Pracownicy morza/Część trzecia/Księga pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Jeszcze dzwon portowy.

Gilliatt wistocie, po przeprawie bez przypadku, ale powolnej z powodu ciężkiego ładunku krypy, przy był do St. Sampson, gdy noc zapadła, między godziną dziewiątą i dziesiątą.
Gilliatt wyrachował godzinę. Przypływ morza się zaczął. Księżyc świecił, była woda; można więc było zawinąć do portu.
W porcie wszystko spało. Kilka okrętów stało na kotwicach, ze sznurami na rejach, bez latarni. W głębi dostrzegałeś na warsztatach kilka łodzi, przeznaczonych do naprawy. Grube tułowia bez masztów, podziurawione, ze sterczącemi listwami, dość podobne do zdechłych chrząszczów, leżących na grzbiecie z nogami do góry.
Gilliatt, wpłynąwszy do zatoczki, przypatrzył się portowi i nadbrzeżu. Nigdzie nie było światła, ani w Bravées. Żadnych przechodniów, z wyjątkiem może jednego mężczyzny, który wychodził z plebanji, lub też do niej wracał. I to nie było pewnem, bo noc zaciera swe rysunki, a światło księżyca zawsze wątpliwie oświeca. Zresztą, prócz ciemności, odległość była znaczną. Ówczesna plebanja stała po drugiej stronie portu w miejscu, gdzie dziś jest przystań dla statków kupieckich.
Gilliatt zcicha podpłynął do Bravées i przywiązał krypę do kółka Durandy pod oknem mess Lethierry.
Potem wyskoczył na ziemię.
Zostawiwszy za sobą krypę przy brzegu, Gilliatt obszedł dom, skręcił w uliczkę jedną, drugą i nie spojrzawszy nawet na ścieżkę, która wiodła do Pustkowia, po kilku minutach stanął na rogu muru ogrodowego, gdzie były dzikie malwy, różowo kwitnące w czerwcu, powoje, osty i inne zielska. Tu, ukryty za głogami, nieraz w letnie miesiące po całych godzinach siedział na kamieniu i przez niski mur, który brała ochota przeskoczyć, wpatrywał się w ogród Bravées i przez gałęzie drzew śledził dwa okna panieńskiego pokoju. Odszukał i teraz swój kamień, przy tym samym niskim murze, w tym samym ciemnym kącie wśród głogów i jak zwierzę, wracające do swojej jamy, wsunął się i przytulił. Raz usiadłszy, nie zrobił już najlżejszego poruszenia. Spojrzał. Przed jego oczyma ten sam ogród, te same aleje, gaik, klomby kwiatów, dom, dwa okna panieńskiego pokoju. Księżyc ukazał mu to senne widzenie. Okropna rzecz pomyśleć w takiej chwili, że człowiek musi oddychać. Gilliatt usiłował powstrzymać oddech.
Zdawało mu się, że widzi widmo raju ziemskiego. I lękał się, by to wszystko nie rozwiało się, nie uciekło. Nie przepuszczał, nie mógł przypuszczaj iż wistocie patrzy na te rzeczy i jeśli rzeczywiście je widział, to zarazem lękał się, że lada chwila znikną, jak wszystkie boskie widzenia. Dość jednego podmuchu — i wszystko się rozwieje. Gilliatt drżał z obawy.
Tuż na wprost niego, w ogrodzie, na samym końcu alei, była ławka drewniana, pomalowana na zielono. Czytelnik przypomina sobie tę ławkę.
Gilliatt spojrzał na dwa okna i pomyślał o śnie pewnej istoty w tym pokoju. Za tym murem spano. Chciałby nie być w tem miejscu, w którem był, ale jednak wołałby umrzeć, niż odejść. I myślał o oddechu, który pierś podnosił. Ona, to złudne widzenie, ta białość w obłoku, ten mglisty czar, oblegający jego duszę — ona była tutaj! I myślał o niedostępnej istocie, która spała tak blisko niego, że ją obejmował swem tchnieniem namiętnem..., myślał o kobiecie niemożliwej, co uśpiona miała także swoje widzenia; o istocie upragnionej, dalekiej, nieujętej, co zamykała oczy, przykładając rękę do czoła; myślał o śnie tej istoty idealnej; myślał o marzeniach, które może śnić ten sen jego duszy. Dalej nie śmiał sięgnąć myślą, a jednak sięgał; nie śmiał dopuścić się braku uszanowania, a jednak myślał o kształtach niewieścich tego anioła; nocna godzina uzuchwalała jego trwożliwe oczy do spojrzeń ukradkowych; gniewał się na siebie, że tak daleko się posuwa, lękał się ubliżyć ideałowi, a jednak mimowolnie, jakby zmuszony, patrzył i drżał. Drżał z roskoszy i boleści, wyobrażając sobie spódniczkę na krześle, mantyllę na kanapie, rozpięty pasek, chusteczkę, stanik rozsznurowany, pończoszki, podwiązki... Dusza jego zginęła w niebie.
Niebo niemniej jest dostępne dla serca biedaka takiego, jak Gilliatt, jak dla serca miljonera. Każdy człowiek roznamiętniony podlega głębokim olśnieniom, a natury dziewicze i nieokrzesane częściej od innych.
Zdziczałość bardziej uspasabia do marzeń.
Zachwyt jest przepełnieniem, które wylewa się jak każde inne. Patrzyć na te okno było prawie zbytkiem dla Gilliatta.
Nagle ujrzał ją samą.
Z poza gałęzi gęstych zarośli, wysunęła się z niewysłowioną powolnością widma lub anioła — postać niebiańska — suknia, boskie lica, jaśniejsze prawie od blasku miesiąca.
Gilliatt omdlewał — była to Deruchetta.
Deruchetta zbliżyła się, zatrzymała, odeszła kilka kroków, znów zatrzymała się i wreszcie siadła na drewnianej ławce. Księżyc krył się za drzewa, obłoki błądziły między blademi gwiazdami, morze półgłosem szemrało do zmroku, miasto było uśpione, mgła wznosiła się z widnokręgu, — melancholja była głęboką. Deruchetta schyliła czoło; zamyślone jej oczy patrzyły z uwagą nic nie widząc; na wpół obrócona twarzą do Gilliatta, miała prawie obnażoną głowę, rozwiązany czepeczek nocny ukazywał kosmyki włosów na delikatnej szyi. Machinalnie zwijając na palcach wstążkę tego czepka, ukazywała w półcieniu marmurowe rączki; jej suknia miała kolor, który w nocy zdawał się być białym; drzewa poruszały się jakby przeniknione czarem wychodzącym z tej dziewicy; widać było koniec jej nóżki, spuszczone rzęsy kryły łzę utajoną lub jakąś myśl stłumioną; ramiona jej spuszczały się z zachwycającą niepewnością, nie znajdując punktu oparcia, cała jej postać miała coś chwiejnego i lotnego. Był to raczej błysk niż światłość, była to raczej wdzięczna nimfa niż bogini; fałdy jej sukni zaginały się wytwornie, czarowna twarz dziewiczo rozmyślała. Była tak blisko, że aż straszno się robiło. Gilliatt słyszał jej oddech.
W głębi gaju śpiewał słowik. Czasami wietrzyk zaszeleścił w gałązkach i poruszył niewysłowione milczenie nocy. Deruchetta piękna i niepokalana, ukazywała się w tej pomroce niby utwór promieni księżycowych i balsamicznych woni; czar rozlany w przyrodzie w niej tajemniczo skupiał się i uosabiał. Deruchetta była jego rozkwitem, była duszą — kwieciem tych cieniów czarownych.
Wszystkie te cienie rozkoszne zlewające się w Deruchecie, ciążyły na Gilliacie. Był oszalały, nieprzytomny: niepodobna wyrazić jego wzruszenia. Bywa zgnębienie zachwytu. Widzieć Deruchettę, widzieć ją samą, widzieć jej suknię, widzieć jej czepeczek, widzieć jej wstążkę zwijaną na palcach, — czy można wyobrazić sobie takie rzeczy? Być blisko niej — czy to podobna? Słyszeć jej oddech — ona oddycha! więc i gwiazdy oddychają? Gilliatt drżał. Był najnędzniejszym i najbardziej zachwyconym. Nie wiedział, co począć. Szał patrzenia na nią druzgotał go. Jakto? ona tak blisko niego? Olśnione jego myśli zatrzymywały się na tej istocie jak na karbunkule. Patrzał na tę szyję i na te włosy. I nie mówił do siebie, że to wszystko należy teraz do niego, że wkrótce, może jutro, będzie miał prawo zdjąć ten czepeczek, będzie miał prawo odwinąć tę wstążkę z paluszka. Pomyśleć aż o tem — nie, nie posunął się do takiego zuchwalstwa. Dotykać myślą — to prawie dotykać ręką. Miłość dla Gilliatta była niby miód dla niedźwiedzia, wytwornem i delikatnem marzeniem. Myśli, jego snuły się bezładnie. Sam nie wiedział, co się z nim działo. Słowik śpiewał. Gilliatt czuł, że zamiera.
Wstać, przeskoczyć mur, zbliżyć się, powiedzieć: to ja — przemówić do Deruchetty — nie! myśl ta nie powstała mu w głowie. Gdyby powstała — uciekłby przed nią. I jeśli umysł jego zdolny był w tej chwili do utworzenia jakiejś wyraźnej myśli, to chyba tej — że Derushetta była przy nim, że nic więcej nie potrzebował i że zaczyna się wieczność rajskich rozkoszy.
Jakiś szelest zbudził oboje, Deruchettę z marzeń, Gilliatta z zachwytu.
Ktoś szedł po ogrodzie. Nie widziano go, bo zasłaniały drzewa. Były to stąpania mężczyzny.
Deruchetta podniosła oczy.
Stąpania zbliżyły się i ucichły. Osoba, która szła zatrzymała się. Musiała być dość blisko. Ścieżka, w końcu której była ławka, ginęła w głębi gaiku. O kilka kroków od ławki stała owa osoba zasłoniona gęstemi zaroślami.
Przypadek zrządził, że Deruchetta ją widziała, a Gilliatt nie widział.
Księżyc rzucał jej cień aż do ławki.
Gilliatt widział ten cień.
I spojrzał na Deruchettę. Jej usta nawpół otwarte chciały krzyknąć ze ździwienia. Podniosła się na poły i znów padła na ławkę. W postawie tej czytałeś chęć ucieczki i czar przykuwający do miejsca. Usta jej prawie promieniały uśmiechem, a w oczach bulgotał błysk łzawy. Zdawało się, że istota, którą widzi, nie jest z tego świata. Odblask anielski rozjaśniał spojrzenie Deruchetty.
Istota, która dla Gilliatta była tylko cieniem, przemówiła. Zgłębi gaju wyszedł głos, łagodniejszy od niewieściego głosu, a jednak głos męski. Gilliatt ustyszał te słowa:
— Pani, widzę cię co niedziele i co czwartki; mówiono mi, że dawniej nie przychodziłaś tak często. Spostrzeżenie to obcych ludzi — i przepraszam za nie. Nigdy nie przemówiłem do ciebie, pani; obowiązek mi tak nakazywał; dziś przemawiam, gdyż to jest moją powinnością. Powinienem najprzód rozmówić się z tobą, pani. Cashmere jutro odpływa. I dlatego przyszedłem tutaj. Przechadzasz się pani co wieczór w swoim ogrodzie. Źle byłoby z mej strony znać twoje zwyczaje, jeślibym nie miał uczciwej myśli. Pani, jesteś ubogą; ja od dzisiejszego poranku jestem bogatym. Czy chcesz zostać moją żoną?
Deruchetta złożyła ręce, jakby błagając, i niema, drżąca, spojrzała na tego, który do niej mówił.
Głos znów się odezwał:
— Pani, kocham cię. Bóg nie na to dał człowiekowi serce, by milczało. Skoro Bóg obiecuje wieczność, więc chce, byśmy byli we dwoje. Jeśli jest dla mnie żona na tej ziemi, — to ty, pani. Myślę o tobie jak o modlitwie. Wierzę w Boga, a w tobie, pani, pokładam nadzieję. Jeśli mam skrzydła, ty, pani je podnosisz. Jesteś mojem życiem i już mojem niebem.
— Panie, rzekła Deruchetta, niema w domu nikogo, coby dał odpowiedź.
Głos podniósł się znowu:
— Napawam się słodkiem marzeniem. Bóg nie zabrania marzeń. Ty, pani, jesteś mi milszą od chwały. Kocham cię namiętnie, bo jesteś świętą niewinnością. Wiem że to jest godzina spoczynku, ale nie miałem innej chwili do wyboru. Czy przypominasz sobie pani ustęp Biblji, który nam przeczytano? księga Rodzajów, rozdział dwudziesty piąty. Ciągle o nim myślałem, często go odczytywałem. Wielebny Herode mówił do mnie: potrzeba panu bogatej żony. Ja odpowiedziałem: Nie, potrzeba mi żony ubogiej. Pani, mówię do ciebie, nie zbliżając się, cofnę się nawet, jeśli nie chcesz, by mój cień dotykał stóp twoich. Ty tu jesteś władczynią; przyjdziesz do mnie, jeśli zechcesz. Kocham i czekam. Jesteś pani uosobieniem błogosławieństwa.
— Panie, wyjąkała Deruchetta, nie wiedziałam, że mię zauważono w niedziele i czwartki.
Głos mówił dalej:
— Nie można się opierać rzeczom anielskim. Wszelkie prawo jest miłością. Małżeństwo — to Chanaan. Jesteś pani piękną oblubienicą. O łaski pełna, pozdrawiam cię!
Deruchetta odpowiedziała:
— Nie sądziłam, że gorzej postąpię od innych, bywając często na nabożeństwach.
Głos dalej mówi:
— Bóg złożył swoje zamiary w kwiaty, w jutrzenkę, w wiosnę i chce, by kochano. Jesteś pani piękną w świętym mroku nocy. Ogród ten był uprawiany twoją ręką i w jego balsamicznych woniach jest coś z twego oddechu. Pani, spotkania dusz nie od nich zależą. Nie nasza to wina. Byłaś obecną i nic więcej; ja także byłem na schadzce dusz naszych, i nic więcej. Cóżem innego zrobił nad to, że czułem, iż cię kocham? Niekiedy oczy moje podniósłszy się na ciebie pani. Źlem czynił, ale co począć? patrząc na cię, uczułem miłość Nie można temu przeszkodzić. Bywają tajemnicze wole potężniejsze od nas. Najpierwszą ze świątyń jest serce. Mieć twoją duszę w swym domu, to raj ziemski, do którego wzdycham: czy zgodzisz się pani na to? Dopóki byłem ubogim, milczałem. Znam twoje lata, wiem, że masz lat dwadzieścia jeden, ja mam dwadzieścia sześć. Jutro wyjeżdżam, jeśli mi odmówisz, nie wrócę. Czy przyjmujesz pani moją rękę? Oczy moje mimowolnie zadawały ci już nieraz to pytanie. Kocham cię pani, odpowiedz. Pomówię ze stryjem pani, gdy będzie mógł mię przyjąć; ale wprzód zwracam się do ciebie. Rebekę proszę o jej rękę. Chyba, że pani mnie nie kochasz.
Deruchetta schyliła czoło i wyszeptała:
— O! ubóstwiam go!
Powiedziała to tak cicho, że tylko Gilliatt usłyszał.
I tak pozostała z pochylonem czołem, jakby twarzą w cieniu osłaniała także i myśli.
Nastała chwila milczenia. Liście drzew nie poruszyły się. Była to chwila poważna i spokojna, w której sen rzeczy łączy się ze snem istot, a noc zdaje się słuchać uderzeń serca przyrody. W takiem skupieniu ducha natury, niezmierny szmer morza wznosił się jak harmonja uzupełniająca milczenie.
Głos znów się odezwał:
— Pani!
Deruchetta zadrżała.
Głos mówił dalej:
— Niestety! czekam.
— Na co pan czeka?
— Na odpowiedź pani.
— Bóg ją słyszał, rzekła Deruchetta.
Natenczas głos stał się prawie silnym, choć łagodniejszym niż kiedykolwiek. I te słowa wyszły z gaju niby z gorejącego krzaku:
— Jesteś moją oblubienicą. Podnieś się i chodź do mnie. Niech błękit gwiaździsty patrzy na to przyjęcie mej duszy przez twoją duszę i niech pierwszy nasz pocałunek złączy się z harmonją niebieskiego firmamentu!
Deruchetta podniosła się i przez chwilę stała nieruchoma, patrząc przed siebie, zapewne w drugie spojrzenia. Potem, wolnym krokiem, z podniesioną głową, spuszczonemi ramionami i rozsuniętemi palcami rąk, jakby ją wspierała moc niewidzialna, weszła do gaju i zniknęła w jego cieniu.
Po chwili zamiast jednego cienia na piasku były dwa zmieszane i Gilliatt widział u stóp swoich uściski tych dwóch cieniów.
Czas płynie z nas jak piasek z klepsydry i nie mamy świadomości tej ucieczki, zwłaszcza w pewnych chwilach zachwytu. Tam para kochanków z jednej strony, nie wiedząca o świadku — a z drugiej świadek, który jej nie widział, ale wiedział, że tam jest. Ile minut tak pozostawali w tem tajemniczem zawieszeniu? Niepodobna było powiedzieć. Nagle rozlega się z daleka wrzawa i głos zawołał: Ratujcie! na pomoc! i odezwał się dzwon portowy. Wrzawy tej prawdopodobnie nie słyszało szczęście upojone i niebiańskie.
Dźwięki dzwonu wciąż się rozlegały. Ktoby szukał Gilliatta w kącie muru, pewnieby go tam nie znalazł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.