechaj pojedzie do Hadziacza i poprosi o to pana Stefana. On z największą przyjemnością wszystko opowie, choćby miał zacząć od początku. Mieszka tuż obok murowanej cerkwi. Za nią nie wielka przecznica, a gdy się w nią wejdzie — będą drugie czy trzecie wrota. Ale nawet jeszcze: skoro się spostrzeże na podwórzu wielką tykę z wierzby i wyjdzie na wasze spotkanie gruba baba w zielonej spódnicy, (nie od rzeczy będzie zanotować w nawiasie, że on jest kawalerem), to będzie to jego podwórze. Zresztą można go spotkać na rynku, gdzie co rana bywa do dziewiątej godziny, kupuje na objad rybę, a także zielone, i gawędzi z ojcem Antypem, albo z Josiem szynkarzem. Łatwo go poznać, bo nikt inny nie ma kolorowych pantalonów z flaneli, i takiego jak on surduta z żółtej kitajki. Oto jeszcze jeden znak: gdy chodzi, to zawsze macha rękami. Jeszcze bywało nieboszczyk prezes, Denys Piotrowicz, kiedy go zdaleka zobaczy, woła:
— Patrzcie, patrzcie, już się sunie wiatrak!

I.

{{c|Iwan Teodorowie« Szpońka.|w=90%|po=8px} I Już od lat czterech Iwan Fedorowicz zostaje w dymisji i mieszka w swym futorze Wytrebeńkach. Będąc jeszcze tylko Jasiem, kształcił się on w Hadziackiej powiatowej szkole, i wyznać należy: był najprzyzwoitszym i najpilniejszym chłopcem. Nauczyciel rossyjskiej gramatyki, pan Nikifor Imiesłów, zwykle mawiał, że gdyby wszyscy jego uczniowie byli tak pilnymi jak Szpońka, to nauczyciel nigdyby nie przynosił z sobą do klasy dębowej linijki, która go, jak się sam. przyznawał, aż do umęczenia przyprowadzała od ciągłego bicia w łapy leniuchów i swawolników.
Sekstern jego zawsze był czyściutki, całkowicie poliniowany, bez najmniejszej plamki. Siedział zawsze skromnie, mając złożone ręce i skierowane oczy na nauczyciela, i nigdy nie przypinał na plecach siedzącemu przed nim koledze papieru, nie krajał ławki i nie bawił się do przyjścia nauczyciela w ciuciubabkę. Komu tylko potrzebny był scyzoryk do temperowania pióra, natychmiast udawał się do Iwana Teodorowicza, wiedząc naprzód, że u niego zawsze musi być scyzoryk, i Iwan Teodorowicz, podówczas jeszcze tylko Jasio, dobywał go ze skórzanego futeralika, przywieszonego do pętelki szaraczkowego surducika, i dawał pod tym jednakże warunkiem, by nie skrobano pióra ostrą stroną scyzoryka, gdyż na to przeznaczona tępa jego strona. Taka przyzwoitość zwróciła nań uwagę nawet groźnego nauczyciela łaciny, którego sam kaszel w sieniach, zanim jeszcze wsuwał się we drzwi jego strzępkowaty płaszcz i twarz upstrzona ospą, wywoływał przestrach w całej klasie. Ten straszny nauczyciel, u którego na katedrze leżało zawsze parę wiązek rózek, a połowa słuchaczy w klasie klęczała, zrobił Iwana Teodorowicza audytorem, chociaż w klasie znajdowało się wielu, bardziej zdolnych od niego.
Tu nie możemy pominąć wypadku, który miał wpływ na całe jego życie. Jeden z podwładnych mu uczniów, chcąc zmusić swego audytora do napisania w notach scit wówczas, kiedy wcale lekcji swej nie umiał, przyniósł do klasy w papierku blina, oblanego masłem. Iwan Teodorowicz, chociaż zawsze trzymał się zasad sprawiedliwości, tym razem będąc głodnym, nie zdołał oprzeć się pokusie: wziął blina, położył przed sobą książkę i zaczął go spożywać, a cała uwaga audytora tak była pochłonięta tą delicją, że ani spostrzegł, gdy w klasie ucichło raptownie, jakby mak siano, i dopiero wtedy ocknął on się z przestrachu, gdy groźna ręka, wydobywszy się z pod strzępiastego płaszcza, schwyciła go za ucho i wyciągnęła na środek klasy.
— Dawaj tu blina! słyszysz, mówię ci, dawaj hultaju! — piorunująco zawołał nauczyciel; porwał nadjedzonego blina i wyrzucił go przez okno, pod karą zabroniwszy biegającym po dworze żakom podejmować go. Następnie schwytanego tuż na gorącym uczynku Iwana Teodorowicza tęgo wygrzmocił w łapę — i bardzo słusznie: ręce winny, bo brały, nie zaś inna część ciała.
Jakby to nie było; ale od tej pory i tak już bojaźliwy, stał się Iwan bardziej jeszcze lękliwym. Bardzo być może, że ten sam wypadek był przyczyną, że nigdy nie powstała w nim chęć do cywilnej służby, widząc w praktyce, ze nie zawsze udaje się wyjść na czysto z biedy.
Omal że nie piętnaście lat miał już, kiedy wstąpił do drugiej klasy, gdzie zamiast skróconego katechizmu i czterech działań arytmetycznych, wziął się do katechizmu obszernego, książki o powinnościach człowieka i do ułamków. Ale obaczywszy, że im dalej w las, tem więcej drzew, a przy tem otrzymawszy wiadomość, że tatko pożegnał się ze światem, przesiedział w szkole jeszcze lat parę, i za zgodą mamy, wstąpił wreszcie do P*** piechotnego pułku.
P*** piechotny pułk nie był z rodzaju tych, które stanowią większość piechotnych pułków, i chociaż najczęściej kwaterował po wioskach, stał jednak na takiej stopie, że nie ustępował wielu pułkom kawalerzyskim. Większa część oficerów pijała wymorozki, i nie gorzej od huzarów umiała targać żydów za pejsy. Kilku z nich umiało nawet tańczyć mazura, o czem pułkownik P*** pułku, będąc w towarzystwie, nigdy nie omieszkał donieść:
— U mnie, — mawiał on zwykle, trzepiąc siebie po brzuchu za każdym wyrazem, — są tacy, co tańczą mazura; nawet wielu jest takich, bardzo wielu.
Ażeby zaś czytelników bardziej jeszcze oświecić o wykształceniu ogólnem pułku P***, dodam, że było dwóch oficerów, zapalonych graczów w sztosa, którzy przegrywali mundur, czapkę, płaszcz, temlak, a nawet buty, co nie zawsze zresztą i między kawalerzystami napotkać się daje.
Towarzystwo wszakże takich kolegów, bynajmniej nie zmniejszyło lękliwości Iwana Teodorowicza; a ponieważ nie pijał wymorozek, przekładając nad nie kieliszeczek wódki przed objadem i kolacją, nie tańczył mazura i nie grał w sztosa, to naturalnie, musiał zawsze być samotnym. Tak więc, gdy inni zaglądali do okolicznych szlacheckich domów, on zamykał się w pokoju, czas swój poświęcając ćwiczeniom, będącym właściwością usposobień rzewnych i odznaczających jego dobroć: czyścił guziki, albo odczytywał „Wyrocznie Salomona,“ to znowu rozstawiał w każdym kącie swego pokoju pułapki na myszy, a wreszcie zdjąwszy z siebie mundur, leżał na łóżku.
Za to w całym pułku nie było nikogo, któryby mógł się pochwalić taką akuratnością, jak Iwan Teodorcwicz; a plutonem swoim tak komenderował, że dowódzca kompanii zawsze stawiał go za wzór innym. Za to w bardzo prędkim czasie, bo w jedenaście lat po otrzymaniu pierwszej rangi chorążego, awansowano go na podporucznika.
W tym to już czasie dowiedział się on, że mama przeniosła się do wieczności, a ciocia, rodzona siostra mamy, którą on znał dla tego tylko, że kiedy był jeszcze dzieckiem, przywoziła mu, a później przysyłała nawet do Hadziacza suszone gruszki i przez nią samą preparowane smaczne pierniki, (z mamą żyła ona w niezgodzie, i dla tego później nie widywał już Iwan Teodorowicz swej ciotki) — ta tedy ciocia, przez wrodzoną dobroć serca, wzięła się do gospodarowania w jego nie wielkim mająteczku, o czem w swoim czasie uwiadomiła siostrzeńca listownie.
Iwan Teodorowicz całkowicie polegając na ekonomicznych i nieekonomicznych zdolnościach cioci, pozostał nadal w swoim obowiązku. Każdy inny na jego miejscu, mając taką rangę, wzbiłby się w pychę; lecz pycha wcale obcą mu była, i zostawszy porucznikiem, był tymże samym Iwanem Teodorowiczem, jakim był niegdyś, gdy się jeszcze tytułował praporszczykiem.

Przesłużywszy lat cztery po tem w życiu jego niepośledniem wydarzeniu, wybierał się już ze swoim pułkiem z Białorusi do Wielkiej Rossji, gdy otrzymał list tej treści:
„Kochany siostrzeńcze Iwanie Teodorowiczu!

„Posyłam ci bieliznę — pięć par nicianych skarpetek i cztery cieńkich koszul, a przytem chcę ci zakomunikować pewną wiadomość; ponieważ masz już nie małą rangę, co sądzę, wiadomo tobie, i doszedłeś do tego wieku, że pora pomyśleć i o gospodarce, to nie masz potrzeby więcej służyć wojskowo. Jestem już wiekowa i nie mogę sama wszystkiego doglądnąć w twoim gospodarstwie; a przytem osobiście mam jeszcze dużo z tobą do pomówienia. Przyjeżdżaj, Jasiu! Czekając z niecierpliwością twego przybycia, pozostaję szczerze kochającą cię ciotką

Bazylidą Cupczewską.“
P. S. Cudna u nas w ogrodzie wyrosła rzepa, raczej do kartofli podobna, niż do rzepy.
W tydzień po otrzymaniu tego listu, Iwan Teodorowicz wystosował taką odpowiedź:
„Wielmożna Pani, ciociu Bazylido Kasparówno!

„Bardzo dziękuję cioci za przysłaną bieliznę. Zwłaszcza skarpetki moje bardzo stare tak, że nawet dieńszczyk[5] cerował je cztery razy, przez co bardzo zrobiły się ważkie. Odnośnie zaś do ciocinego zdania o mojej służbie, w pełni się zgadzam, i onegdaj podałem się do dymisji; a skoro otrzymam takową, najmę podwodę. Dawniejszego ciocinego zlecenia, na konto nasienia pszenicy, sybirskiej arnautki, nie mogłem wykonać; w całej Białorusi niema takowej. Nierogaciznę karmią tu najczęściej brahą, dodając nieco piwnego wyskoku.
„Z zupełnym szacunkiem pozostaję Wielmożnej Pani cioci siostrzeńcem

Iwanem Szpońką“

Nareszcie Iwan Teodorowicz otrzymał dymisję, w randze porucznika; najął za czterdzieści rubli bałagułę żyda z Mohylowa do Hadziacza, i siadł do bryczki o tym samym czasie, kiedy drzewa okryły się młodemi, niezbyt jeszcze licznemi listkami, cała ziemia ubrała się w świeżą zieloną szatę, a wszystkie łąki wiały zapachem wiosny.

II.
Podróż

W drodze nic tak ciekawego nie zaszło; chyba, że jechali trocha dłużej nad dwa tygodnie. Bardzo być może, że prędzejby zajechali, ale pobożny żyd szabasował co sobota, i nakryty kapą, modlił się dzień cały. Wreszcie Iwan Teodorowicz, jak to już wyżej zauważyłem, należał do rzędu tych ludzi, którzy nie umieją się nudzić. Wówczas rozpakowywał on swój tłumok, wyjmował bieliznę, opatrywał ją detalicznie: czy tak wyprana, czy tak złożona; zdmuchiwał ostrożnie pyłek z nowego munduru, który już był uszyty bez epoletów, i znowu w najlepszy sposób pakował to wszystko na swoje miejsce. Książek, mówiąc wogóle, czytywać nie lubiał; a jeśli niekiedy zaglądał do „Wyroczni Salomona,“ to jedynie dla tego, że miło mu było spotkać tam znajome rzeczy, czytane już niejednokrotnie. Tak mieszkaniec miasta bywa co dnia w kasynie nie dla tego, aby tam co nowego miał usłyszeć; ale że spotka się tu z dawnymi przyjaciółmi, z którymi on od niepamiętnych czasów przyzwyczaił się gawędzić. Tak urzędnik z niewymowną roskoszą odczytuje po kilka razy dziennie kalendarz informacyjny, nie dla jakichś tam dyplomatycznych widoków; ale poprostu, że go bardzo cieszy wydrukowana lista nazwisk. „A! pan Jan także tu!“ powtarza on sobie w myśli. „A! otóż i ja! hm!...“ i nazajutrz przeczytuje go znowu po kilka razy, z temiż samemi wykrzyknikami.
Po dwutygodniowej podróży, Iwan Teodorowicz dojechał do wioski, odległej o sto wiorst od Hadziacza. Był to piątek. Słońce oddawna już było zaszło, kiedy on wtarabanił się z bryczką i z żydem na podsienie karczmy.
Ta karczma nie różniła się w niczem od innych, pobudowanych w niewielkich wioskach. W nich zwykle bardzo szczerze traktują przejezdnych sianem i owsem, jak gdyby byli pocztowemi końmi. Ale gdybyś zechciał przekąsić, jak przystało na porządnego człowieka, to byś musiał zachować apetyt na lepsze czasy.
Iwan Teodorowicz wiedząc o tem wszystkiem, zaopatrzył się w swoim czasie w parę wiązek obwarzanków i w kółko kiełbasy, a kazawszy sobie podać kieliszek wódki, której nie zbywa w żadnej karczmie, zabierał się do kolacji, ulokowawszy się przed dębowym stołem, wbitym na wieki wieczne w glinianą podłogę.
W trakcie tego dał się słyszeć turkot bryczki. Wrota zaskrzypiały, ale bryczka długo nie wjeżdżała we wrota podsienia. Donośny głos z niej wydobywający się, certował się ze staruszką, gospodynią karczmy.
— Zajadę, — słyszał Iwan Teodorowicz; — ale niechże choć jedna pluskwa ukąsi mnie w twojej chacie, to zabiję, jak Boga kocham zabiję, stara ty wiedźmo! i za siano nie zapłacę!
Po chwili drzwi się otworzyły i wszedł, raczej wsunął się gruby jegomość w zielonym surducie. Głowa jego nieruchomie spoczywała na krótkiej szyi, która zdawała się być jeszcze grubszą od dwupiętrowego podbródka. Widać było, że on nawet z powierzchowności należał do rzędu tych ludzi, co to nigdy nie lubią sobie łamać głowy nad bagatelami, i których całe życie szło jakby po maśle.
— Moje uszanowanie panu dobrodziejowi! — zawołał on, postrzegłszy Iwana Teodorowicza.
Iwan Teodorowicz skłonił się w milczeniu.
— A pozwoli pan siebie zapytać, z kim mam honor? — ciągnął dalej gruby jegomość.
Przy tem pytaniu, Iwan Teodorowicz mimowolnie podniósł się z miejsca i wyciągnął się jak struna, co zwykle robił, kiedy bywało pułkownik zapytywał go o co.
— Dymisjonowany porucznik, — rzekł, — Iwan Teodorowicz Szpońka.
— A czy wolno zapytać, dokąd raczy podążać pan dobrodziej?
— Do własnego futoru, Wytrebeniek.
— Wytrebeńki! — zawołał surowy instygator. — A pozwól pan, pozwól, mości dobrodzieju! — mówił, przystępując do exporucznika i rozmachując rękoma, jakby go kto nie puszczał, albo jakby się przeciskał przez tłum, i zbliżywszy się, wziął Iwana Teodorowicza w swoje objęcia i poślinił go najpierw w prawy policzek, potem w lewy, i potem znowu w prawy. Ex-porucznikowi bardzo się podobały te całusy, przy dotknięciu się bowiem, tłuste policzki nieznajomego wydały mu się miękkiemi poduszkami.
— Pozwól, łaskawco, pozwól, że się poznamy! — nieustawał grubas, — jestem obywatelem tegoż samego Hadziackiego powiatu i pańskim sąsiadem; mieszkam niedalej, jak wiorst pięć od pańskiego futoru Wytrebeniek, we wsi Chortyszczach; a nazywam się Grzegorz Grzegorzewicz Storczenko. Koniecznie, bez wymówek, panie dobrodzieju, nawet znać pana niechcę, jeżeli nie przyjedziesz w gościnę do Chortyszcz. Teraz pośpieszam w interesie... A to co? — przemówił on łaskawie, zwracając się do wchodzącego dżokeja, malca w kurtce z łatanemi łokciami i z zafrasowaną miną składającego na stół węzełki i pudełka. — A to co? a to co? — i głos pana Grzegorza co raz stawał się groźniejszym. — Czy ja kazałem ci tutaj postawić to, kochanku? Czy tutaj mówiłem ci postawić, gałganie? Czy nie mówiłem ci, ażebyś pierwej przygrzał kurczę, hultaju? Pójdź precz! — krzyknął, tupnąwszy nogą. — Czekaj, szkarado! gdzie pohrebiec z butelkami? Iwanie Teodorowiczu! — mówił on, nalewając kieliszek nalewki, — proszę pokornie: lekarskiej.
— Dalibóg, nie mogę... już pozwoliłem sobie... — przemówił ex-porucznik, urywając.
— Nawet słuchać nie chcę, panie dobrodzieju! — podniósł głos obywatel, — słuchać nie chcę! nie ruszę się z miejsca, dopóki pan nie wypijesz.
Iwan Teodorowie/, widząc, że niepodobna się wymówić, nie bez przyjemności wypił.
— A to kura, mości dobrodzieju, — ciągnął dalej opeckowaty pan Grzegorz, rozkrawując ją nożem z drewnianego pudełka. — Trzeba panu wiedzieć, że kucharka moja, Jawdocha, czasami lubi łyknąć i dla tego częsta przepala kurę. Hej, chłopcze! — tu się zwrócił on do kozaczka w kurtce, który przyniósł właśnie piernat i poduszki, — pościel mi na ziemi pośród chaty! Ale pamiętaj: z górą nałożyć siana pod poduszki; a niezapomnij także wysmyknąć trocha kłaków od baby — zatkać mi uszy na noc! Trzeba panu wiedzieć panie dobrodzieju, że mam zwyczaj zatykać na noc uszy, a to od tej przeklętej chwili, kiedy mi w jednej moskiewskiej karczmie szwab zalazł w lewe ucho. Przeklęte kacapy, jak się później dowiedziałem, nawet barszcz jedzą z szwabami. Nie możesz pan sobie wyobrazić, co się wtenczas ze mną działo: w uchu tak i strzyka, tak strzyka... Choć drzyj się po ścianach! Już tu w naszych stronach pomogła mi jedna prosta baba, i czembyś pan myślał? poprostu, szeptaniem. I cóż pan powiesz, panie dobrodzieju, o lekarzach? Ja sądzę, że oni, poprostu, tumanią i czmucą nas: czasami jak jaka baba, to o dwadzieścia razy lepiej zna się na rzeczy, aniżeli wszyscy doktorowie.
— Istotnie, pan raczył powiedzieć całkowitą prawdę. Nie jedno rzeczywiście bywa...
Tu się zatrzymał, jakby nie mogąc znaleźć stosownego wyrazu. I nam też nie zaszkodzi zanotować, że pan Iwan Teodorowicz wogóle nie był zbyt szczodrym na słowa. Bardzo być może, że powodem tego była wrodzona lękliwość, a może i chęć pięknego wysłowienia się.
— Dobrze, dobrze przetrząś siano! — mówił pan Grzegorz do swego lokaja, — takie brzydkie mają tu siano, że ani się opatrzysz, jak ci sęczek znajdzie się pod bokiem. Pozwól pan, panie dobrodzieju, życzyć sobie dobrej nocy! Jutro już się nie zobaczymy, wyjeżdżam o świcie. Pański żyd będzie szabasował, wszak jutro sobota, więc i niema pan poco wstawać wcześnie. A proszę, panie dobrodzieju, niezapomnieć o mojej prośbie: znać pana nawet niechcę, jeśli nie przyjedziesz do Chortyszcz.
Tu kamerdyner pana Grzegorza ściągnął zeń surdut i buty, a natomiast zaciągnął nań szlafrok, i pan Grzegorz zwalił się na posłanie, a zdawało się, że wielki piernat upadł na swego kolegę.
— Hej, chłopcze, a gdzieżeś ty hultaju? chodź tu, popraw mi kołdrę! Hej, chłopcze! podłóż pod głowę więcej siana! A co, konie już napojone? Jeszcze tutaj siana, pod ten bok! a poprawże, łajdaku, dobrze kołdrę! Ot tak, jeszcze! Och!...
Tu pan Grzegorz jeszcze westchnął parę razy i począł tak przeraźliwie gwizdać nosem, przerywając go chrapaniem, że drzemiąca na piecu staruszka, budząc się, wytrzeszczała oczy i rozglądała się po całej chacie; ale nic nie spostrzegłszy kładła się znów i zasypiała.
Nazajutrz, kiedy się Iwan Teodorowicz obudził, grubego jegomości już nie było. Był to więc jedyny wypadek taki, który się mu wydarzył w podróży. Trzeciego dnia dojeżdżał on do swojego futoru.
Tu poczuł, że serce mu zabiło mocniej; zwłaszcza, kiedy się pokazał wiatrak, machając skrzydłami, i kiedy w miarę tego, jak żyd pędził swoje klacze pod górę, dał się widzieć cały rząd wierzb. Z pomiędzy nich wyglądała z błyszczącą powierzchnią sadzawka. Tu on się niegdyś kąpał; w tejże samej sadzawce w towarzystwie wiejskich chłopiąt, nurzał się po szyję w wodzie, łowiąc raki. Bryczka wjechała na groblę, i Iwan Teodorowicz obaczył tenże sam domek, pokryty trzciną, też same jabłonie i grusze, po których łaził ukradkiem. Ledwie co bryka wjechała na podwórze, aż tu ze wszystkich stron oskoczyły ją różnych gatunków psy: bure, czarne, szare, rude. Niektóre szczekając, rzucały się do nóg koniom, inne biegły z tyłu, zwąchawszy, że oś posmarowana słoniną; jeden stojąc koło kuchni i przytrzymując łapą kość, wył na całe gardło; drugi szczekał zdaleka i zabiegał to w tył, to naprzód, machając ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie no, ludzie! co to za kawaler ze mnie!“ Chłopięta, w zasmarowanych koszulach, biegły się przypatrywać. Świnia spacerując po podwórzu z szesnastą prosiętami, podniosła ryj do góry z pytającą fizyognomją i kwiczała głośniej niż zwykle. Po podwórzu na ziemi mnóstwo leżało porozścielanych raden z suszącą się na słońcu pszenicą, prosem i jęczmieniem. Na dachu także suszyły się różnego rodzaju zioła: bazylki, tymianek i inne.
Iwan Teodorowicz tak się zapatrzył na to wszystko, że zapomniał o świecie, i dopiero wtedy ocknął się, gdy rudy pies ukąsił złażącego żyda w łydkę. Dwór cały, składający się z kucharki, jednej baby i dwóch dziewcząt w szerścianych zapaskach, wybiegł na jego spotkanie; a po pierwszych wykrzyknikach: „taż to nasz panicz!“ doniósł, że ciocia sadzi kukurydzę w ogrodzie, razem z dziewką Pałaszką i furmanem Omelkiem, który często spełniał obowiązek ogrodnika i stróża. Ale ciocia jeszcze zdała spostrzegłszy żydowskiego bałagulę, już była tutaj. Iwan Teodorowicz zdziwił się nie pomału, gdy ciocia podjęła go prawie na rękach, i przypatrywał się jej nie wierząc, czy to ta sama ciocia, która pisała nie dawno o swojej zgrzybiałości i chorobach.

III.
Ciocia.

Ciocia Bazylida Kasparówna mogła mieć naówczas około pięćdziesięciu lat. Zamężną nigdy nie była i, zwykle mawiała, że panieńskie życie ceni nedewszystko. Zresztą, o ile tylko pamiętam, nikt się o nią nie starał. Pochodziło to ztąd, że wszyscy mężczyźni tchórzyli przed tą dziewicą: najodważniejszy — skoro stanął przy cioci, tracił odwagę, stawał się bojaźliwym i nie śmiał prosić o rękę. „Z wielkim charakterem kobieta, panna Bazylida Kasparówna!“ powiadali konkurenci, i mieli zupełną słuszność, bo największego śmiałka mogła ona upokorzyć. Pijaka młynarza, który do niczego nie był zdolny, własną swoją męską ręką targając codziennie za czuprynę, bez wszelkich innych środków, potrafiła wykierować na człowieka. Wzrost miała olbrzymi, a objętość i siła w zupełności odpowiadały wzrostowi. Zdaje się, że natura popełniła niedarowaną omyłkę, zmuszając ją ubierać się w ciemuo-bronzową z drobuiutkiemi u dołu szlarkami kapotę dnia powszechnego, i w czerwony kaszmirowy szal na Wielkanoc i na imieniny, wówczas, kiedy jej by najwłaściwiej było przy sumiastych wąsach nosić długie batforty. Za to zajęcie jej zupełnie odpowiadało powierzchowności: jeździła sama łódką, wiosłując tak, jakby nie potrafił najzręczniejszy rybak; polowała na dziczyznę; stała nieodstępnie przy kosarzach; umiała dokładnie wyliczyć, gdzie jaki kawon i melon rośnie na basztanie; pobierała pięcio-kopijkowe myto od każdego wozu, przejeżdżającego przez jej groblę; łaziła na drzewa i trzęsła gruszki; biła leniwych wazalów swoją straszną ręką i podawała godnym jej łaski: kieliszek wódki, tążsamą groźną prawicą. Prawie w jednym i tym samym czasie: łajała nieposłusznych, farbowała przędzę, biegała do kuchni, robiła kwas, smażyła miodowe konfitury, cały dzień była na nogach i wszędzie dawała sobie radę. Skutek tego wszystkiego był ten, że maleńki mająteczek Iwana Teodorowicza, składający się z ośmnastu dusz podług ostatniej rewizji, zostawał w kwitnącym stanie, w całem znaczeniu tego wyrazu. A przytem Bazylida Kasparówna bardzo kochała swego siostrzeńca i starannie nabijała dlań kabzę.
Z przyjazdem do domu, życie pana Iwana Teodorowicza całkiem się zmieniło i poszło odmienną koleją. Zdawało się, że natura stworzyła go do rządzenia majątkiem o ośmnastu duszach. Nawet ciocia zauważyła, że z niego dobry będzie gospodarz, chociaż, prawdę powiedziawszy, jeszcze go nie wtajemniczyła we wszystkie szczegóły gospodarstwa i niepozwalała mu się wtrącać wszędzie. Onó szcze moloda dytyna!“ mawiała zwykle, niezważając na to, że owe dziecko sięgało już czterdziestki: „Gdzież mu tam jeszcze wiedzieć o wszystkiem!“
Jednak Iwan Teodorowicz nieodstępnie bywał w polu przy żeńcach i kosarzach, i to czułej jego duszy sprawiało niewymowną roskosz: jednozgodny ruch kilkunastu błyszczących kos; szelest spadającej w równych odstępach trawy; niekiedy dolatujące pieśni żniwiarek, to wesołe, jak spotkanie gości, to smętne jak pożegnanie; spokojny, czysty wieczór — i jaki wieczór! co za wolne i świeże powietrze! jak to wówczas wszystko zdaje się żyć innem życiem: step czerwienieje, sinieje i płonie kwiatami; przepiórki, drozdy, czajki, polne koniki, tysiące owadów wydają gwizd, świegotanie, szemrzenie, krzyk, i w jednej chwili wszystko to zlewa się w harmonijne chóry; a wszystko ani na sekundę nie umilknie! słońce tymczasem chowa się. A! jak świeżo i zdrowo! Na polu to tu, to tam rozkładają ognie i stawiają kotły, a naokoło kotłów siadają wąsaci kosarze; zapach od klusek rozchodzi się daleko, a zmrok co raz bardziej zapada...
Trudno wyobrazić sobie, co się wtenczas działo z Iwanem Teodorowiczem. Zapominał on nawet, będąc przy kosarzach, skosztować klusek, które pasjami lubiał; a tylko stał nieruchomie na jednem miejscu, goniąc wzrokiem znikającą w niebie czajkę, albo licząc kopy zerzniętego zboża, które jak gwiazdy usypały sobą pole.
Wkrótce o Iwanie Teodorowiczu zaczęto mówić, jako o wielkim gospodarzu. Ciocia nie mogła się dość nacieszyć swoim siostrzeńcem i nigdy nie omieszkała przy sposobności pochwalić się nim przed sąsiadami. Pewnego dnia po skończonych żniwach i mianowicie w końcu lipca, Bazylida Kasparówńa ująwszy za rękę siostrzeńca z miną tajemniczą, powiedziała, że życzy sobie pomówić z nim w interesie, który od dawna zajmował jej uwagę.
— Wiadomo ci, kochany Iwanie Teodorowiczu, — zaczęła, — że masz w swoim futorze ośmnaście dusz; zresztą tyle się liczy podług ostatniej rewizji, w rzeczy zaś samej może się znaleźć więcej, bo do dwudziestu czterech. Ale nie w tem rzecz; znasz lasek tuż za naszą lewadą, a wiesz zapewne, że za tym laskiem ciągnie się obszerna łąka około dwudziestu dziesięcin; a trawy na niej tyle, że co roku można wziąć za nią więcej jak sto rubli, zwłaszcza, jeśli, jak powiadają, będzie kwaterował w Hadziaczu któryś z konnych pułków.
— A tak, tak jest ciotko, znam! i bardzo dobra trawa.
— Sama to wiem, że bardzo dobra; ale czy tobie wiadomo, że cała ta łąka, wedle słuszności należy do ciebie? Cóż tak wytrzeszczyłeś oczy? Słuchaj, Iwanie Teodorowiczu! Pamiętasz Stefana Kuźmicza? Co ja mówię: „pamiętasz!“ ty wtenczas byłeś taki maleńki, że nie mogłeś nawet wymawiać jego imienia. Gdzie tam! pamiętam, kiedy przyjechałam w czasie Wielkiego postu, i wzięłam cię była na ręce, omal, że mi nie zniszczyłeś całej sukni; szczęście, że miałam czas oddać cię mamce Matrenie; taki byłeś brzydki wówczas!... Ale nie o tem mówić chciałam: cała ta łąka za naszym futorem, a nawet wieś Chortyszcze, należała do Stefana Kuźmicza. Trzeba ci wiedzieć, że jeszcze gdy na świecie nie byłeś, on jeździł do twojej mamy, prawda, że o takiej porze, gdy ojca twego w domu nie było. Nie myśl wszakże, abym miała ją potępiać za to, niech jej tam Pan Bóg da wieczny odpoczynek! chociaż nieboraczka zawsze jakąś miała ansę do mnie. Ale nie o to rzecz idzie: czy tak, czy owak, dość, że pan Stefan Kuźmicz zapisał ci testamentem cały ten majątek, o którym mówiłam. Ale nieboszczka twoja matka, mówiąc między nami, sztrasznie była dziwaczna. Sam djabeł (Boże odpuść!) nie mógłby jej zrozumieć. Gdzie ona podziała ten? testament — Bóg raczy wiedzieć. Ja myślę poprostu, że musi być w ręku tego starego kawalera, Grzegorza Storczenka. Ta pyzata szelma cały majątek nieboszczyka zagarnęła w swoje ręce. Gotowam nie wiem jak przysiądz, że on musiał ukryć testament.
— Zapozwoleniem ciotki, czy to nie ten sam staruszek, z którym poznajomiłem się w karczmie?
Tu Iwan Teodorowicz opowiedział rzecz całą.
— A któż go wie? — odrzekła, trocha pomyślawszy ciocia, — być może, że to ten hultaj. Prawda, dopiero od półtora roku zamieszkałam tutaj; a w tak krótkim czasie niema sposobu poznać człowieka. Staruszka, matka jego, jak słyszałam, ma być bardzo rozumna kobieta, i powiadają, że wybornie umie kwasić ogórki; dywany własne jej dziewki, prześliczne, wyrabiają. Ale ponieważ mówisz, że on cię dobrze przyjął, jedź do niego: może sumienie poruszy tego starego grzesznika i odda ci twą własność. I owszem, możesz nawet pojechać bryczką; tylko przeklęte chłopcy powyciągali wszystkie gwoździe z tyłu; trzeba będzie powiedzieć Omelkowi, aby poprzybijał wszędzie lepiej skórę.
— Na co mi jej, ciociu? wezmę wózek, którym ciocia czasami jeździ na polowanie.

Na tem skończyła się rozmowa.

IV.
Obiad.

W porze obiadowej, Iwan Teodorowicz wjechał do Chortyszcz i należy wyznać: stchórzył nieco, zbliżając się do dworu.
Był to budynek długi i nie trzciną pokryty, jak to miało miejsce u wielu okolicznych obywateli, ale gontami. Dwie spiżarnie na podwórzu także kryte gontami; wrota dębowe. Iwan Teodorowicz wyglądał jak frant, co to przyjechawszy na bal, gdzie się nie obejrzy, wszędzie widzi frantów, daleko szykowniej wystrojonych. Przez szacunek zatrzymał się przed spiżarnią, a sam poszedł piechotą do ganku.
— A! pan Iwan Teodorowicz! — zawołał pan Grzegorz, spacerujący po podwórzu w surducie, ale bez halstucha, kamizelki i reszty ubrania; a jednak zdawało się, że i ten garnitur ciężył jego niepośledniej tuszy, bo pot lał się zeń kroplami: — Cóż pan mówiłeś, że jak skoro się obaczysz z ciocią, przyjedziesz i nieprzyjechałeś? — Po tych wyrazach usta Iwana Teodorowicza zetknęły się znowu ze znajomemi mu już poduszeczkami.
— Najczęściej zajęcia przy gospodarstwie... Przyjechałem tu do pana tylko na chwilkę, właśnie w interesie...
— Na chwilkę? nic z tego nie będzie. Hej, chłopcze! — krzyknął gruby gospodarz, i tenże sam kozaczek w kurtce wybiegł z kuchni. — Powiedz Kasjanowi, niech zaraz zamknie wrota, — słyszysz? niech mocno zamknie! a konie tego pana niech natychmiast wyprzęże. Proszę do pokoju, tu taki upał, że na mnie cała koszula mokra.
Iwan Teodorowicz wszedłszy do pokoju, postanowił nie tracić na próżno czasu, i pomimo nieśmiałości, przypuścił od razu szturm.
— Ciocia miała honor... powiadała mi, że nieboszczyk pan Stefan przekazał testamentem...
Trudno wyobrazić sobie, co za nieprzyjemny grymas wystąpił na szeroką twarz pana Grzegorza.
— Dalibóg, nic nie słyszę! — odrzekł on, — trzeba panu wiedzieć, że u mnie w lewem uchu siedział targan, (w rossyjskich karczmach te przeklęte kacapy wszędzie porozpładzali targany): Niepodobna żadnem piórem opisać, co za męki przecierpiałem, tak ot i wierci! tak ot i wierci!... Już w naszych stronach pomogła mi jedna staruszka bardzo zwykłym środkiem...
— Chciałem powiedzieć... — zdecydował się przerwać Iwan Teodorowicz, widząc, że pan Grzegorz umyślnie chce zwrócić rozmowę na inny tor, — że w testamencie nieboszczyka Stefana Kuźmicza jest zapis, mocą którego należy do mnie...
— Ja wiem, już to panu ciocia nagadała. To nie prawda, dalibóg, nie prawda! Żadnego zapisu wujaszek nie uczynił. Chociaż, prawda, w testamencie się mówi o jakimś zapisie, ale gdzież ten zapis? Nikt go nie pokazywał. Ja to panu dobrodziejowi dlatego mówię, że szczerze mu sprzyjam. Dalibóg, to nie prawda! Iwan Teodorowicz umilkł, myśląc, że może w rzeczy samej cioci tylko tak się wydawało.
— A otóż idzie mama z siostrami! — rzekł pan Grzegorz, — a zatem obiad już gotów. Chodźmy!
Tu pociągnął on za sobą Iwana Teodorowicza do pokoju, w którym stała na stole wódka i przekąski.
W tejże samej chwili weszła staruszka niziutka, istny imbryczek w czepeczku, w towarzystwie dwóch panienek: blondynki i brunetki.
Iwan Teodorowicz, jako dobrze wychowany kawaler, najprzód ucałował rękę staruszki, a następnie rączki panienek.
— To, mamo, nasz sąsiad, Iwan Teodorowicz Szpońka, — rzekł pan Grzegorz.
Staruszka z uwagą patrzyła na gościa, albo też udawała, że patrzyła. Zresztą, była to wcielona poczciwość; zdawało się, że tuż, tuż chce zapytać Iwana Teodorowicza: „Jak też wiele kwasicie państwo ogórków na zimę?“
— Czy pił pan wódkę? — zapytała staruszka.
— Mama pewno się nie wyspała, — rzekł pan Grzegorz, — któż się pyta gościa, czy pił? Mama niech tylko częstuje; a to już rzecz nasza, czy piliśmy, czy nie. Iwanie Teodorowiczu! bardzo prosimy: tej cytrynówki, albo malinówki — którą pan wolisz? Iwanie Iwanowiczu! a ty czegóż stoisz? — dodał zwracając się w inną stronę.
Tu Iwan Teodorowicz spostrzegł zmierzającego do stołu Iwana Iwanowicza w długim surducie, z ogromnym stojącym kołnierzem, który sięgał wyżej uszu, tak, że głowa jego siedziała w kołnierzu, jakby w bryczce.
Iwan Iwanowicz zbliżył się do wódki, potarł ręce, obejrzał ze wszystkich stron kieliszek, nalał, podniósł w górę do światła i wychylił jednym haustem wszystką wódkę; jednak nie połykając, popłukał nią najpierw dobrze całą gębę, a potem dopiero połknął i zakąsiwszy chlebem z marynowanemi opieńkami, zwrócił się do Iwana Teodorowicza.
— Czy nie z Iwanem Teodorowiczem mam honor mówić?
— Tak jest, z nim samym! — odrzekł zapytany.
— Bardzo pan raczył zmienić się od czasu, jak miałem honor go widzieć. O, ho, ho! — ciągnął dalej Iwan Iwanowicz, — jeszcze ot takim pana pamiętam! — tu podniósł rękę na łokieć od ziemi. — Nieboszczyk ojciec pański, daj mu Boże królestwo niebieskie, rzadkich zalet był człowiek. Kawony i melony bywało miał takie, jakich teraz nigdzie pan nie znajdzie. Ot choćby i tu, — ciągnął dalej, odprowadzając Szpońkę na stronę, — podadzą panu melony, ale cóż to za melony? nawet spojrzeć nie warto! Da pan wiarę, że u nieboszczyka były melony, — dodał z miną tajemniczą, rozstawiając ręce, jakby chciał objąć grube drzewo, — dalibóg, ot takie!
— Chodźmy do stołu! — rzekł pan Grzegorz, ująwszy za rękę Iwana Teodorowicza.
Pan Grzegorz siedział na zwykłem swojem miejscu, przy końcu stołu, zawiesiwszy pod brodą ogromną serwetę, i w tym kostiumie będąc podobnym do bohaterów, których cyrulicy malują na swoich szyldach. Iwan Teodorowicz, rumieniąc się, siadł na wskazane mu miejsce vis-à-vis dwóch panien; zaś Iwan Iwanowicz nie omieszkał usiąść tuż obok niego, ciesząc się w duszy, że będzie miał sposobność udzielenia się ze swemi wiadomościami.
— Na co pan wziąłeś kuperek, Iwanie Teodorowiczu! To indyk! — rzekła staruszka, zwracając się do gościa, któremu w tej chwili podał półmisek wiejski oficjant, w szarym fraku z czarną łatką. — Niech pan weźmie szyjkę!
— Mamo! kto mamę prosi wtrącać się! — przemówił pan Grzegorz. — Proszę być pewną, że gość sam wie, co mu wziąć należy. — Iwanie Teodorowiczu! Niech pan weźmie skrzydełko, ot to drugie z pępuszkiem! A cóż pan tak mało bierze? Niech pan weźmie wątróbkę! A ty czego rozdziawiłeś gębę z półmiskiem? proś! klękaj, gałganie! mów zaraz: Iwanie Teodorowiczu, proszę wziąć wątróbkę!
— Iwanie Teodorowiczu! proszę wziąć wątróbkę! — zabeczał, uklęknąwszy oficiant z półmiskiem.
— Hm! co to za indyk! — rzekł półgłosem Iwan Iwanowicz z miną pogardliwą, pochyliwszy się do swego sąsiada, — czy taki powinien być indyk! Oto, gdybyś pan obaczył moje indyki! Upewniam pana, że w jednym więcej tłustości, niż w dziesiątku takich, jak te. Da pan wiarę, że nawet obrzydliwie patrzyć na nie, kiedy chodzą po podwórzu — takie tłuste!...
— Iwanie Iwanowiczu! Ty łżesz! — zahuczał gospodarz, dosłyszawszy rozmowę.
— Powiem panu! — mówił wciąż do swego sąsiada Iwan Iwanowicz, udając, jakoby nie słyszał słów pana Grzegorza, — że w roku zeszłym, kiedym kazał ich pędzić do Hadziacza, dawano mi po pięćdziesiąt kopijek od sztuki, i to jeszcze brać nie chciałem.
— Iwanie Iwanowiczu! Ja ci powiadam, że łżesz! — zawtórował mu gospodarz, dla lepszej mocy, sylaba po sylabie i głośniej aniżeli pierwej.
Ale Iwan Iwanowicz udając, że go to wcale nie dotyczy, ciągnął dalej, ale ciszej o wiele:
— Doprawdy, że brać nie chciałem. W Hadziaczu ani u jednego obywatela...
— Iwanie Iwanowiczu! Głupi jesteś i nic więcej! — głośno zawołał pan Grzegorz. — Wszak Iwan Teodorowicz wie o tem wszystkiem lepiej od ciebie i pewno ci nie uwierzy.
Tu Iwan Iwanowicz obraził się na serjo, umilkł, i zabrał się szczerze do indyka, niezważając na to, że niebył tak tłustym, jak tamte, na które obrzydliwie było patrzeć.
Dźwięk nożów, łyżek i talerzy, zamienił na chwilę rozmowę; ale najgłośniej dawało się słyszeć wysmoktywanie szpiku z baraniej kości, dokonywane przez pana Grzegorza.
— Czy pan czytał, — zapytał Iwan Iwanowicz po chwili sąsiada, wysuwając głowę ze swojej bryczki, — książkę: „Pielgrzymka Korobiejnikowa do Ziemi świętej?“ Prawdziwa roskosz dla duszy i serca! Teraz nie drukują takich książek. Wielka szkoda, że nie popatrzyłem w którym roku.
Iwan Teodorowicz posłyszawszy, że rzecz idzie o książkę, z wielką pilnością nabierał sosu do talerza.
— Istotnie, panie dobrodzieju, dziwnie się musi wydawać, skoro sobie człowiek pomyśli, że też to prosty mieszczanin mógł zajść tak daleko: więcej jak trzy tysiące wiorst, panie dobrodzieju! więcej jak trzy tysiące wiorst! To zapewne sam Pan Bóg raczył z nim chodzić po Palestynie i Jerozolimie.
— Więc pan powiada, że on, — rzekł Iwan Teodorowicz, który wiele się był nasłuchał o Jerozolimie jeszcze od swojego famulusa, — był i w Jerozolimie!...
— O czem pan mówisz, Iwanie Teodorowiczu?! — zawołał z końca stołu pan Grzegorz.
— Ja, to jest, chciałem powiedzieć, że co to za dalekie strony bywają na świecie, — odrzekł zagadnięty, bardzo się ciesząc, że wymówił tak długi frazes.
— Nie wierzcie mu, Iwanie Teodorowiczu! — rzekł pan Grzegorz, dobrze się nie wsłuchawszy, — wszystko łże! Tymczasem skończył się objad. Pan Grzegorz poszedł do swego pokoju, jak zwykle, trochę się przedrzemnąć, a goście udali się w ślad za staruszką gospodynią i pannami do bawialnego pokoju, gdzie na tym samym stole, na którym oni zostawili wychodząc: wódkę, jakby w skutek jakichści czarów, zjawiły się miseczki z konfiturami różnych gatunków i talerze z kawonami, wiśniami i melonami.
We wszystkiem widoczną się stała nieobecność pana Grzegorza: gospodyni była mowniejszą, i sama, bez prośby, odkrywała mnóstwo sekretów, dotyczących kwaszenia ogórków i suszenia gruszek. Nawet panny rozmawiały; lecz blondynka, która zdawała się być młodszą o lat sześć od swojej siostry, i która sądząc z powierzchowności, miała dwadzieścia pięć lat, była nie tak mowną.
Ale za wszystkich mówił i działał Iwan Iwanowicz. Będąc pewnym, że nikt mu teraz nie przeszkodzi, mówił: o ogórkach i o posiewie kartofli, i o tem, jacy to dawniej rozumni byli ludzie — gdzież dzisiejszym z nimi się mierzyć! i o tem, że wszystko na świecie im dalej, tem rozumniej, i nakoniec dójdzie do wykrywania najmądrzejszych rzeczy. Jednem słowem, był to jeden z liczby tych ludzi, którzy z największą przyjemnością lubią się zająć uweselającym duszę dyskursem i mówić będą o wszystkiem, o czem tylko można mówić. Skoro rozmowa wchodziła na drogę poważnych i religijnych przedmiotów, Iwan Iwanowicz wzdychał po każdym wyrazie, kiwając zlekka głową; jeśli zaś mówiono o gospodarstwie, to wysuwał głowę ze swojej bryczki i robił takie miny, że patrząc na nie, zda się mogłeś czytać: jak należy robić gruszkowy kwas, jakiej wielkości są te melony, o których on mówił, i jakiej grubości te gęsi, co biegają u niego po podwórzu.
Nareszcie, ledwie nie ledwie, nad wieczorem, udało się naszemu gościowi pożegnać, pomimo swojej niedecydowności, i mimo że go gwałtem chciano zatrzymać na noc, przecież postawił na swojem — i wyjechał.

V.
Nowy plan cioci.

— A co? oddał zapis ten stary hultaj? — Temi słowy powitała ona siostrzeńca, z niecierpliwością wyglądając go od kilku godzin na ganku, i nakoniec nie wytrzymała, aby nie wybiegnąć za wrota.
— Nie, ciociu, — odparł siostrzeniec, złażąc z wózka, — pan Grzegorz żadnego zapisu nie ma.
— I tyś mu uwierzył? Łże on przeklęty! Skoro go gdzie zdybię, doprawdy, własnemi rękoma ogrzmocę! O, zaleję mu sadła za skórę! Zresztą, potrzeba wprzódy pomówić z naszym podsędkiem, czy nie uda się zmusić go sądownie... Ale nie o to teraz chodzi. A co, obiad był dobry?
— Bardzo... tak! nadzwyczaj, ciociu!
— No, jakież były potrawy? opowiedz. Staruszka, wiem, to mistrz w swojej sztuce.
— Leniwe pierożki były ze śmietaną, ciociu. Potrawka z faszerowanych gołębi...
— A indyk ze śliwkami był? — zapytała ciocia, bo sama dobrze umiała przyrządzać tę potrawę.
— Był i indyk... Bardzo ładne panienki, — siostry pana Grzegorza, zwłaszcza blondynka...
— A! — rzekła ciocia; bacznie spojrzała na siostrzeńca, który zarumieniwszy się, spuścił w dół oczy. Nowy projekt szybko powstał w jej głowie: — A co? — zapytała z ciekawością i żwawo, — jakie brwi u niej?
Nieodrzeczy będzie zanotować, że ciocia rozumiała, że piękność kobiety w brwiach spoczywa.
— Brwi zupełnie takie, jakie ciocia opowiadała, że u was były w młodości. I po całej twarzy niewielkie piegi.
— A! — rzekła ciocia, zadowolona słowami siostrzeńca, który jednakże wcale nie myślał o tem, aby powiedzieć komplement. — Jakąż miała na sobie suknię? chociaż zresztą trudno teraz znaleźć takie mocne materje, jaka, choćby naprzykład, ot u mnie na tej kapocie. Ale nie o to rzecz idzie. No, cóż, rozmawiałeś z nią o czemkolwiek?
— To jest... ja, ciociu? Ciocia może już myśli...
— A cóż? cóżby w tem było dziwnego? tak Bóg chciał! Może ci przeznaczenie wybrało ją za żonę...
— Nie wiem, doprawdy, jak ciocia może to mówić, to dowodzi, że ciocia całkiem mnie nie zna...
— Ot, masz tobie, już się i obraził! — rzekła ciocia. Szcze moloda dytyna, pomyślała w duchu, nic nie wie! Potrzeba ich sprowadzić razem, niech się poznajomią. — Poczem poszła do kuchni, zostawiając Iwana Teodorowicza.
Ale od tej chwili myśl jej była wyłącznie zajęta tem, żeby jak najprędzej widzieć swego siostrzeńca żonatym i niańczyć swe małe wnuczęta. W głowie jej krążyły same tylko przygotowania do wesela, i widać było, że wszystko w jej gospodarce zaczęło iść śpieszniej niż zwykle, choć zresztą, jak zwykle bywa w takich razach, wszystko robiło się gorzej. Często, robiąc ciasteczka na desert, którego nigdy nie powierzała kucharce, zapomniawszy się i wyobrażając sobie, że koło niej stoi maleńki wnuczek proszący o łakocie, wyciągała w zamyśleniu do niego rękę z najlepszem ciasteczkiem, a pies korzystając z tego, chwytał smaczny kąsek, i dopiero chromkaniem wyprowadzał ją z zamyślenia, za co otrzymywał naturalnie stosowną nagrodę kociubą. Nawet zarzuciła ulubione swoje zajęcie, i nie jeździła na polowanie, zwłaszcza kiedy razu pewnego zamiast kuropatwy, zastrzeliła wronę, co przedtem nigdy jej się nie zdarzało.
Nareszcie, po upływie dni czterech, wszyscy ujrzeli wytoczoną z wozowni na podwórze bryczkę. Furman Omelko, który zarazem był ogrodnikiem i stróżem, już od samego świtu stukał młotkiem i przybijał skórę, wciąż odpędzając natrętne psy, które lizały koła. Poczytuję sobie za obowiązek uprzedzić czytelników, że to ta sama bryczka, w której jeździł jeszcze Adam, i dla tego, gdyby kto się poważył przedstawić inną bryczkę za alamowską, będzie to wierutny fałsz, i bryczka niezawodnie jest fałszywą. Dotychczas nie wiadomo, w jaki sposób została ona uratowaną od potopu; zapewne w arce Noego była dla niej osobna wozownia. Szkoda tylko, że nie możemy czytelnikom plastycznie ją unaocznić. Dość powiedzieć, że Bazylida Kasparówna bardzo była zadowoloną z jej architektury, i mocno żałowała, że wyszły już z mody starożytne powozy. Samo urządzenie bryczki nieco pochyle, to jest tak, że prawa jej strona była daleko wyższą, niż lewa, bardzo jej się podobało, bo z jednej strony może, jak ona powiadała, włazić słusznego wzrostu osoba, a z drugiej niskiego. Wreszcie wewnątrz bryczki mogło się zmieścić sztuk pięć niskiego wzrostu i troje takich jak ciocia.
O południu, Omelko, ułatwiwszy się koło bryczki, wyprowadził ze stajni trójkę koni, nie wiele o młodszych od niej, i zaczął je przywiązywać sznurkiem do wspanialej kolasy. Iwan Teodorowicz wlazł z jednej strony, ciocia z drugiej, i bryczka ruszyła z miejsca. Idący po drodze chłopi, widząc taką bogata kolasę (ciocia bardzo rzadko w niej wyjeżdżała), z uszanowaniem zatrzymywali się, a zdjąwszy czapki, kłaniali się do ziemi.
Po dwóch godzinach jazdy, kolasa zatrzymała się przed gankiem — sądzę, że nie potrzebuję dodawać, iż: przed gankiem domu Storczenka. Pana Grzegorza nie było w domu. Staruszka z pannami wyszła na spotkanie gości do jadalnego pokoju. Ciocia podeszła miarowym krokiem, z wielką zręcznością wysunęła naprzód jedną nogę i rzekła głośno:
— Bardzo się cieszę, szanowna pani, że mam honor osobiście złożyć jej mój szacunek, a zarazem z respektem proszę o pozwolenie złożenia podziękowania za przyjęcie, jakie okazałaś pani dla mego siostrzeńca Iwana Teodorowicza, który bardzo zeń był zadowolony. Prześliczną ma pani dobrodziejka hreczkę u siebie! widziałam podjeżdżając do wsi. A pozwoli się pani zapytać, ile kóp z dziesięciny?
Po tej przemowie nastąpiło ogólne obcałowywanie się; kiedy wreszcie roztasowano się w bawialnym pokoju, staruszka gospodyni zaczęła:
— Na konto hreczki nie mogę pani służyć, to wydział Grzegorza; już od dawna do tego się nie wtrącam, a przytem nie mogę — starość nie radość! Dawniej, bywało, pamiętam, hreczka po pas sięgała; teraz Bóg wie co; chociaż, zresztą, powiadają, że coraz to lepsza. — Tu staruszka westchnęła, i w tem jej westchnieniu badacz starożytności domyśliłby się wieku ośmnastego.
— Słyszałam, że u pani własne jej dziewki piękne tkają dywany, — rzekła Bazylida Kasparówna, i tem dotknęła najdelikatniejszej strony; staruszka jak gdyby odmłodniała, więc dalejże popłynęły całe potoki słów o tem: jak należy farbować przędzę, jak do tego przyrządzać nici i t. d.
Od dywanów szybko przeszła rozmowa na kiszenie ogórków i suszenie gruszek. Jednem słowem, godzina jeszcze nie upłynęła, a już obie damy były w takiej zażyłości, jakby od wieków znały się z sobą. Bazylida Kasparówna zaczęła wreszcie ze staruszką mówić po cichu tak, że Iwan Teodorowicz nie mógł nic słyszeć.
— To może pani zechce sama obaczyć? — rzekła wstając staruszka gospodyni.
W ślad za nią powstawały: panny, Bazylida Kasparówna i wszyscy ruszyli do panieńskiego pokoju. Ciocia jednak skinęła na siostrzeńca, ażeby pozostał i szepnęła coś na ucho staruszce.
— Maniu! — rzekła staruszka, zwracając się do złotowłosej panienki: — zostań z gościem i baw go rozmową, aby mu nudno nie było...
Złotowłosa panienka pozostała i siadła na sofie. Iwan Teodorowicz siedział na krześle, jakby na szpilkach, rumienił się i spuszczał na dół oczy; ale panienka zdawała się wcale nie zwracać na to uwagi; obojętnie siedziała na sofie, przypatrując się pilnie oknom i ścianie, albo goniąc wzrokiem za kotką, która lękliwie przebiegała pod krzesłami.
Iwan Teodorowicz nabrał nieco otuchy i chciał zacząć dyskurs; lecz zdawało mu się, że wszystkie słowa pogubił gdzieś po drodze. Żadna myśl w tej chwili nie przychodziła mu do głowy.
Milczenie trwało około kwadransu. Panienka wciąż siedziała na swojem miejscu.
Nareszcie Iwan Teodorowicz odważył się go przerwać:
— Latem bardzo wiele bywa much, — rzekł drżącym głosem.
— Nadzwyczaj wiele, — odrzekła panna. — Mój brat umyślnie już był zrobił na nich patkę ze starego maminego trzewika, ale to mało pomaga.
Ta rozmowa znowu się urwała, i nasz kawaler w żaden żywy sposób nie mógł już znaleźć więcej wątku. Nareszcie gospodyni z ciocią i czarnowłosą panną wróciły do pokoju. Pomówiwszy jeszcze trochę, Bazylida Kasparówna pożegnała się ze staruszką i pannami, pomimo najserdeczniejszych nalegań pozostania na noc. Staruszka i panny odprowadziły gości na ganek i długo się jeszcze kłaniały cioci i siostrzeńcowi, wyzierającym z bryczki.
— A co, o czem rozmawialiście we dwoje? — zapytała w drodze ciocia swego siostrzeńca.
— Bardzo przyzwoita i dobrze wychowana panna Marja, — rzekł pan Iwan.
— Słuchaj, Iwanie, chcę pomówić z tobą na serjo. Wszak już, chwała Bogu, masz trzydziesty ósmy rok, rangę także masz przyzwoitą, pora pomyśleć i o dzieciach. Dla ciebie koniecznie potrzebna żona...
— Jakto, ciociu! — krzyknął przestraszony Iwan Teodorowicz, — jak to, żona! Nie, ciociu, na miłość Boga!... Ciocia mnie zawstydza... ja jeszcze nigdy nie byłem żonaty... Ja nie wiem co z nią robić!
— Dowiesz się jeszcze, dowiesz, — rzekła uśmiechając się ciocia, i pomyślała w duchu: „Kudy-ż, szcze zowsim mołoda dytyna, nic nie wie! — ciągnęła dalej głośno: — Lepszej żony nie znajdziesz, jak Marja Storczenko. A przy tem, wszak ona tobie się podobała. Już my o tem ze staruszką pomówiliśmy, jej będzie bardzo przyjemnie mieć cię za zięcia. Prawda, nie wiadomo jeszcze, co powie ten stary grzesznik — Grzegorz; ale my na niego zważać nie będziemy; niech tylko spróbuje — nie da posagu, to my na niego do sądu.... „
W tej chwili bryczka stanęła przed gankiem, i starożytna klacze odżyły czując blisko stajnię.
— Słuchaj, Omelku! niech konie pierwej odpoczną, a nie prowadź ich zaraz do wody, to gorące konie. No, Iwanie Teodorowiczu! — ciągnęła dalej ciocia, wyłażąc z bryczki, — radzę ci dobrze zastanowić się nad tem. Muszę jeszcze zabiegnąć do kuchni, zapomniałam zadysponować Sołosze kolację, a ona hultaj, pewno się sama nie domyśliła.
Ale Iwan Teodorowicz stał, jakby ogłuszony piorunem. Prawda, panna Marja wcale nie brzydka panienka; ale się żenić!... to mu się wydawało tak strasznem, tak nadzwyczajnem, że nie mógł nawet wspomnieć o tem bez strachu. Żyć z żoną!... to przechodzi wszelkie pojęcie! On nie będzie sam w swoim pokoju, a wszędzie muszą być we dwoje!... Pot kroplami zeń spadał, w miarę tego, jak co raz więcej zaczął myśleć o małżeństwie.
Wcześniej niż zwykle położył się do łóżka; ale pomimo wszelkich usiłowań, zasnąć nie mógł. Nareszcie upragniony sen, ten powszechny lekarz wszelkich utrapień nawidził go; ale jaki sen!: Takiego dziwnego snu jeszcze w życiu swojem nie miał.
To śniło mu się, że wszystko około niego szumi, kręci się, a on biegnie, biegnie, nóg pod sobą nie czuje... tuż, tuż opadnie z sił... w tem ktoś go chwyta za ucho. — Aj! kto to? — To ja, twoja żona! — krzyczał mu jakiś głos, i on się obudził. To wyobrażało mu się, że już jest żonatym, że wszystko w ich domku tak jakoś niezwykle, dziwnie: w pokoju jego w miejsce pojedynczego, podwójne łóżko; na krześle siedzi żona. On się żenuje, sam nie wie, jak do niej podejść, o czem z nią mówić, i postrzega, że u niej gęsia twarz. — Niechcący odwraca się w inną stronę, i widzi drugą żonę, także z gęsią twarzą. Odwraca się znowu winną stronę — stoi trzecia żona; napowrót — jeszcze jedna żona. Tu już nie wytrzymał; począł uciekać do ogrodu; ale w ogrodzie gorąco; zdjął czapkę, patrzy — a w czapce siedzi żona. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Sięgnął ręką do kieszeni po chustkę — i w kieszeni żona, wyjął z ucha watę — i tam siedzi żona. W tem zaczął skakać na jednej nodze, a ciocia patrząc na niego, mówiła z powagą: — Tak musisz skakać, bo jesteś teraz żonatym człowiekiem. On do niej; ale ciocia już nie jest ciocią, — tylko — dzwonicę.
I czuje, że go ktoś ciągnie sznurkiem na dzwonicę.
— Kto to mnie ciągnie? — z płaczem zawołał Iwan Teodorowicz.
— To ja, twoja żona, ciągnę ciebie, bo ty jesteś dzwonem.
— Nie, ja nie dzwon, ja Iwan Teodorowicz! — krzyczał.
— Tak, ty jesteś dzwonem, — mówił przechodząc do niego pułkownik P***, piechotnego pułku.
To znowu śniło mu się, że żona wcale nie jest człowiekiem, a jakąś sierścianą materją, że on w Mohylowie przychodzi do sklepu: — Jakiej pan każe sobie dać materji? — powiada kupiec, — niech pan weźmie żony, to najmodniejsza materja, bardzo gustowna; z niej teraz wszyscy robią sobie surduty.
Kupiec mierzy i kraje żonę. Iwan Teodorowicz bierze ją pod pachę, idzie do żyda krawca.
— Nie, — powiada żyd, — to zła materja, nikt z niej nie robi surduta...
Przestraszony i oburzony do najwyższego stopnia, budzi się Iwan Teodorowicz; zimny pot leje się zeń jak z wiadra.
Wstawszy zrana, natychmiast poszedł zaglądnąć do wyroczni Salomona. Na ostatniej kartce, jakiś łaskawy księgarz, powodowany rzadką w tych czasach bezinteresownością, umieścił skrócony sennik. Ale tam wcale nawet nie było najmniejszej wzmianki o takim śnie bezsensowym.
Tymczasem w głowie cioci dojrzewał całkowicie nowy projekt o którym się dowiecie w...





VI.
Notatki warjata.



3. Października.

Dnia dzisiejszego wydarzyła się nadzwyczajność. Wstałem bardzo późno, i gdy Marta przyniosła mi oczyszczone buty, zapytałem ją, która godzina? Dowiedziawszy się, że już dawno wybiła dziesiąta, pośpieszyłem ubrać się co prędzej. Wyznam szczerze, że nie poszedłbym wcale do biura, wiedząc naprzód, jak kwaśną minę zrobi naczelnik naszego wydziału. On już od dawna robi mi uwagi.
— „Co to, bratku, u ciebie za groch-kapusta w głowie? Niekiedy rzucasz się jak kot zagorzały, a czasem tak rzecz zagmatwasz, że i sam szatan niedójdzie ładu; w zatytułowaniu napiszesz małą literę, nie dasz daty i liczby.“ — Przeklęta czapla! On pewno mi zazdrości, że siedzę w gabinecie pana dyrektora i temperuję pióra dla Jego Ekscellencji. Słowem, nie poszedłbym do biura, gdyby nie nadzieja widzenia się z kasjerem; a nuż uda się wyprosić u tego żyda choć cokolwiek naprzód z mojej gaży. Oto stworzenie! Żeby on wydał kiedykolwiek komu naprzód za cały miesiąc pieniądze — Boże święty, raczej nastąpi sąd ostateczny! Proś, choć pęknij, żebyś był w jakiej nędzy — nie da, ten siwy djabeł! A tymczasem, w domu własna jego kucharka bije go po twarzy... Wszak to całemu światu wiadomo. Ja nie rozumiem jaka korzyść ze służby w mojem biórze. Żadnych zgoła resursów! Ot w rządzie gubernialnym, w Izbach: cywilnej, lub dóbr skarbowych, to rzecz inna, tam patrz tylko: ów zaszył się w kącie i skrobie piórkiem, fraczek na nim wytarty, a fizys taka, że aż korci w nią plunąć, a przypatrz no się bliżej — jaki on lokal zajmuje! Z porcelanowym wyzłacanym kubkiem i niepokazuj się do niego. — To, — powiada, — lekarski prezent, — a jemu dawaj parę kasztanów, albo faeton, albo futro bobrowe tak za trzysta rubli!... Z pozoru taki cichutki, tak się delikatnie wyraża: — Proszę pozwolić scyzoryczka zatemperować piórko, — a tam tak skrobnie interesanta, ze zaledwo koszula zostanie mu na grzbiecie. Prawda, że u nas za to służba szlachetniejsza, czystość i porządek we wszystkiem taki, że o podobnym ani się śniło żadnemu zarządowi gubernialnemu; stoły mahoniowe, wszyscy naczelnicy na pan. Wyznaję, że gdyby nie ta szlachetność, dawnobym porzucił moje bióro.
Przywdziałem stary płaszcz i wziąłem parasol, bo deszcz padał ulewny. Ulice były puste, baby tylko z narzuconemi na głowy połami, kupcy pod parasolami i jeden z drugim woźnica przesuwali mi się przed oczami. Z dystyngowanych tylko nasz brat urzędnik wędrował. Zajrzałem go na przecięciu ulicy. Jakem go tylko zoczył, zaraz powiedziałem sobie: — Ehe! nie kochanku, ty nie do bióra dążysz, ty śpieszysz ot tam za tą, co biegnie przed tobą i patrzysz na jej nóżki. Co to za bestja ten nasz brat urzędnik! Dalibóg, nie ustąpi żadnemu oficerowi; niech się tylko pokaże kapelusik, niezawodnie zaczepi. — Kiedym to myślał, ujrzałem podjeżdżającą karetę do magazynu, około którego właśnie przechodziłem. Zaraz ją poznałem. Była to kareta naszego dyrektora. — Ale on nie ma nic do magazynu, pomyślałem, to pewnie jego córka. Przysłoniłem się do ściany. Lokaj otworzył drzwiczki i ona furknęła z karety jak ptaszek. Jak popatrzyła na prawo i na lewo, mignęła brewką i oczkiem... Boże mój miłosierny! zginąłem, zginąłem na wieki! I po co jej wyjeżdżać z domu w taką ulewę! Mów że tu, że kobiety nie mają szczególniejszej pasji do tych gałganków...
Ona mnie nie poznała; zresztą i ja sam starałem się zakryć twarz jak można szczelniej, bo miałem na sobie płaszcz poplamiony i starego kroju. Teraz noszą płaszcze z długiemi pelerynami, a moja miała dwie króciutkie, jedna nad drugą, ba! i sukno nie w najlepszym gatunku. Psina jej, nie zdążywszy wbiedz do magazynu, została na ulicy. Ja znam tę suczkę. Wołają ją Medżi. Nie upłynęła minuta, gdy w tem słyszę cieniutki głosik: — Jak się masz medżi! — Otóż masz! kto to mówi? Obejrzawszy się obaczyłem pod parasolem dwie przechodzące damy: jedna staruszka, a druga mlłodziutka; lecz one już przeszły, a tuz obok mnie znów słyszę głos:
— Czyż nie wstyd ci Medżi!
Co za licho! zobaczyłem, że Medżi obwąchiwała się z drugą suczynką, idącą z temi damami.
— Ehe! — powiedziałem do siebie. — Ale cóż znowu, czy nie pijany jestem! Tylko, że to zdarza się ze mną bardzo rzadko.
— Nie, Fidelko, nie słusznie mnie posądzasz, — słyszałem wyraźnie, że wymówiła to Medżi, — ja byłam, haw! haw! ja byłam, haw! haw! haw! bardzo chorą! — Ach, psino ty jakaś!
Przyznam się, że byłem bardzo zdziwiony, usłyszawszy ją mówiącą ludzkim językiem. Później, skombinowawszy wszystko dobrze, przestałem się dziwić. Rzeczywiście — bywało już na świecie wiele podobnych przykładów. Powiadają, że w Anglii wypłynęła ryba, która wymówiła dwa słowa językiem tak szczególnym, że uczeni już trzeci rok pracują nad ich zrozumieniem, i dotąd jeszcze nic pewnego nie orzeczono w tej mierze. Czytałem także w gazetach o dwóch krowach, które wszedłszy do magazynu, zażądały dla siebie funta herbaty. Lecz przyznam się, że daleko więcej byłem zdziwiony, gdy Medżi powiedziała:
— Pisałam do ciebie, Fidelko; ale Kurta pewno nie doręczył ci mego listu!
Na moją gażę klnę się i na wszystko! — nie słyszałem o tem nigdy, by pies mógł pisać! To mnie zdziwiło. Prawda, że od niejakiego czasu zdarza mi się widzieć i słyszeć takie rzeczy, jakich jeszcze nikt nie widział i nie słyszał.
— A no, pójdę ja, — rzekłem sam do siebie, — za tą suczynką, i dowiem się, co to za jedna, i co ma na myśli
Roztworzywszy parasol, puściłem się w ślad za dwoma damami. Przeszły przez Grochową, zwróciły na Mieszczańską, ztamtąd na Stolarską, wreszcie przed mostem Kokuszkina zatrzymały się u wielkiej kamienicy.
— Znam tę kamienicę, — rzekłem sam do siebie, — to kamienica Zwierkowa. Oto machina! Co tam różnych ludów ją zamieszkuje: ile kucharek, ile przejeżdżających! a naszych braci urzędników, jak psów,, siedzą jeden na drugim. Mam tam jednego przyjaciela mego, który doskonale gra na trąbie.
Damy weszły na piąte piętro.
— Dobrze, — pomyślałem, — teraz nie pójdę, ale zanotuję sobie miejscowość, i z pierwszej zręczności nie omieszkam skorzystać!

4. Października.

Dzisiaj środa, i dla tego byłem w gabinecie naszego szefa. Umyślnie przyszedłem wcześniej, i zasiadłszy, potemperowałem wszystkie pióra. Dyrektor nasz musi być bardzo uczony człowiek. Cały jego gabinet zastawiony szafami pełnemi książek. Czytałem tytuły niektórych: wszystko strasznie uczone rzeczy, tak uczone, że aż niedostępne dla nas prostaczków; wszystko albo we francuzkim, albo w niemieckim języku. A przypatrz się jego obliczu — toż to dopiero powaga z jego oczu bije! Nie słyszałem nigdy, by kiedy powiedział zbywający wyraz. Chyba tylko przy podaniu mu papierów, zapyta:
— Jaka tam pogoda?
— Wilgoć, Wasza Ekscelencjo!
Słowem, ani się równać naszemu bratu. Mąż stanu, i basta! Zauważyłem jednakże, że on mnie lubi szczególniej. Gdyby to i córka... a, szaleństwo!... Nie, nie, milczenie... Czytałem „Pszczołę.“ Co to za głupi naród ci Francuzi! Wziąłbym, dalibóg, ich wszystkich i oćwiczyłbym rózgami! W tejże gazecie czytałem opisanie balu, oddane w sposób bardzo zajmujący przez jednego z Kurskich obywateli. Kurscy obywatele wogóle bardzo dobrze piszą. Potem zauważyłem, że wybiło już pół do pierwszej, a nasz nie wychodził jeszcze ze swojej sypialni. Około wpół do drugiej stała się rzecz, której żadne pióro opisać nie jest w stanie. Otworzyły się drzwi, sądziłem, że dyrektor, i powstałem z krzesła z papierami; lecz to była ona, ona sama! Wszyscy Święci! jak ona była ubrana! suknia biała jak łabędź — ubrana przecudnie! a jak popatrzyła, słońce — dalibóg, słońce! Ukłoniła się, mówiąc:
— Ojca mego tu nie było?
Aj, aj, aj! głos jaki! kanareczek, istny kanareczek.
— Wasza Ekscelencjo, — chciałem powiedzieć, — każcie odebrać mi życie; a jeżeli zechcecie życie mi odebrać, to odbierajcie waszą generalską rączką, — ale do djabła, jakoś mi się język poplątał i odpowiedziałem tylko:
— Nie, nie był.
Ona popatrzyła na mnie, na książki, i upuściła chusteczkę. Rzuciłem się z całej siły, pośliznąłem się na przeklętej posadzce, i o mały włos nie rozbiłem sobie nosa, zatrzymałem się jednak i pochwyciłem chusteczkę. Boże mój! co za chusteczka! cieniusieńka, batystowa, cała ambrą przesiąkła, tak i wionie od niej generalstwo!... Podziękowała mi, cokolwiek uśmiechając się, tak, że cukrowe jej usteczka prawie się nie poruszyły, i potem wyszła. Siedziałem jeszcze z godzinkę, gdy wtem wszedł lokaj, mówiąc:
— Idźcie, Aksenty Iwanowiczu, do domu, bo pan wyjechał z domu.
Cierpieć nie mogę tej fagaserji: rozwali się w przedpokoju i nawet głową nie kiwnie.
Mało tego: pewnego razu, jednemu z tej hołoty przyszło do głowy, nie wstając z miejsca, traktować mnie tabaką.
— A czy ty wiesz, głupi muzyku, że ja jestem urzędnikiem, i do tego szlachetnie urodzonym!
Wziąłem jednakże czapkę, ubrałem się w płaszcz, dla tego, że te draby nigdy mi go nie podadzą, i wyszedłem.
W domu po większej części leżałem na łóżku. Potem przepisywałem bardzo ładne wierszyki: „Chwilkę mej lubej nie widząc, sądzę, że rok jej nie widziałem, sam siebie i życie swe nienawidząc; czyż mogę tak żyć! powiedziałem.“ Musi to być zapewne utwór Puszkina. Ku wieczorowi, okutawszy się w płaszcz, chodziłem około ganku Jej Ekscelencji, i długo czekając, czy nie wyjdzie wsiąść do karety, bym mógł spojrzeć na nią raz jeszcze; ale nie, nie wychodziła.

6. listopada.

Rozwścieklił mnie naczelnik wydziału. Gdy przyszedłem do bióra, zawołał mnie do siebie, i dawaj że prawić:
— Człowieku, zmiłuj się, co też ty robisz?
— Jakto co? ja nic nie robię, — odpowiedziałem.
— No, pomyśl tylko dobrze! wszakże ci siadła czterdziestka z górą — poraby mieć rozum! Co ty sobie myślisz? Sądzisz, że ja nie wiem o wszystkich twoich sprawkach! Zawróciłeś sobie głowę córką dyrektora! No, popatrz na siebie, zastanów się tylko, co też ty jesteś takiego? Wszakże ty zero i nic więcej! grosza niemasz przy duszy. Albo popatrz w lustro na swoją fizys, gdzie tobie myśleć o czemś podobnem?
Niech go djabli porwą! Że on ma twarz podobną do aptecznego pęcherza, a na głowie pukielek włosów, zawiniętych w czubek, który trzyma do góry i podsmarowuje jakąś tam pomadą, to już sądzi, że tylko jemu jednemu wszystko wolno. Rozumiem, rozumiem — zkąd ta złość ku mnie. Zazdrość go męczy: może on widzi oddane mi pierwszeństwo w okazaniu dowodów dobrego ku mnie usposobienia. Plwać mi na ciebie! To rzecz wielka. — Radca dworu! Wywiesił złoty łańcuch przy zegarku, każe sobie robić buty po trzydzieści rubli — pal go tam djabli! A jaż to czy włóczęga jaki, krawiecki albo podoficerski syn? Ja jestem szlachcic! Cóż, wszakże i ja mogę wszystkiego się dosłużyć. Mam dopiero czterdzieści dwa lata — sam czas do rozpoczęcia karjery. Poczekaj, przyjacielu! dochrapiemy się i my rangi pułkownika, a da Bóg i czegoś lepszego. Potrafię i ja urządzić się lepiej od ciebie. Coś mu przyszło do głowy, że krom niego, niema już na świecie ani jednego porządnego człowieka? Daj-no mi frak, zrobiony według ostatniej mody, a zawiąż-no mi taką krawatkę — nie zdasz mi się wówczas nawet na podeszwę. Środków brak — to bieda!

8. Listopada.

Byłem w teatrze. Grano rossyjskiego błazna Fiłatkę. Śmiałem się bardzo. Dany był jeszcze jakiś wodewilek ze śmiesznemi wierszykami na prokuratorów, szczególniej na jednego kolegialnego registratora, wogóle bardzo swobodnie napisane, tak, że zdziwiłem się nawet, jak mogła to aprobować cenzura; a o kupcach wprost powiedziano, że oszukują kupujących, synkowie zaś ich, trwoniąc wszystko na hulatykę, dochodzą do szlachectwa. O dziennikarzach także była zabawna strofka: że oni lubią wszystko krytykować, i że autor ucieka się pod opiekę i obronę publiczności. Zabawne bardzo sztuczki piszą dzisiejsi autorowie. Ja lubię bardzo bywać w teatrze. Skoro tylko znajdzie się jaki grosz w kieszeni — nie wytrzymam, by nie pójść. A niektórzy z naszych braci urzędników, tacy są głupcy, że za nic nie pójdzie do teatru, chyba mu dasz bilet daremnie. Jedna z aktorek śpiewała bardzo dobrze. Wspomniałem o tej... eh, szaleństwo! nie, nie... milczenie.

9. listopada.

O ósmej godzinie poszedłem do biura. Naczelnik wydziału udał, że mię nie widzi. Ja z mojej strony także, jak gdyby nigdy nic między nami nie zaszło. Przepatrywałem i sprawdzałem papiery. Wyszedłem o czwartej godzinie. Przechodziłem koło mieszkania dyrektora, ale nikogo nie spostrzegłem. Po objedzie głównie leżałem na łóżku.

11. listopada.

Dziś siedziałem w gabinecie naszego dyrektora. Zatemperowałem dla niego dwadzieścia trzy piór, i dla niej, aj! aj... dla Jej Ekscelencji cztery piórka. On bardzo lubi mieć piór jak najwięcej. O, toż-to musi być tęga głowa i ciągle milczy, a głowa, jak sądzę, musi być ciągle myślami zajęta. Chciałbym się dowiedzieć, o czem też on myśli najwięcej? co tam się roi w tej głowie? Chciałoby mi się przypatrzyć bliżej życiu tych panów, wszystkie te ich ekiwoki i salonowe sztuczki; jak oni, co oni tam robią w swoim kółku — ot czego chciałbym się dowiedzieć! Parę razy zamyślałem rozmówić się o tem z Jego Ekscelencją; ale djabli go wiedzą, zawsze mi język wymawia posłuszeństwo. Powiesz tylko: zimno i ciepło na dworze, a dalej ani rusz słówka wymówić. Chciałoby mi się zajrzeć do salonu, który widzę niekiedy przez drzwi uchylone, i tam za salonem jeszcze do jednego pokoju. Ech, co za pyszne urządzenie! jakie źwierciadła, jakie porcelany! Chciałoby mi się zajrzeć tam do tej części mieszkania, gdzie Jej Ekscelencja... ot dokąd by mi się chciało! do buduaru, gdzie ustawione wszystkie flakoniki, słoiki, kwiateczki takie, że nawet dmuchnąć na nie trudno; jak tam leżą rozrzucone jej suknie, do powietrza bardziej, aniżeli do materji podobne. Chciałoby mi się zajrzeć do sypialni... tam to być muszą cuda, tam raj! Patrzyłbym na ten aksamitny podnóżek, na którym, wstając z łóżka, opiera swoją nóżkę, i jak przywdziewa na tę nóżkę, śnieżnej białości pończoszkę... Aj! aj! aj!... nic, nic... milczenie.
Dziś jednakże, jakby nowym światłem zostałem olśniony: przypomniałem sobie rozmowę dwu suczynek, słyszaną przezemnie na Newskim prospekcie.
— Dobrze, — pomyślałem w duchu, — teraz dowiem się o wszystkiem. Trzeba przejąć korespondencją, którą prowadziły ze sobą te psiuki. Z niej pewno dowiem się prawdy. Wyznaję, że raz zawołałem nawet do siebie Medżi, i powiedziałem jej:
— Słuchaj, Medżi, jesteśmy teraz sami, i jeżeli chcesz, drzwi nawet zamknę, tak, że nas nikt widzieć nie będzie... opowiedz mi wszystko, co tylko wiesz o swojej pannie, jak ona i co? a ja ci przysięgam, że tajemnicy nie zdradzę.
Lecz chytra suczynka schowała ogonek, najeżyła grzbiet i wyszła cichutko za drzwi, jakgdyby nic nie rozumiejąc. Podejrzywałem dawno, że pies jest o wiele rozumniejszy od człowieka byłem nawet pewny, że może mówić, ale rządzi się w tej mierze pewnym uporem. Pies to nadzwyczajny dyplomata; wszystko śledzi, każdy krok ludzki. Nie! bądź co bądź, a jutro robię wyprawę do kamienicy Zwierkowa; rozpytam się Fidelki, i jeżeli się uda, pochwycę wszystkie listy, jakie pisała do niej Medżi.

12. listopada.

O godzinie drugiej po południu udałem się ze stałym zamiarem zobaczenia się z Fidelką i rozpytania jej o wszystkiem. Nie mogę znieść zapachu kapusty, jaki zionie ze wszystkich drobnych sklepików przy ulicy Mieszczańskiej; a przy tem w dziedzińcu każdego domu tak cuchnie piekielnie, że zatknąwszy nos, co mi tchu starczyło, leciałem. Albo znowu ci podli rzemieślnicy wydają ze swoich warstatów taką ilość dymu i swędu, że przechadzka w tem miejscu zgoła jest niemożebną. Kiedy dostawszy się na szóste piętro, zadzwoniłem, wyszła dziewczyna wcale nie brzydka, tylko piegowata nieco. Poznałem ją. Była ta sama, która szła wówczas wraz ze staruszką. Zarumieniła się trochę, a ja zaraz domyślałem się: Ty gołąbeczku chcesz kawalera...
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Potrzebuję pomówić z waszą suczynką.
Głupia dziewczyna! w tej chwili poznałem, że głupia. A tuż wbiegła suczynka szczekając; chciałem ją pochwycić, ale bestyjka omal nie porwała mnie za nos zębami. W tem zajrzałem w kącie jej legowisko. Tego mi właśnie potrzeba! Podszedłem doń, przewróciłem słomę w drewnianej króbce, i ku prawdziwemu zadowoleniu pochwyciłem nie wielki zwitek drobnych papierków. Podła psinka zobaczywszy to, ukąsiła mnie najprzód w łydkę, a jak przewąchała, że zabrałem jej papiery, dawaj piszczeć i łasić się, a ja jej na to:
— Nie, kochanko, bywaj zdrowa! — i drapnąłem na dół.
Widocznie, że ta dziewczyna wzięła mnie za warjata, bo się nadzwyczaj przestraszyła. Wróciwszy do domu, chciałem zaraz wziąć się do roboty i rozpatrzyć te listy, dla tego że przy świecy trochę nie dowidzem. Ale Marta zabrała się do mycia podłogi. Te głupie Czuchonki zawsze nie w porę biorą się do porządku. Dla tego też wyszedłem na przechadzkę i rozmyślałem nad całem zdarzeniem. Teraz to wreszcie poznam wszystkie sprawy, myśli, i wszystkie sprężyny i dójdę do źródła. Pisma te wszystko mi odkryją. Psy, to mądry naród, one znają wszystkie najdelikatniejsze odcienia stosunków; znajdę tam pewno wszystko: portret i sprawy tego męża. Tam będzie pewno cokolwiek i o tej, która... nic milczenie!
Wieczorem wróciłem do domu. Głównie leżałem na łóżku.

13. listopada.

No, zobaczymy! Pismo dość czytelne, jednakże w charakterze przebija jak gdyby coś psiego. Przeczytajmy:

„Najmilsza Fidelko!

„Ja zawsze nie mogę się przyzwyczaić do twego mieszczańskiego imienia. Jak gdyby już nie mogli dać ci lepszego. Fidelka, Róża, jak to brzmi nie miło! Jednakże wszystko to na bok. Cieszy mię bardzo, że powzięliśmy zamiar pisywania do siebie.“
List napisany dość ortograficznie. Znaki pisarskie, a nawet e kreskowane wszędzie na swojem miejsca. Wszak lepiej nie napisze nawet nasz naczelnik wydziału, chociaż ciągle powtarza, że uczył się tam gdzieś na uniwersytecie. Popatrzmy dalej:
„Zdaje mi się, że umieć podzielić myśli, uczucia i wrażenia z innymi, jest to najdroższym darem na świecie.“
Hm! zdanie to zaczerpnięte z pewnego dzieła, przełożonego z języka niemieckiego. Autora w tej chwili nie pamiętam.
„Mówię o tem z doświadczenia, chociaż nie wybiegałam dalej na świat, jak do bramy naszego domu. Czyż życie moje nie ubiega w pośród rozkoszy? Moja pani, którą ojciec nazywa Zosią, lubi mnie nadzwyczaj.“
Aj! aj!... nic, nic... Milczenie!
„Ojciec jej także bardzo często mnie pieści. Pijam herbatę i kawę ze śmietanką, Ach! ma chère, muszę ci wyznać, że wcale nie znajduję żadnej przyjemności w wielkich tych ogryzionych kościach, które zajada w kuchni nasz kurta. Kosteczki, dobre są tylko z dziczyzny, i to wtedy, kiedy z nich nie wyssał jeszcze nikt szpiku. Dobrą także jest mięszaninka kilku potrawek razem, byle tylko bez jarzyn i sałaty; a nie znajduję znowu nic gorszego, nad zwyczaj dawania psom skręcanych gałeczek z chleba. Ten lub ów z siedzących u stołu jegomości, który przedtem trzymał może w rękach najobrzydliwsze rzeczy, wymisza temiż rękami chleb, przywoła cię do siebie, i pakuje ci w zęby gałeczkę. Odmówić jakoś nie wypada, więc musisz jeść; z obrzydzeniem, a jesz...“
Djabli wiedzą co takiego! Same głupstwa! jakby już niebyło lepszego tematu do pisania. Popatrzmy dalej, może tam będzie co mędrszego.
„Z prawdziwą gotowością uwiadamiam cię o ważniejszych wypadkach, zdarzających się u nas. Już nadmieniłam ci cokolwiek o najgłówniejszej osobie, którą Zosia nazywa ojcem. Bardzo to dziwny człowiek.“
Nakoniec! Wszak mówiłem, że psy mają filozoficzny pogląd na rzeczy. Zobaczymy tedy, co ojciec!
„...Dziwny człowiek. Ciągle milczy. Odzywa się bardzo rzadko, ale tydzień, temu nieustannie rozmawiał sam z sobą: — Otrzymam, czy nie otrzymam? — Weźmie w jedną rękę papierek, a drugą złoży próżną i powtarza: — Otrzymam, czy nie otrzymam? Raz nawet zwrócił się do mnie z zapytaniem: — Jak ty myślisz Medżi, otrzymam, czy nie otrzymam? — Nie mogąc nic wcale zrozumieć, obwąchałam jego but i uciekłam co prędzej. Po tem, ma chére, po upływie tygodnia, ojciec Zofii przyszedł nadzwyczaj rozradowany. Przez cały ranek przychodzili do niego różni panowie w mundurach, i składali powinszowania. U stołu tak był wesół, jakim go nigdy jeszcze nie widziałam.“
A więc on chełpliwy! Zanotuję to sobie dla wiadomości.
Bądź zdrowa, ma chére! ja biegnę i t. d. i t. d. Jutro skończę mój list... Witam cię! Teraz znowu jestem z tobą. Dziś moja panna Zofia.“
A! zobaczmy, co Zofia. Ech, szelmostwo!... Nic, nic... czytajmy dalej!
„...Moja panna Zofia była wielce zakłopotaną. Wybierała się na bal, i ja byłam nadzwyczaj uradowana, że w jej nieobecności będę mogła pisać do ciebie. Moja Zofia zawsze bardzo chętnie jedzie na bal, chociaż przy toalecie gniewa się niemal zawsze. Nie pojmuję, ma chére, przyjemności bywania na balach. Zofia wraca z balu o godzinie szóstej z rana, i ja zawsze prawie zgaduję z jej bladości i znużenia, że jej biednej jeść tam nie dawano. Przyznam się, że nie potrafiłabym żyć w taki sposób. Gdyby mi nie dano potrawki z gołąbka, albo kurczych skrzydełek na pieczyste, to... ja nie wiem, coby się ze mną stało. Dobra także kaczka z sosem. A marchew, rzepa, albo kartofle, nigdy nie będą dobre.“
Nadzwyczaj styl nie gładki. Zaraz można poznać, że to nie człowiek pisał. Zacznie jak należy, a po psiemu skończy. Przerzućmy jeszcze jedną stronicę. List jakoś przydługi. Hm! i daty nie oznaczono.
„Ach, najdroższa! jakże miło czuć się daje zbliżanie się wiosny! serce mi mocniej bije, jak gdyby oczekiwało czegoś. W uszach szum nieustanny, tak, że często podjąwszy nóżkę, stoję kilka minut, przysłuchując się u drzwi. Muszę ci się przyznać, że mam wielu ubiegających się o me względy. Siedząc często u okna, przeglądam ich. Ach, gdybyś ty wiedziała, jakie są między nimi straszliwe maszkary! Ten naprzykład kudłacz podwórzowy, straszliwie głupi, na twarzy wypisana mu głupota! kroczy poważnie ulicą, wyobrażając sobie, że jest znakomitą figurą; sądzi, że oczy wszystkich zaraz zwrócą się na niego. Ani trochę! Uwagi nawet nie zwracam, jak gdybym go nie widziała wcale. A znowu jaki straszny drabus zatrzymuje się u mego okna! Gdyby on stanął na tylne łapy, czego gbur pewno nie umie, to byłby o całą głowę wyższy od ojca mojej Zofii, który także jest dość otyły i słusznego wzrostu. Ten bałwan musi być okropnie gwałtowny. Warknęłam na niego, ale on sobie baj bardzo, żeby się choć skrzywił! wysunął język, opuścił ogromne uszy, i patrzy w okno — gbur! Ale czy sądzisz, ma chére, że serce moje wszystkie starania zarówno obojętnie przyjmuje? ich, nie... Gdybyś ty zobaczyła jednego kawalera, przełażącego przez parkan sąsiedniego domu, nazwiskiem Trezor; ach, ma chére, jaką on ma mordeczke!“
Tfy, do licha!... Jakie głupstwa!... I jak też można zapełniać list takiemi głupstwami!... Człowieka mi dajcie! Ja chcę widzieć człowieka; ja potrzebuję pokarmu, takiego, któryby mnie nasycał i napawał słodyczą moją duszę; a zamiasto tego mam takie drobnostki... Opuśćmy stronicę, może znajdziemy coś lepszego.
„...Zofia siedziała przy stoliku i coś szyła. Ja patrzyłam w okno, bo lubię oglądać przechodzących. Gdy w tem wszedł lokaj, anonsując:
— Tiepłów!
— Prosić! — odpowiedziała Zofia, i rzuciła się ku mnie z pieszczotami. — Ach, Medżi, Medżi! Gdybyś ty wiedziała kto to? — brunet, kamer-junkier, a oczy jakie! czarne, błyszczące jak ogień!...
Zofia wybiegła do swego pokoju. Za chwilkę wszedł młody kamer-junkier, z czarnemi bokobrodami, zbliżył się do lustra, poprawił włosy i opatrzył pokój. Warknęłam z lekka i usiadłam na swojem miejscu. Wkrótce weszła Zofia, wesołym ukłonem odpłacając jego szurowania nogami; a ja sobie tak, niby nie zważając na nic, patrzyłam znowu w okno, przechyliwszy jednak na bok głowę, by podsłuchać, o czem będą mówić.
„Ach, ma chére, o jakich że bagatelach oni rozmawiali! Mówili o tem, jak w tańcu pewna dama zamiast jednej figury, zrobiła jakąś inną. Znowu, że jakiś tam Bobów był bardzo podobny w swoich żabotach do bociana, i omal nie upadł. Że jakiejś tam Lidi wyobraża się koniecznie, że ma błękitne oczy, gdy one tymczasem są zielone, i tym podobne... Ja nie wiem, ma chère, co ona znalazła w tym swoim Tiepłowie. Dla czego ona tak nim zachwycona?“
Rozumiałbym, że tu coś nie tak jest jak należy. Nie podobna, by ją mógł tak oczarować ten Tiepłów. Zobaczymy dalej:
„Mnie się zdaje, że jeżeli jej się podobał ten kamer-junkier, to wkrótce podoba się jej i ten urzędnik, który siaduje w gabinecie ojca. Ach, ma chère! gdybyś ty go znała, co za szkarada!... Podobniuteńki do żółwia w worku.“
Coby to mógł być za urzędnik?
„Nazywa się także jakoś dziwacznie. On ciągle siedzi i temperuje pióra. Włosy na głowie ma podobne do siana. Pan nasz zawsze posyła go zamiast służącego...“
Zdaje mi się, że ta przeklęta psina do mnie pije. Gdzież u mnie włosy podobne do siana?
„Zofia, kiedy patrzy na niego, nie może powstrzymać się od śmiechu.“
Kłamiesz, przeklęta suczynko! Co za przebrzydły języczek!: Wiem ja dobrze, że to sprawka zazdrości; wiem dobrze, czyje to sztuczki. To sztuczki naczelnika wydziału. Ten człowiek poprzysiągł mi wieczną nienawiść, i szkodzi, i szkodzi mi, na każdym kroku szkodzi! Przejrzyjmy jednakże jeszcze jeden list. Może się rzecz sama przez się wyjaśni.
Ma chère Fidelko, daruj mi, że tak dawno nie pisałam do ciebie. Byłam w zupełnem upojeniu. Zaprawdę słusznie powiedział jeden z pisarzy, że miłość jest to drugie życie. Nadto w domie naszym zaszły znaczne zmiany. Kamer-junkier teraz codziennym u nas gościem. Zofia zakochana w nim do szaleństwa. Ojciec bardzo wesół. Słyszałam nawet od naszego Grzegorza, który zamiata podłogi i zawsze prawie rozmawia głośno sam z sobą, że wkrótce będziemy mieć wesele; dla tego że ojciec chce koniecznie wydać Zofią albo za jenerała, albo za kamer-junkra, albo za wojskowego pułkownika...“
Niech go djabli wezmą! nie mogę dalej czytać... Co, kto — to kamer-junkier, to jenerał. Chciałbym sam zostać jenerałem, nie dla tego wcale, by otrzymać rękę i t. d. — chciałbym być jenerałem dla tego tylko, by zobaczyć, jak to oni będą się uwijać, i urządzać przeróżne te salonowe sztuczki i ekiwoki, a potem powiedzieć im: Drwię z was obojga! — Pal go djabli, nieznośnie!... Porwałem na drobne kawałki wszystkie listy głupiej suczynki.

3. grudnia.

Niepodobna! to kłamstwo, wesela nie będzie! Cóż ztąd, że on kamer-junkier? Wszak to nic więcej, jak tylko czczy tytuł; a nie żadna przecież rzecz widoczna, którąby naprzykład można było wziąć w rękę. Wszak dla tego, że on kamer-junkier, nie przybędzie mu na łbie trzeciego oka. Wszakże nos jego nie zrobiony przecież ze złota, a taki sam jak u mnie, jak u każdego; wszak on tym nosem nie je, a wącha, nie kaszle lecz kicha.
Już kilkakrotnie chciałem dójść, zkąd pochodzą te wszystkie różnice. Dla czego ja jestem radcą honorowym, i z jakiej racji jestem radcą honorowym? Być może, że ja jestem hrabią, lub generałem, a tylko zdaję się być radcą honorowym? Być może, że ja sam nie wiem, czem jestem. Ileż to przykładów mamy w historji, że człowiek prosty, nie już szlachcic, ale wprost jakiś mieszczanin, albo chłop nawet — na raz pokazuje się, że jest magnatem, albo baronem, albo jeszcze czemś więcej. Jeżeli zaś z chłopa staje się niekiedy coś podobnego, to cóż może się stać ze szlachcica? Gdyby dajmy na to, wchodzę w generalskim mundurze: mam epolet na prawem ramieniu, i na lewem ramieniu epolet, a przez ramię niebieska wstęga — co? jak wtedy zaśpiewa moja najdroższa? co powie i sam ojciec, dyrektor nasz? O, to bardzo chełpliwy człowiek! Niezawodnie musi być masonem, chociaż stara się być i tym i owym; lecz ja zaraz zauważyłem, że to mason ukryty, bo kiedy poda ci rękę, to wyciągnie tylko dwa palce. Alboż ja nie mogę być w jednej chwili podniesiony do stopnia generał-gubernatora, albo intendenta, albo mieć inną godność? Ciekawy byłbym wiedzieć, dla czego ja jestem radcą honorowym? Dla czego mianowicie honorowym radcą?

5. grudnia.

Dziś cały ranek czytałem gazety. Dziwne wypadki dzieją się w Hiszpanii. Nie mogę nawet tego wszystkiego dobrze zrozumieć, Piszą, że tron opróżniony, i stany mają trudności w wyborze następcy, a ztąd zaszły zawichrzenia. Dziwnym mi wydaje się to wszystko. Jakim to sposobem tron może być opróżnionym? Powiadają, że jakaś tam donna powiną zasiąść na tronie. Donna nie powinna być na tronie! Nie może tam być żadnym sposobem. Na tronie powinien być król! Powiadają znowu: kiedy nie ma króla — to być nie może, żeby nie było króla! Żadne państwo nie może być bez króla. Król pewno jest, lecz znajduje się może gdzieś ukryty.. On, bardzo być może, że znajduje się w miejscu; ale jakieś familijne okoliczności, albo obawy ze strony ościennych mocarstw, jako to: Francji i innych krajów, zmuszają go do ukrywania się, lub też inne jakie względy.

8. grudnia.

Jużem się był zebrał, by pójść do biura; lecz rozmyślania i różne okoliczności wstrzymały mnie od pójścia. Nie mogą mi wyjść z głowy sprawy hiszpańskie. Jak to być może, ażeby donna została królową? Nie pozwolą jej na to. Najprzód Anglia nie pozwoli na to. Przy tem interesa polityczne całej Europy, cesarz austrjacki.... Wyznam, że wypadki te tak mnie zmęczyły i zmitrężyły, że przez cały dzień nie mogłem się wziąć do pracy. Marta nawet zrobiła mi uwagę, że przy objedzie byłem w niezwykłem usposobieniu... I rzeczywiście, dwa talerze, zdaje się przez roztargnienie, rzuciłem na podłogę, i te zaraz potłukły się tuż na miejscu. Po objedzie chodziłem na przechadzkę; ale nie wyciągnąłem ztąd nic pouczającego. Wieczorem głównie leżałem na łóżku, przemyśliwając nad sprawami Hiszpanii.

Rok 2000 kwietnia 43. dnia.

Dzień dzisiejszy jest dniem wielkiej dla mnie uroczystości!... Hiszpania ma króla. Znalazł się. Tym królem jestem ja! Dziś dopiero dowiedziałam się o tem. Wyznaję, że naraz jak błyskawicą olśniony zostałem. Nie pojmuję, jak dotąd mogłem mniemać i wyobrażać sobie, że jestem radcą honorowym! Zkąd mi przyszła do głowy taka myśl warjacka! To szczęście, że nikt się nie domyślił wsadzić mnie wówczas do domu obłąkanych. Teraz odkryło się wszystko przedemną. Teraz widzę rzecz całą, jasno jak na dłoni. A wprzódy, prawdziwie nie pojmuję dla czego, wprzódy wszystko, jakby we mgle mi się przedstawiało. A wszystko to, jak sądzę, ztąd pochodzi, że ludzie wyobrażają sobie, jakoby mózg w głowie miał swoje siedlisko; wcale nie, przynosi go wiatr od strony morza Kaspijskiego. Najprzód oświadczyłem Marcie, kim jestem. Kiedy się dowiedziała, że wobec niej stoi król hiszpański, to aż w dłonie klasnęła, i omal nie umarła ze strachu. Ona, głupia, nigdy jeszcze nie widziała hiszpańskiego króla. Starałem się ją jednak uspokoić, oświadczając, że wcale nie gniewam się na nią za to, że mi czasem podała źle oczyszczone buty. Wszak ona kobieta z gminu! Z gminem niepodobna mówić o rzeczach wyższej polityki. Przestraszyła się dla tego, że jest przekonaną, jakoby wszyscy królowie hiszpańscy mieli być podobni do Filipa II. Ale wytłumaczyłem jej, że pomiędzy mną a Filipem niema żadnego podobieństwa. Do bióra nie chodziłem. Pal go djabli! Nie, przyjaciele! nie uda się wam zaciągnąć mnie tam napowrót; ani myślę przepisywać przebrzydłych papierów waszych.

Marcorudnia 86. dnia. Pomiędzy dniem a nocą.

Dziś przychodził do mnie nasz egzekutor z rozkazem, bym szedł do bióra, ponieważ już od trzech tygodni nie byłem na mojem stanowisku służbowem. Tak tylko, dla żartu poszedłem do bióra. Naczelnik wydziału sądził, że będę się mu kłaniał i przepraszał go; ale popatrzyłem nań obojętnie, nie bardzo gniewnie, ale też nie bardzo łaskawie, siadłem na swojem miejscu, jakby nie widząc nikogo. Patrzyłem na całą tę gawiedź kancelaryjną, i myślałem w duchu: a co, gdybyście też wiedzieli, kto w pośród was się znajduje?... Boże mój, wieleby to było hałasu, bieganiny! nawet sam naczelnik wydziału kłaniałby mi się do kolan, jak teraz kłania — się przed panem dyrektorem. Podano mi jakieś papiery, bym z nich ekstrakt wygotował... Nawet palcem tego nie tknąłem. W kilka minut potem, wszystko się poruszyło. Oznajmiono, że idzie dyrektor. Wielu z urzędników pobiegło, jeden przed drugim, by się mu pokazać. A ja, ani z miejsca! Gdy przechodził przez nasz pokój, wszyscy pozapinali fraki, ja — nie!... Co mi tam dyrektor! Jabym miał wstawać przed nim — nigdy! Jaki on dyrektor? On korek, a nie dyrektor. Korek zwyczajny, prosty korek, i nic więjcej — ot taki sam, jakim korkują butelki. Najbardziej ubawiło mnie, kiedy mi podano papier do podpisu. Oni sądzili, że ja napiszę na samym koniuszku arkusza: Naczelnik sekcji taki to — Jeszcze czego! A ja na najwyższem miejscu, gdzie zwykle podpisuje się dyrektor bióra wypisałem zamaszyście: „Ferdynand VIII.“ Oto trzeba było widzieć, jak uroczyste zapanowało milczenie; lecz ja dałem znak ręką i powiedziałem:
— Tylko proszę, bez żadnych oznak poddaństwa, — i wyszedłem.

Ztamtąd udałem się wprost do mieszkania dyrektora. Nie zastałem go w domu. Lokaj nie chciał mię wpuścić; ale uczęstowałem go, tak, że mu i ręce opadły. Dostałem się wprost do buduaru. Ona siedziała przed lustrem, wstała coprędzej i usunęła się odemnie. Nie powiedziałem jej jednakże, że jestem królem hiszpańskim. Oświadczyłem tylko, że czeka ją szczęście takie, o jakiem nawet nie zamarzyła, i że mimo wszelkie intrygi nieprzyjaciół, będziemy razem — na wieki. Nie chciałem nic więcej mówić i wyszedłem. O, co za przewrotne stworzenia te kobiety! Teraz dopiero przejrzałem, co to jest kobieta. Dotąd nikt się jeszcze nie dowiedział, w kim ona zakochana: ja pierwszy to odkryłem. Każda kobieta zakochana w djable. Tak, bez żartu! Fizycy piszą brednie, że ona to i owo — ona kocha tylko jednego djabła! Ot, patrzcie, tam z loży pierwszego piętra skierowuje lornetkę. Sądzicie, że ona patrzy na tego tłustego jegomści z gwiazdą? Wcale nie: ona patrzy na djabła, który tam u niego za plecami stoi. Otóż on skrył się pod frak tego jegomości. Patrzcie, wzywa ją ztamtąd ku sobie! I ona wyjdzie za niego, wyjdzie niezawodnie. A wszystko to z chęci błyszczenia; a chęć ta pochodzi ztąd, że pod językiem znajduje się maleńki pęcherzyk, a w nim niewielki robaczek, wielkości główki u szpilki; a wszystko to robi pewien cyrulik, mieszkający przy ulicy Grochowej. Nie pamiętam jego nazwiska, ale to wiem napewno, że on wraz z jedną akuszerką, chcą po całym świecie rozpowszechnić mahometanizm, i ztąd to właśnie powiadają, że we Francji większa część ludności wyznaje już wiarę Mahometa.

Nijakiego dnia. Dzień był bez daty.

Przechodziłem się incognito po Newskim prospekcie, nie dając poznać wcale, że jestem królem hiszpańskim. Uważałem za niestosowne odkryć się przed wszystkimi, dla tego, że należało najprzód zaprezentować się u dworu. Od tego znowu wstrzymała mnie ta okoliczność, że niemam dotąd hiszpańskiego stroju narodowego. Gdyby mi gdzie dostać jakiekolwiek manto. Chciałem zamówić u krawca, ale to osły kompletne! wcale nie dbają o swoje rzemiosło, rzucili się do innej afery, i wszyscy prawie brukują ulice. Zdecydowałem się, zrobić sobie manto z nowego mego vice-mundura, który tylko parę razy miałem na sobie. Ale żeby te draby nie popsuły mi go, postanowiłem sobie sam uszyć, zamknąwszy drzwi, by nikt nie widział. Pokrajałem vice-mundur na kawałki, dla tego, że krój ma być zupełnie inny.

Daty nie pamiętam. Miesiąca także nie było.
Było djabli wiedzą co takiego.

Manto zupełnie gotowe i uszyte. Marta aż krzyknęła, gdym go przywdziewał. Zawsze jednak nie chciałem prezentować się u dworu. Dotąd nie przybywa deputacja hiszpańska. A bez deputacji nie wypada. Brakłoby okazałości należnej wysokiemu memu stanowisku. Oczekuję ich co chwila.

Dnia 1.

Dziwi mnie nadzwyczaj opieszałość deputowanych. Jakież powody mogły ich wstrzymać? Czyżby może Francja?... Tak, to najbardziej nie przychylne mocarstwo. Chodziłem dowiedzieć się na pocztę, czy nie przybyli hiszpańscy deputowani; ale ten poczmistrz, to arcy głupia figura, nic nie wie.
— Nie, — powiada, — tu niema żadnych hiszpańskich deputowanych; a jeżeli pan życzysz sobie list napisać, to przyjmiemy takowy za ustanowioną opłatą.

Pal cię djabli! Co tam pismo? pismo głupstwo. Listy piszą tylko aptekarze...

Madryt, Februarius trzydziesty.

Tak tedy jestem w Hiszpanji, i zdarzyło się to tak prędko, że ledwo opamiętać się mogę. Dziś zrana zjawili się do mnie hiszpańscy deputowani, i ja wraz z nimi siadłem do karety. Wydała mi się dziwną, taka szybkość nadzwyczajna. Jechaliśmy tak prędko, że w pół godziny stanęliśmy na hiszpańskiej granicy. Zresztą, prawda, teraz w całej Europie żelazne koleje, parostatki, a wszystko to rusza się nadzwyczaj szybko. Dziwny to kraj ta Hiszpanja! Kiedyśmy weszli do pierwszej komnaty, ujrzałem mnóstwo ludzi z ogolonemi głowami. Domyślałem się jednak zaraz, że muszą to być albo grandy, albo wojskowi, dla tego, że oni właśnie golą głowy. Dziwnym mi się także wydał sposób zachowania się kanclerza państwa, prowadzącego mnie za rękę; wtrącił on mnie do niewielkiego pokoju, mówiąc:
— Siedź tu, i jeśli będziesz nazywać siebie królem Ferdynandem, to postaram się wybić ci z głowy podobne myśli.
Lecz ja, wiedząc, że to była tylko próba, odpowiedziałem mu przecząco; za co kanclerz uderzył mnie dwa razy pałką po plecach tak dotkliwie, że o włos nie narobiłem krzyku; wstrzymałem się jednak, przypomniawszy sobie, że to przecież rycerski zwyczaj przy pasowaniu na wysoką godność; dla tego, że w Hiszpanji dotąd jeszcze praktykują się zwyczaje rycerskie. Zostawszy sam na sam, postanowiłem zająć się sprawami państwa. Odkryłem, że Chiny i Hiszpanja, to zupełnie jeden i tenże sam kraj, i tylko przez brak znajomości rzeczy, uważają je za dwa różne państwa. Radzę każdemu, niech spróbuje napisać na papierku Hiszpanja, a niezawodnie wyczyta Chiny. Martwił mnie jednakże nadzwyczaj wypadek, jaki ma mieć miejsce dnia jutrzejszego. Jutro o godzinie siódmej wypełni się dziwne zjawisko: ziemia osiądzie na księżycu. Pisze o tem i znakomity angielski chemik Welington. Wyznam, że uczułem szczery niepokój, przedstawiwszy sobie nadzwyczajną delikatność i kruchość księżyca. Księżyc, jak wiadomo, robi się zawsze w Hamburgu, i źle go tam robią. Ja nie wiem, dla czego Anglja nie zwróci na to uwagi. Robi go krzywy bednarz, i widać zaraz, że głupiec — najmniejszego pojęcia niema o księżycu. Urządził go ze smolnego kanatu, dodawszy nieco oliwy, i ztąd to właśnie na całej kuli ziemskiej taki smród straszliwy, że ciągle trzeba mieć nos zatkany. I dla tego teł księżyc jest tak delikatny, ze ludzie nie mogą tam mieszkać, a zamieszkują go same nosy. I z tych to właśnie powodów, my nie możemy widzieć swoich nosów, bo wszystkie nosy znajdują się na księżycu. Kiedym wyobraził sobie, że ziemia, jako ciało ciężkie, usadowiwszy się na księżyc, może zetrzeć na pyłek wszystkie nasze nosy, taki strach mnie opanował, że przywdziawszy coprędzej szkarpetki i papucie, pospieszyłem na salę rady państwa, by dać policji rozkaz stosowny ku wstrzymaniu ziemi od zgubnego zamiaru usadowienia się na księżycu. Ogoleni grandzi, których zastałem w sali rady państwa, w dość znacznej liczbie, byli to ludzie nader rozumni, i kiedy powiedziałem: — Panowie, ocalmy księżyc, bo ziemia chce usadowić się na nim! — to wszyscy w tejże chwili rzucili się do wypełnienia monarszej mojej woli, i wielu z nich wdrapywało się na ściany, by dosięgnąć księżyca; ale tu wszedł wielki kanclerz państwa. Ujrzawszy go, wszyscy się rozbiegli. Ja tylko, jako król, sam zostałem. Lecz kanclerz, ku wielkiemu memu zdziwieniu, uderzył mnie pałką i zapędził do mego pokoju. Taką to w Hiszpanji mają wielką władzę zwyczaje narodowe.

Styczeń tegoż roku przypadający po lutym.

Dotąd nie zdołam pojąć, co to za kraj ta Hiszpanja. Zwyczaje narodowe i dworska etykieta wcale nie zwykła. Nie rozumiem, nic nie rozumiem! Dziś naprzykład, golono mi głowę, mimo protestacji, że nie chcę zostać mnichem. Ale nie potrafię już opowiedzieć, co się ze mną działo wtedy, kiedy poczęli spuszczać mi kroplami zimną wodę na głowę. Tak piekielnego uczucia nigdy jeszcze nie doświadczałem. Zgoła nie rozumiem znaczenia tego dziwnego obrzędu. Zwyczaj to głupi, bezsensowy! Niezbadaną jest dla mnie bezmyślna powolność królów, którzy dotąd nie znieśli tego obrzędu. Wnosząc ze wszelkich okoliczności, wpadam na domysł, czy też nie dostałem się przypadkiem w ręce inkwizycji, i ten, którego wziąłem za kanclerza, czy nie jest najwyższym inkwizytorem? Zawsze jednak pojąć nie mogę, jakim sposobem król może być podany na próbę inkwizycji? Prawda, mogło to nastąpić przez intrygi ze strony Francji, a szczególniej tego Polignac’a. O, to bestja ten Polignac! Zaprzysiągł szkodzić mi na świecie, otóż prześladuje i prześladuje; ale ja wiem, przyjacielu, że ciebie Anglik za nos wodzi. Anglik wielki polityk. On wszędzie bruździ. To już wiadomo całemu światu, że jak Anglja zażywa tabakę, to Francja kicha.

Dnia 25.

Dziś wysoki inkwizytor przyszedł do mego pokoju; ale ja, zasłyszawszy zdaleka jego kroki, schowałem się pod krzesło. On zobaczywszy, że mnie nie ma, dawaj wołać. Najprzód krzyknął:
— Popryszczyn!
Ja ani słowa. Potem:
— Aksenty Iwanowiczu! radco honorowy! szlachcicu!
Ja znów milczę.
— Ferdynandzie VIII. królu hiszpański.
Chciałem już głowę wystawić, ale pomyślałem sobie:
— Nie, bratku, nie oszukasz:! znam ja ciebie, znowu będziesz lać mi zimną wodę na głowę.
Zajrzał mnie jednakże, i wypędził pałką z pod krzesła, Okropieństwo! jak dotkliwie bije ta przeklęta pałka! Zresztą, za wszystko to wynagrodzony zostałem dzisiejszem mojem odkryciem: przekonałem się, że u każdego koguta jest swoja Hiszpanja; znajduje się ona u niego pod piórami. Wysoki inkwizytor wyszedł jednak z pokoju zagniewany, grożąc mi jakąś tam karą. Patrzyłem jednak z pogardą na złość jego bezsilną, wiedząc, że on działa tylko jako sprężyna, jako narzędzie Anglji.

Da 34ia. Mc. rkuo hynz 349.

Nie, już dalej wytrzymać nie mogę! Boże! cóż oni ze mną wyrabiają! Leją mi zimną wodę na głowę! Oni nie zważają na mnie; nie widzą, nie słuchają mnie? Cóż im zawiniłem? Za cóż mnie tak męczą? Czegóż chcą odemnie biednego? Cóż ja im dać mogę? Wszak ja sam nic nie mam. Już mi sił braknie, nie mogę przenieść wszystkich tych męczarni, głowa mi pęka, i wszystko koło mnie wiruje. Ocalcie mnie! proszę, i ztąd mnie zabierzcie! Dajcie mi trójkę, bystrych jak wicher, rumaków! siadaj mój woźnico, zadzwoń mój srebrny dzwoneczku, źbierzcie się moje rumaki i unoście mnie z tego świata! Dalej, dalej, bym już nie widział, nic zgoła! Tam kłęby obłoków wiją się przedemną; tam gwiazdka zabłysła w oddali, a tam się przesuwa las nieprzejrzany z księżycem u góry; szare chmury ścielą się u nóg moich, a w chmurach dźwięczy znana mi nóta; z jednej strony morze, z drugiej strony Włochy, a tam dalej i ruskie chaty już widać. Dom że to mój własny zarysował się tam w cieniu? Matka to moja siedzi tuż przy oknie? Matko droga! ratuj twego biednego syna. Uroń łezkę na zbolałą jego głowę! spojrzyj, jak oni go męczą! przyciśnij do piersi twojej biedną sierotkę! dla niego niemasz miejsca na świecie! on prześladowany! — Matko droga! ulituj się nad twem zbolałem dziecięciem!...
A czy wiecie wy, że u Deja Algieru pod samym nosem wyrosła naróść!...

Koniec.



  1. Familje ukraińskie kończą się na o (Soczenko), rossyjskie na ow (Iwanow). Przyp. tłum.
  2. Długi przypiecyk, słabo ogrzewany.
  3. Przyrząd ułatwiający rachowanie pieniędzy, powszechnie w Rosji używany.
  4. Komisarz policji pewnej części miasta.
  5. Sługa oficerski — żołnierz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumaczy: Jan Grzegorzewski, Paulin Święcicki.