Pracownicy morza/Część trzecia/Księga pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzisiejszy St. Sampson jest prawie miastem; St. Sampson przed czterdziestu laty był prawie wioską.
Wiosna nadeszła, skończyły się długie zimowe wieczory, i mieszkańcy kładli się spać, jak tylko zmrok zapadł. St. Sampson był starą parafją, gdzie przechował się zwyczaj gaszenia ognisk i świateł o oznaczonej godzinie. Szło się na spoczynek z zachodem słońca, a budziło się ze świtem. Stare wioski normandzkie lubią kłaść się spać i wstawać z kurami.
Powiedzmy prócz tego, że z wyjątkiem kilku zamożnych rodzin mieszczańskich, ludność St. Sampson składa się z cieśli i robotników w kopalniach węgla. W porcie tym nieustannie naprawiają okręty. Po całych dniach dobywają głazy, lub ciosają tarcice; tu drąg do łamania kamieni, ówdzie młot. Ustawiczne obrabianie dębiny i granitu. Wieczorem człek pada ze znużenia i śpi jak zabity. Po ciężkiej pracy śpi się twardo.
Pewnego wieczoru, w początkach maja, mess Letthierry, popatrzywszy chwilę w księżyc na nowiu i posłuchawszy stąpań Deruchetty, która przechadzaja się samotna po ogrodzie Bravées, — wrócił do swego pokoju od strony portu i udał się na spoczynek. Dulcynea i Gracja były już w łóżkach. Prócz Deruchetty wszystko spało w domu. Wszystko także spało w St. Sampson. Wszędy pozamykane drzwi i okiennice. Na ulicach ani żywego ducha. Tylko rzadkie światełka, podobne do mrugań gasnących oczu, gdzieniegdzie migotały w okienkach poddaszy, wskazując, że i służba nawet zabiera się do snu. Dawno już wybiła dziewiąta na starej romańskiej dzwonnicy pokrytej bluszczem i noszącej, podobnie jak kościół St. Brelada w Jersey, dziwną datę 1111, co znaczy tysiąc sto jedenaście.
Popularność mess Lethierry’ego w St. Sampson była w stosunku do jego powodzenia. Powodzenie go opuściło i zaraz pustynia zrobiła się dokoła niego. Trzeba przypuszczać, że niedola jest zaraźliwą i że ludzie nieszczęśliwi muszą być zapowietrzeni, skoro tak prędko podlegają kwarantannie. Ładni panicze stronili od Deruchetty. Odosobnienie mieszkańców Bravées było teraz tak zupełne, że nawet nie wiedzieli o drobnym, a ważnym miejscowym wypadku, który tego dnia napełnił wrzawą całe St. Sampson. Rektor parafji, wielebny Joe Ebenezer Caudray został bogatym. Jego stryj, dostojny dziekan z St. Asaph, właśnie umarł w Londynie i wiadomość o tem przywiózł tego ranka statek pocztowy Cashmere, którego maszt widziano w przystani St. Pierre-Port. Cashmere miał nazajutrz w południe odpłynąć do Southampton i jak mówiono, zabrać wielebnego rektora, którego bezzwłocznie powołano do Anglji, aby był obecnym przy urzędowem otwarciu testamentu, nie mówiąc już o innych pilnych zajęciach, połączonych z odbiorem wielkiego spadku. Przez cały dzień o tem tylko mówiono w St. Sampson. Cashmere, wielebny Ebenezer, jego stryj nieboszczyk, Jego bogactwo, odjazd, przypuszczalne awanse w przyszłości — takie były przedmioty gwarzeń. Jeden tylko dom, Bravées, wcale nie zawiadomiony, został milczącym.
Mess Lethierry rzucił się w ubraniu na marynarskie łoże.
Od katastrofy z Durandą zwykle radził sobie, rzucając się na to łoże. Każdy więzień szuka ulgi, wyciągając się na swym tapczanie, a Lethierry był więźniem umartwienia. Kładł się tedy; była to ulga, wytchnienie, przerwa w myślach. Czy spał? nie. Czy czuwał? nie. Właściwie mówiąc, od półtrzecia miesiąca upłynęło już bowiem półtrzecia miesiąca od owego wypadku — mess Lethierry był jakby lunatykiem. Nie odzyskał jeszcze świadomości siebie. Stan jego był ową mieszaniną śnienia i jawu, którą dobrze znają ci, co ulegli ciężkiemu znękaniu niedoli. Dumania jego nie były trzeźwem myśleniem, sen nie był wypoczynkiem. We dnie miał minę człowieka zaspanego, w nocy zdawał się czuwać. Tylko, że raz stał, drugi raz leżał — to była jedyna różnica. Gdy padł na marynarskie łoże, zdawał się nieco zapominać, — nazywał to spaniem; dziwne mary snuły się w nim i dokoła niego, cienie nocne o mglistych zarysach przesuwały się przed jego duszą. To cesarz Napoleon dyktował mu swoje pamiętniki, to widział kilka Deruchett, to dziwaczne ptactwo trzepotało się na drzewach, to ulice St. Sampson przemieniało się w węże. Ciężkie te mary senne były przestankiem, ulgą w rozpaczy. Po nocach marzył, śnił we dnie.
Niekiedy całe południe przestał nieruchomy przy wychodzącem na port oknie swego pokoju: głowę zwiesiwszy na piersi, łokciami wsparty o framugę, obrócony plecami do wszystkich, zakrywszy uszy rękami, utkwił oczy w żelazne kółko, przybite do ściany domu o kilka stóp od jego okna, gdzie niegdyś przywiązywano Durandę. I wpatrywał się w rdzę, która pokryła to kółko.
Mess Lethierry, żył teraz bezmyślnie, machinalnie.
Najdzielniejsi ludzie pozbawieni idei, którą mogliby urzeczywistnić, dochodzą do takiego stanu. Skutek to próżni, jako powstaje w ich duszy. Życie jest podróżą — idea drogowskazem. Gdy drogowskazu zabraknie — zatrzymujesz się. Gdy cel zostanie stracony, siły zamierają. Los dzierży nieznaną i dowolną władzę: jeśli zechce, dotyka swą rózgą nawet naszą moralną istotę. Rozpacz — to upadek, to prawie śmierć duszy. Tylko silne duchy stawiają jej opór. I to nie zawsze.
Mess Lethierry wciąż rozmyślał — jeśli można nazwać rozmyślaniem pogrążenie się w mętnej przepaści. Czasami wyrywały mu się z ust takie rozdzierające słowa: nie pozostało mi jak prosić Niebios o paszport na tamten świat.
Zaznaczmy sprzeczność w tej naturze zawiłej, jak morze, którego Lethierry był niejako utworem: mess Lethierry wcale się nie modlił.
Niemoc daje siłę. Wobec dwóch wielkich naszych ślepot przeznaczenia i natury, człowiek właśnie w niemocy swojej znalazł punkt oparcia — modlitwę.
Człowiek wzywa przestrach na pomoc; bojaźń mu dopomaga — trwoga radzi uklęknąć.
Modlitwa — to niezmierna siła właściwa duszy i równie niezbadana jak tajemnica. Modlitwa odwołuje się do wspaniałomyślności mroków; modlitwa patrzy na tajemnicę także oczyma ciemności — ale patrzy spojrzeniem tak potężnie błagalnem, iż czujesz, że można rozbroić Nieznanego.
To poczucie możliwości już jest pociechą.
Ale Lethierry nie modlił się.
Kiedy jeszcze był szczęśliwym, Bóg istniał dlań uosobiony, rzec można, ciałem i kośćmi. Lethierry rozmawiał z nim, dawał mu swoje słowo i czasami po przyjacielsku ściskał się z nim za ręce. Gdy atoli nieszczęście spadło na Lethierry’ego, Bóg zniknął — zjawisko dość zresztą częste. Zdarza się to, gdy sobie wyobrażamy Pana Boga, jako dobrodusznego poczciwca.
Teraz, w stanie duszy, w jakim pozostawał Lethierry, jedno tylko było dlań jasne widzenie — uśmiech Deruchetty. Okrom tego uśmiechu wszystko zresztą było czarne.
U Deruchetty od pewnego czasu, zapewne z powodu straty Durandy, którą także uczuła, czarowny uśmiech stał się rzadszym. Zdawała się być czemś zajęta, bywała roztargniona. Ustały dziecięce jej psoty, ucichły jej szczebiotania ptasie. Teraz już, gdy wystrzał armatni zwiastował brzask dzienny, Deruchetta nie mówiła do wschodzącego słońca, dygając; „Dzień dobry, prosimy bliżej, — nie rób pan ceremonji”. Chwilami miewała minę bardzo poważną i zamyśloną — rzecz smutna w tak miłej istocie. Wszelako przymuszała się do śmiechu, żeby rozerwać mess Lethierry’ego, ale jej wesołość zaćmiewała się z dniem każdym i zakrywała pyłkiem, niby skrzydło przekłutego szpilką motyla. Dodajmy, że, czy to, iż się smuciła smutkiem stryja, — smutek bowiem bywa zaraźliwym — czy też z innych powodów, Deruchetta stawała się nabożniejszą niż dawniej. Za poprzedniego rektora, p. Jaquemin Herode, jak wiadomo, bywała w kościele zaledwie cztery razy do roku. Teraz stała się bardzo gorliwą i nie opuściła nabożeństwa ani w niedzielę, ani we czwartki. Pobożne dusze w parafji z zadowoleniem patrzyły na tę poprawę. Albowiem dla młodej panienki, której tyle niebezpieczeństw zagraża ze strony mężczyzn, wielkie to szczęście, gdy się zwróci ku Bogu.
Przynajmniej biedni rodzice mają spokojną głowę i nie obawiają się niewczesnych romansów.
Wieczorem w dni pogodne, przechadzano się godzinę lub dwie w ogrodzie Bravées. Deruchetta, niemniej prawie zadumana jak mess Lethierry, szukała samotności. Zwykle ostatnia szła na spoczynek. Niemniej jednak Gracja i Dulcynea miały zwrócone na nią oczy i trochę ją szpiegowały. Instynkt to wrodzony sługom; szpiegowanie rozrywa w nudach słuzebnictwa.
Co do mess Lethierry’ego, zamglony jego umysł nie spostrzegł tych drobnych przemian w zwyczajach Deruchetty. Zresztą nie urodził się na dozorcę. Nie zauważył nawet, iż Deruchetta tak regularnie bywa na nabożeństwach parafialnych. Uparty w uprzedzeniach do duchowieństwa i jego zajęć, z przykrością widziałby to częste chodzenie do kościoła.
Nie znaczy to, by w jego stanie moralnym nie zanosiło się na zmianę. Smutek jest chmurą i zmienia swe kształty.
Dzielne dusze, jakeśmy wyżej powiedzieli, bywają niekiedy zdruzgotane brzemieniem nieszczęścia, prawie zabite. Charaktery męskie, takie jak Lethierry, po pewnym przeciągu czasu oddziaływują przeciw rozpaczy. Rozpacz ma swoje szczeble, po których wstępuje ku nadziei. Ze zgnębienia przechodzi ku znękaniu, ze znękania ku strapieniu, ze strapienia ku melancholji. Melancholja jest jakby przedświtem. W niej — cierpienie przemienia się w posępną radość.
Melancholja — to lubowanie się w smutku.
Letthierry nie doznał owych łagodzeń rozpaczy; ani przyroda jego temperamentu, ani rodzą! jego nieszczęścia nie przystawały do tych cieniowań cierpienia. Wszelako od tygodnia zaczynały się rozwiewać ciemne mary jego pierwszej rozpaczy: nie był mniej smutnym, ale przestał być odrętwiałym; pozostał posępnym, ale już nie był ponurym; pojmował już trochę wypadki; nieco doświadczał owego zjawiska, które można nazwać powrotem do rzeczywistości.
Tak naprzykład, we dnie w sali na dole, nie słuchał wprawdzie co mówili ludzie, ale słyszał i rozumiał. Jednego poranku Gracja promieniejąca radością zawiadomiła Deruchettę, że mess Lethierry zerwał opaskę gazety.
To połowiczne przyjmowanie rzeczywistości już jest dobrym symptomatem. Znak to przychodzenia do zdrowia. Wielkie nieszczęścia ogłuszają. Powoli otrząsasz się z odrętwienia, ale to polepszenie zrazu zakrawa na pogorszenie choroby. Poprzedni stan mrocznego marzenia drętwił boleść; patrzyłeś jak przez mgłę, prawie nic nie czułeś. Teraz wzrok masz jasny, wszystko widzisz i krwawisz się cały. Rana zaognia się, boleść dojmuje, kolą cię wszystkie szczegóły jakie spostrzegasz. Cokolwiek przeżyłeś staje przytomne w pamięci. Przypominasz sobie wszystko i wszystkiego żałujesz. Niezmierna jest gorycz w tym powrocie do rzeczywistości. Zdajesz się mieć lepiej, a jest ci gorzej.
Tego właśnie doświadczał Lethierry. Teraz cierpiał wyraźniej, dotkliwiej.
To co mu wróciło poczucie rzeczywistości, było wstrząśnieniem.
Powiedzmy, jakie to było wstrząśnienie.
Jednego popołudnia, około 15 lub 20 kwietnia zastukano dwa razy do dolnej sali Bravées. Dulcynea otworzyła. Przyniesiono list.
List ten pochodził z morza. Adresowany był do mess Lethierry’ego i miał znak pocztowy Lisboa.
Dulcynea zaniosła list do mess Lethierry’ego, który siedział zamknięty w swoim pokoju. Lethierry wziął list, machinalnie położył go na stole i nawet nie spojrzał.
Upłynął dzień, a list wciąż leżał na stole nierozpieczętowany.
Jednego poranku Dulcynea rzekła do mess Lethierry’ego:
— Proszę pana, czy mam zetrzeć kurz z tego listu?
Lethierry odpowiedział jakby zbudzony ze snu:
— A prawda! Podaj mi go.
I otworzył list i przeczytał co następuje:
„Na morzu dnia 10 marca r. b.
Do Mess Lethierry’ego w St. Sampson.
Pewnie z przyjemnością odbierzesz pan o mnie wiadomość. Jestem na pokładzie Tamaulipas, płynę do kraju, z którego nie myślę wracać. Pomiędzy osadą okrętową jest majtek Ahier-Tostevin z Guernesey, który powróci do Francji i opowie różne rzeczy. Korzystając ze spotkania okrętu Hernon Cortez, udającego się do Lizbony, przesyłam do pana ten list.
Zdziw się pan. Jestem uczciwym człowiekiem.
Równie uczciwym jak imci pan Clubin.
Myślę, że pan już wie co zaszło; z tem wszystkiem nie od rzeczy będzie, gdy sam opowiem.
Posłuchaj pan:
Oddałem panu zabrane kapitały.
Pożyczyłem od pana (wprawdzie trochę bez ceremonji) pięćdziesiąt tysięcy franków. Przed odjazdem z St. Malo, wręczyłem pańskiemu powiernikowi, imci panu Clubin, trzy banknoty, każdy po tysiąc funtów szterlingów, co stanowi siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Zapewne osądzisz pan, że suma zwrócona jest dostateczną.
Iinci pan Clubin wziął do serca pański interes i energicznie zabrał pieniądze. Zdawał mi się być nazbyt gorliwym i dlatego ostrzegam pana.
Post scriptum. Imci pan Clubin miał rewolwer; z tego powodu nie otrzymałem pokwitowania”.
Dotknij drętwika lub butelki leydeyskiej, a uczujesz to, czego doświadczył mess Leihierry, czytajac ten list.
Pod tą kopertą, w kawałku złożonego papieru, na który zrazu nie zwracał uwagi, było wstrząśnienie.
Lethierry poznał charakter pisma, poznał podpis, ale nie zaraz zrozumiał treść listu.
Wstrząśnienie było tak silne, że umysł jego, iż tak powiemy, zerwał się na równe nogi.
Zagadka o siedem dziesięciu pięciu tysiącach franków, powierzonych Clubinowi przez Rantaina, była użyteczną stroną wstrząśnienia, bo zmusiła do pracy mózg Lethierry’ego. Tworzenie domysłów jest zdrowem zajęciem dla myśli. Budzi się władza myślenia, logika przychodzi w pomoc.
Od pewnego czasu opinja publiczna w Guernesey zaczęta zmieniać sąd o Clubinie, tym uczciwym człowieku, przez tyle lat jednomyślnie szanowanym.
Rozpytywano się, powątpiewano, robiono zakłady za i przeciw. Dziwne światła padły na tę postać. Clubin zaczął się rozjaśniać, to jest stawał się czarnym.
Zarządzono sądowe śledztwo w St. Malo, w celu dowiedzenia się, co się stało ze strażnikiem nadbrzeżnym Nr. 619. Przenikliwość prawna zbłąkała się, co jej się często zdarza. Wyszła ona z przypuszczenia, że strażnika zwerbował Zuela i zabrał do Chili na pokładzie okrętu Tamaulipas. Dowcipny ten domysł doprowadził do mnóstwa błędów. Krótki wzrok sprawiedliwości nie spostrzegł nawet Rantaina. Zwolna jednak sędziowie inkwirenci wpadli na inne tropy. Ciemna sprawa rozwikłała się. Clubin ukazał się w tej zagadce. Zapewne był jaki związek między odjazdem Tamaulipasa i rozbiciem Durandy. W szynkowni przy rogatce Dinan, gdzie zdawało się Clubinowi, że go nikt nie zna, poznano go. Szynkarz wygadał się: Clubin kupił flaszkę wódki — dla kogo? puszkarz z ulicy St. Vincent także wygadał się: Clubin kupił rewolwer — na kogo? Właściciel oberży Jana wygadał się: Clubin z niewytłumaczonych powodów bywał nieobecnym po nocach. Wygadał się kapitan Gertrais Gaboureau: Clubin uparł się odpłynąć, choć go ostrzegano, że będzie mgła. Wygadała się także i osada Durandy. Wistocie naładowanie statku odbyło się niedbale i nic dziwnego, jeśli kapitan chciał zgubić okręt. Wygadał się i pasażer Guerneseyski: Clubin sądził, że się rozbije o skały Hanois. Mieszkańcy Torteval wygadali się: Clubin był tam na kilka dni przed stratą Durandy i przechadzał się w Plainmont przy skałach Hanois. Na przechadzkę tę zabrał ze sobą worek podróżny, a wrócił bez niego. Wygadali się i wydzieracze gniazd ptasich: ich historja zdawała się być w związku ze zniknieniem Clubina, jeśli zamiast strachów postawiło się kontrabandzistów. Nakoniec wygadał się i sam dom nawiedzony: ludzie, zdecydowani otrzymać objaśnienia za jakąbądź cenę, wdarli się do tego domu i znaleźli wewnątrz, co? właśnie worek podróżny Clubina. Zaniesiono worek do sądu i otworzono: były w nim zapasy żywności, luneta, chronometr, odzież męska i bielizna oznaczona początkowemi literami Clubina. Wszystko to zestawione w rozmowach w St. Malo i Guernesey doprowadziło do wniosku, że Clubin był przeniewiercą. Zaznaczono różne mgliste wskazówki: dziwne lekceważenie przestróg, zdecydowanie się na oczywiste niebezpieczeństwo podczas mgły, podejrzane niedbalstwo w ładowaniu parowca, butelka wódki, sternik pijany, zastąpienie go przez kapitana i t. d. Heroiczne pozostanie na rozbitym okręcie wydało się teraz łotrowsMm przebiegiem. Zresztą Clubin omylił się co do skały. Przypuszczając, że miał zamiar sprzeniewierzyć się swemu pryncypałowi, nietrudno było zrozumieć, że wybrałby skały Hanois, skąd można wpław dostać się do brzegów i czekać w domu nawiedzonym na sposobność do ucieczki. Worek podróżny, zapasy żywności i odzież dostatecznie to wykazywały. Trudno było dopatrzeć związku między tą przygodą, a zniknieniem Rantaina. Domyślano się tylko, że jest jakiś związek. Upatrywano jakąś tragiczną przygodę z tym strażnikiem Nr 619. Może Clubin nie odegrał w niej głównej roli, ale go dostrzegano za kulisami.
Wszelako przeniewierstwo nie wszystko tłumaczyło. Pozostał rewolwer bez użytku. Ten rewolwer zapewne był w związku z inną sprawą.
Lud ma delikatny i trafny zmysł odgadywania. Instynkt publiczny doskonale odgaduje prawdę z suchych protokółów i luźnych dokumentów. Wszelako w faktach, które uwidoczniały przeniewierstwo Clubina, tkwiły jeszcze wielkie wątpliwości.
Wszystko niby trzymało się kupy, wszystko się zgadzało, ale brakło podstawy.
Nie gubi się okrętu dla samej przyjemności gubienia. Nie naraża się bez ważnego interesu na niebezpieczeństwa mgły, rozbicia o szkopuły, pływanie po burzliwem morzu i ryzykowną ucieczkę. Jakiż więc mógł mieć w tem interes Clubin?
Widziano czyn, nie widziano pobudki.
Stąd wątpliwość w wielu umysłach. Gdzie niema pobudki, zdaje się, że niema i czynu.
Próżnia była wielka.
Tę próżnię zapełnił list Rantaina.
Rantaine był istnym Deus ex machina. Zstępował z obłoków, trzymając świeczkę w ręku.
Jego list wszystko rozjaśnił.
Tłumacząc wszystko, w dodatku zapowiadał świadectwo Ahier-Tostewina.
Co najważniejsza, objaśniał użycie rewolweru. Rantaine był niewątpliwie dobrze zawiadomionym. Jego list wykazywał wszystko dokładnie, jak na dłoni.
Niepodobna już było powątpiewać o zbrodniczości Clubina. Przemyśliwał on o rozbiciu parowca, a najlepszym dowodem był worek podróżny z zapasami, który zostawił w domu nawiedzonym. Gdyby przypuścić, że był niewinnym, że rozbicie było przypadkowe, azaliż w ostatniej chwili, skoro zdecydował się pozostać na rozbitym okręcie — nie powinien był oddać siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków Lethierry’ego, ludziom, którzy szukali ocalenia na szalupie. Prawda była oczywistą, biła w oczy. A teraz co się stało z Clubinem? Prawdopodobnie padł ofiarą swej pomyłki. Niewątpliwie zginął pośród skał Douvres.
To tworzenie domysłów, jak widzimy bardzo zgodnych z rzeczywistością, przez kilka dni zajmowało umysł mess Lethierry’ego. List Rantaine’a wyświadczył mu tę przysługę, że go zmusił do myślenia. Pierwszem wstrząśnieniem było zdziwienie, później usiłował zastanowić się nad treścią listu. Zrobił jeszcze inne, trudniejsze wysilenie, gdyż zaczął zasięgać wiadomości. Rozmawiał więc z innemi, a nawet ich poszukiwał. Po upływie tygodnia stał się znów do pewnego stopnia człowiekiem praktycznym. Umysł jego zaczął myśleć logicznie i prawie się uleczył. Mess Lethierry wynurzył się z odmętu.
Przypuszczając, że mess Lethierry liczył kiedykolwiek, że odbierze pieniądze skradzione mu przez Rantaine’a, to list jego odjął mu i tę ostatnią nadzieję.
Do rozbicia Durandy list ten dołączał nową stratę siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków. Wprowadzał go wprawdzie w posiadanie tych pieniędzy, ale dla tego tylko, by mu tem dotkliwiej dać odczuć ich stratę. List ów wykazywał całą grozę jego ubóstwa.
Stąd nowe cierpienia i bardzo dotkliwe, jakeśmy to wyżej wskazali. Mess Lethierry, pierwszy raz od dwóch miesięcy zaczął się troszczyć o swój dom, oto czem się stanie w przyszłości, co trzeba zmienić, na czem zaoszczędzić. Drobne przykrości, kłujące tysiącami szpilek, gorsze niemal od rozpaczy. Znosić wszystkie drobiazgi niedoli, na każdym kroku walczyć z nieszczęściem — rzecz obmierzła. Taran nieszczęścia, gdy padnie na cię, przyjmujesz; ale cię oburzają jego prochy. Ogół niedoli gnębi — ale szczegóły katują. Przed chwilą nieszczęście raziło cię piorunem, teraz szczypie i drażni.
Srogie to upokorzenie być w zgnębieniu. Jest to druga śmierć moralna, a brzydka. Jednym stopniem niżej, spadasz w nicość. Po całunie — łachmany.
Nic smutniejszego nad to poniżenie.
Być przywiedzionym do nędzy, rzecz prosta. Cios gwałtowny, brutalstwo losu, katastrofa, która raz spotyka. Dobrze. Przyjmuje się ją. Wszystko się skończyło. Jestem przywiedziony do nędzy. Bardzo dobrze, umrę. — Bynajmniej! Musisz żyć i zaraz nazajutrz przekonasz się o tem. Z czego? Z kłucia szpilkami. Ten lub ów przechodzień nie kłania się, udaje, że cię nie zna; inny patrzy na cię ze wzgardę, kupcy nasyłają na cię rachunki, nieprzyjaciele śmieją ci się w oczy. Może się śmieją z ostatniego posłyszanego kalamburu; być może, ale ten kalambur wydaje się im przedziwnym dlatego, że jesteś przywiedzionym do nędzy. Upokorzenie twoje czytasz nawet w spojrzeniach ludzi obojętnych; ci co bywali u ciebie na obiadach, powiadają teraz, żeś się wysilał nad stan, dając trzy potrawy; twoje wady rażą wszystkich; niewdzięczność, nie spodziewając się już niczego od ciebie, otwarcie się okazuje; wszystkie niedołęgi przewidziały to, co cię teraz spotyka; złośliwi szarpią twoją sławę, gorsi od nich obłudnicy ubolewają nad tobą.
A potem tysiące nędznych drobnostek! Po krwawych łzach męczą cię mdłości. Pijałeś dobre wina, będziesz pił teraz mętne piwko. Dwie służące! I jednej zanadto. Trzeba jedną odprawić, a drugą przeciążyć robotą. Zawiele kwiatów w ogrodzie; zasadzimy kartofle. Owoce posyłałeś w darze przyjacielem, teraz trzeba je sprzedawać na targu. Co do ubogich, nie trzeba o nich myśleć; alboż nie jesteś sam ubogim? Stroje — rzecz bolesna. Żałować żonie wstążki, co za męczarnie! Tej, co ci ofiarowała swą piękność, odmawiać błahej ozdoby! Mieć minę skąpca! Być może powie do ciebie: jakto, zabrałeś kwiaty z mego ogrodu i jeszcze zabierasz mi je z kapelusza! Przy stole rodzina jest milczącą. Zdaje ci się, że wszyscy mają do ciebie urazę Ożywione niegdyś lica teraz są stroskane i posępne. Smutna rzecz — upadać. Zginąć, głupstwo — to jakby wpaść w piec ognisty. Ale upadać — to smażyć się na wolnym ogniu.
Runąć, to przegrać batalję pod Waterloo; ale maleć, upadać i doznawać ciągłych upokorzeń, to więzienie na wyspie Św. Heleny. Los wcielony w Wellingtona ma jeszcze trochę godności, ale gdy się stanie Hudsonem Lowe — pfe, co za szkarada! Przeznaczenie staje się tchórzliwym katem. Mąż z pod Campo-Formio musi się sprzeczać o nędzną parę pończoch. Poniżenie Napoleona — które poniża Anglję.
Przez dwa te zwroty: Waterloo i St. Helenę, sprowadzone do rozmiarów mieszczańskich, przechodzi każdy człowiek przywiedziony do ubóstwa.
Wspomnianego wyżej wieczora, który był jednym z pierwszych wieczorów maja, Letthierry, zostawiwszy Deruchettę w ogrodzie błądzącą przy świetle księżyca, położył się spać smutniejszy niż kiedykolwiek.
Wszystkie owe szczegóły nędzne i wstrętne, kłopoty zubożałych ludzi; wszystkie owe troski podrzędne, zrazu niesmaczne tylko, później opłakane, złowrogie — snuły się w jego umyśle. Ponury natłok nędzy. Mess Lethierry czuł, że nie zaradzi swemu upadkowi. Co począć? Co przedsięwziąć? Na jakie ofiary skazać Deruchettę? Którą odprawić, Dulcyneję, czy Grację? Może sprzedać Bravées? Może nawet opuścić wyspę? Stać się niczem tam, gdzie się było wszystkiem — zaiste, nieznośny upadek.
I powiedzieć sobie, że wszystko się już skończyło! Przypominać owe przeprawy, co łączyły Francję z Archipelagiem; owe wtorki odjazdu, owe piątki powrotu; tłum, co patrzył z wybrzeża; owe wielkie ładunki, ów przemysł, ową żeglugę bezpośrednią, prostą a wspaniałą; ową maszynę, w którą człowiek składa swoją wolę, ów kocioł wszechpotężny, ów dym — rzeczywistość ową! Parowiec — to udoskonalona busola; busola wskazuje prostą drogę; a parowiec pruje nią fale morza. Busola proponuje — parowiec wykonywa.
Gdzie podziałaś się Durando, wspaniała, wszechwładna Durando, pani morza, królowo coś go czyniła królem? Być w swym kraju człowiekiem postępu, człowiekiem zbawiennych przemian! i zrzec się tego wszystkiego! abdykować! Nie być już niczem, albo raczej być pośmiewiskiem! Stać się przeszłością, kiedy się było przyszłością! Stać się przedmiotem wyniosłego politowania bezmyślnej gawiedzi! patrzeć na tryumf rutyny, ograniczenia, zastałości, upartego sobkostwa i ciemnoty! patrzeć znów na niedołężne wędrówki gotyckich kuttrów, tłukących się po morzu! patrzeć na odmłodzoną starzyznę! stracić całe życie! być niegdyś światłością i uledz zaćmieniu! Ach! jak ślicznie sunął po falach pyszny komin, ów walec cudowny, ów słup o dymnych kapitelach, owa kolumna większa od kolumny Vendôme — bo na tej stoi człowiek tylko, a na tamtej stał postęp! Ocean słał się pod jej stopami. Była to pewność na środku morza. I widziano to na tej wysepce, w tym małym porcie, w tym małym St. Sampson? Tak, widziano! Jakżeż widziano i już nie zobaczą?
Cały ten nawał natrętnej żałości dręczył Letthierry’ego. Bywają łkania myśli. Nigdy więcej jeszcze nie czul tak gorzko swej straty. Pewne odrętwienie nastało po srogim przystępie boleści. Ociężałość nadmiernego smutku zmorzyła go.
Tak przeleżał ze dwie godziny z zamkniętemi powiekami, śpiąc trochę i wiele marząc gorączkowo. Takie odrętwienia pokrywają ciemną robotę mózgu, nader nużącą. Około północy, może trochę wcześniej, może trochę później, otrząsł się z uśpienia, rozbudził, otworzył oczy i ujrzał rzecz nadzwyczajną w oknie, które było naprzeciw jego łóżka.
Za oknem sterczał jakiś przedmiot dziwnego, niesłychanego kształtu: komin parowca.
Mess Letthierry zerwał się na posłaniu tak gwałtownie, że łoże marynarskie zakołysało się, jakby je burza wstrząsnęła. Letthierry spojrzał. Dziwne widzenie w oknie. Promienie księżyca oświetlały port, a od tej światłości, tuż przy domu, odbijał się wizerunek prosty, okrągły, czarny — przepyszny.
Był to komin maszyny.
Letthierry skoczył z posłania, pobiegł do okna, podniósł szybę, wychylił się za okno i poznał...
Poznał komin Durandy.
Stała na dawnem miejscu.
Jej cztery łańcuchy trzymały ja przyczepioną do pomostu łodzi o dziwnych, powikłanych zarysach.
Letthierry cofnął się, obrócił plecami do okna siadł na lożu.
Po chwili obrócił się do okna i znów ujrzał widzenie.
W mgnieniu oka był już na nadbrzeżu z zapaloną latarnią w ręku.
Do starego kółka, na którem dawniej przywiązywano Durandę, teraz przywiązana była łódź mająca nieco na tyle gruby kloc, z którego sterczał komin proto przed oknami Bravées. Przód statku równo z nadbrzeżem, przedłużał się za róg domu.
Nikogo nie było w łodzi.
Łódź ta miała swoje właściwe kształty, które znał cały Guernessey. Była to krypa.
Letthierry wskoczył do niej, pobiegł do ciemnej bryły, którą widział za masztem. Była to maszyna.
Maszyna cała, zupełnie nietknięta, moc o osadzona na żelaznej płycie; kocioł miał wszystkie klapy, osada kół stała przywiązana przy kotle, winda była na swojem miejscu; nic nie brakło.
Letthierry przypatrywał się maszynie.
Pomagały mu światła latarki i księżyca.
I przejrzał cały mechanizm.
I widział dwie skrzynie, które stały na boku.
Przypatrzył się osadzie kół.
Zajrzał do kajuty. Była pustą.
Wrócił do maszyny i dotykał jej. Wsunął głowę do kotła i ukląkł, by lepiej rozpatrzyć się w jego wnętrzu.
Włożył do pieca latarkę, której światło rozjaśniło cały mechanizm, sprawiając łudzące wrażenie zapalonej maszyny.
Potem rozśmiał się w głos, wyprostował i wciąż patrząc na maszynę, wyciągnął rękę do komina i zawołał: Ratujcie, na pomoc!
Dzwon portowy był na wybrzeżu o kilka kroków od domu; pobiegł tam, chwycił za łańcuch i zaczął gwałtownie dzwonić.