Prawda starowieku/Latawce falowe

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LATAWCE FALOWE

Tylko biesowe dzieje powracają, bo bies niezniszczalny, da sobie radę bez usług dziejopisów. Ludzkie dzieje, te lokalne i czasowe, są jednorazowe. Bez zmiłowania ciągnie je w dół fala, jak Czeremosz tratwy, a choćby strojne latawce falowe. Patrząc z tej fali okiem przelotnym można podzielić je na dzieje zwycięzców i zwyciężonych. Lecz w ostatecznym wyniku powszechne dzieje, to dzieje zwyciężonych.
To samo, roszczeniami Rzymu sięgające, wielkie cesarstwo, co powaliło i wchłonęło w ciągu dziesiątków lat buntownych pastuchów, po stu latach, samo rozsadzone i zwyciężone, bez śladu znikło z dalszych dziejów ludzkich, chociaż wcale nie było najbardziej nieludzkie. Można pocieszyć się: dostanie się każdemu i wszystkim. Ale może krzywda polega na tym, że wszelkie dzieje nazwane powszechnymi, zapisali zwycięzcy tylko i to jedno w każdym razie po nich pozostanie? Tak wydaje się temu, co nie dopatrzył cierpliwie do końca, łudząc się, że człowiek zwycięski jest powszechny, przeto tak samo niepokonalny jak bies. Dla podtrzymania takich złudzeń zwycięzcy pozwalają — a czasem nakazują — któremuś z niedobitków plemienia zwyciężonego zakarbować dzieje jego klęski, a nade wszystko, że klęska była konieczna i sprawiedliwa. Tak jak niegdyś pozwolili dziejopisowi Józefowi co przezwał się Flawiuszem. Wypisał on nie dzieje swego rodu, tylko chwałę i rację zwycięzców.
A przecie — tak się wydaje przynajmniej — cóż by zaszkodziło imperialnym i powszechnym zwycięzcom, gdyby pokazali zwyciężonych na widowisku w cyrku, wielkodusznie, to jest tak, jakby ci sami siebie odgrywali i swojej racji bronili, nawet sławili ją po śmierci. Zwycięzcy nie czynią tego. Nie mogą czynić, bo to nie tylko sprzeciwia się ich ostatecznemu zwycięstwu, lecz przede wszystkim powszechnej zasadzie zagłady. Co najwyżej przejściowo pokazują zwyciężonych w takim cyrku, który uświetnia zwycięzców i potwierdza, że dla zwyciężonych nie ma powrotu.
Widać z tego, że całe dzieje ludzkie o tyle nieprzemijalne są i mogą powrócić, o ile należą do cyrku dla widowisk i o ile doń dotrą. I to jednakowo, czy są to zwycięstwa z ważnością na dwa lata, czy też na sto lat i nawet na więcej.
Słusznie rozgrzeszamy takich jak Andrijko, gdy sławią zwycięstwa krótkie bez naruszania sensu dziejów człowieczych.
Tak oto opowiadał Andrijko o sławnej szóstej wiośnie Dmytrowego wojowania i śpiewania.

Czterdzieści koni tęgo objuczyli na Babie Lodowej sprzętem wszelakim, bronią, żywnością i przeprowadzili je ledwie dostrzegalnymi ścieżkami leśnymi a potem łożyskami strumieni aż pod Łostun. Pobudowali sobie koliby wśród gęstwiny kosodrzewu, a co tam przygotowywali, nikt nie wiedział ani nie przeczuwał. I dzisiaj można by na Łostunie uknuć coś niespodziewanego, o czym by się świat cały nie dowiedział. Cóż dopiero sto pięćdziesiąt lat temu!
Dmytro miał nową myśl: popłynąć darabami na Żabie, na Jasienowo, na Kuty same. Porozbijać rogatki i zastawy puszkarskie, wystraszyć straże, poniszczyć czerdaki, wymieść z kraju mandatorię i wojsko, w końcu rozsadzić Katusz. I wówczas, jeśli Bóg pomoże, układać się z panem cesarzem.
Lecz w owe czasy dno Czarnej Rzeki najeżone było skałami. Co krok otwierały się paszcze, co chwila szczerzyły zęby haby, szypoty i skoki. Płynąc przy niewielkiej wodzie łatwo było darabę rozbić, kości naruszyć i głowę roztrzaskać. Przeto, aby popłynąć całym towarzystwem i to uzbrojonym jak należy, trzeba było sporo wody uzbierać. Budowali zatem wielką tamę, a także wiązali i stroili daraby osobliwe, korabie-straszydła, tak jak Dmytro nakazał. Nikt jeszcze nie wiedział dobrze, co z tego będzie, Dmytro nikomu nie pozwolił oddalać się z Łostunu. Dzień i noc utrzymywali warty z bronią gotową do strzału. Bo jak las lasem, nie było tam jeszcze takiego gwaru. Daleko tętniło stukanie siekier, rypiący skrzyp i grzmot padających drzew. Zdumione puszcze odhukiwały, podwajały, zwielokrotniały każdy stukot, rozsiewały w dal te posiekane odgłosy. Gdyby tam ktoś obcy zabrnął wtedy nieszczęsnym trafem, pomyślałby może, że widocznie cały ród leśnych czortów łażąc pomiędzy ludźmi napytał sobie jakiejś biedy, nabawił się wścieklizny, a może oszalał i tak zbuntował się przeciw starszyznie czortowej.
Stanęła wreszcie hać potężna, zapora wodna jak twierdza z drzewa. Gotowe także były trzy daraby, a na nich korabie cudaczne na postać dziwotworów puszczowych. Napełnili je każdy z osobna, jakby komorę sprzętem wojennym. Na jednym umieścili żywność i pozawijane w ramaty pęki łuczywa siarkowego, słynne, wielikańskie zapałki wynalezione przez opryszków. Na drugim korabiu ułożone były stosy kosodrzewiu i chwoi jałowcowej sporo, by w każdej chwili watrę rozpalić. Były tam także długie berbeniczki próżne i czerpaki do wody. Na trzecim korabiu zgromadzono broń zapasową, dużo bardek, strzelby, beczułki z prochem i kule ołowiane.
Lecz nikt nie wiedział, kiedy wyruszą. O świcie na samego Kupała wynurzył się Dmytro z mgieł, co zakrywają wciąż młaki łostuńskie. Strzelił z pistoletu i zaraz Kudil zagrał hukową pieśń. To był znak umówiony. Wszyscy pośpiesznie siedli na korabie. Na pierwszym korabiu, czerwonym smoku białoskrzydłym, kiermanił Czuprej. Na drugim skórami obitym, który wyobrażał postać kudłatego niedźwiedzia, najmłodszy ze wszystkich, Martysz, a trzecim, ustrojonym na kształt strasznego knura puszczowego, kierował sam Dmytro. Gdy spuszczono daraby, gdy woda z podniesionej zastawy zagrzmiała tak, aż brzegi zadrżały, a Czuprej ukryty w darabie smokowej ruszył wiosłem, wszyscy junacy odpowiedzieli wodzie pieśnią hukową z pełnej piersi. Za smokiem pomknął korab niedźwiedź, potwór nieruchawy, aż dziw brał, że tak chyżo mknął po falach. Nieco dalej w odstępie sunął czarny ponury knoroz.
Przeskakiwali przez skały i progi lekko jak pliszki. Czasem korab zsuwając się przodem i skacząc z haby zanurzał się w głębię jak ptaszek białobrzuszek. To znów strzeliło jak z harmaty, z hukiem spadały kłody z progu skalnego, pieniła się woda. Tak w gęstych mgłach, niewidzialni i nie widziani przez nikogo, dotarli na Zełene. Tam dopiero wynurzyli się z mgieł i poranne niebo błękitne im zajaśniało. Sunęli dalej miarowo równym łożyskiem. Wówczas ten i ów pasterz hołowski, który wypasał tam wiosną trzody gazdy Graka-Januszewskiego, wypędzając je raniutko na paszę zobaczył całkiem z bliska dziwotwory.
Pierwszy korab był cały czerwony. Rusztowanie miał obite czerwonym suknem, a na wierzchu świeciły rozciągnięte białe skrzydła płócienne. Z wzniesionego pyska wystawały jak kły i zęby zaostrzone żerdzie i pale. Kraśny był ten latawiec, ino że umieszczone z tyłu wiatraki płócienne furkocąc od razu nasypały strachu pastuchom hołowskim. Jeszcze straszniejszy był korab — niedźwiedź z wyszczerzonym pyskiem. Tak dyrdał po falach w prawo i w lewo i tak tym pyskiem ciskał, jakby szukał, kogo ma połknąć. Czasami otwierało się okienko jakieś w brzuchu niedźwiedzim i stamtąd wyzierała głowa ludzka już połknięta. Ale o dziwo, ta głowa nie krzyczała, nie wrzeszczała o pomoc, wykrzykiwała wesoło, przekornie.
W popłochu zapędzali krowy pastuchy, uciekali od brzegu. A gdy już byli dość wysoko na wzgórzu, dojrzeli jak czarny i groźny dzik, jak gdyby zdyszany, machając chwościskiem, dopędzał na rzece swoich pobratymów czortowskich. Pastuchy zmykali, zmykali, a junacy płynęli dalej.
Płynąc przygrywali na fłojerach do wtóru powodzi Czeremoszowej, co dudniła jak potężna kobza. To znów, gdy nieburzliwe było łożysko, tańczyli sobie. Gdy przybliżyli się do puszczy, która wówczas pokrywała całą kotlinę żabiowską, i do potoku Słupejki, gdzie była rogatka puszkarska i gdzie puszkary na małych darabach trzymali straż nieustanną, zagrali w puzony wojskowe. Nie tylko puszkary, całe Synycie i inne osiedla lęku zakosztowały, gdy rozległ się ryk trąb, gdy na biało-zielonej fali zamigotały w słońcu białe skrzydła smokowe, a z tyłu za smokiem pojawiły się kudłate potwory. Opryszki palili do puszkarów i strażników. Powkładali strzelby do pustych berbenic, aby huk był tym donioślejszy. Porozbijali zastawy toporami, a wyskakując z korabi, tych puszkarów, których zdołali pojmać, rozbierali i gdzieś tam na zakręcie Rzeki rzucali do wody. Płynęli dalej do Krzyworówni.
We dworze w Krzyworówni stała niemała załoga. Sami panowie właśnie niedawno przybyli licznie, wszyscy ze strzelbami, całą karawaną konną, z orszakiem uzbrojonych hajduków, sług i psów myśliwskich, przedarli się przez puszcze i przez przełęcz Bukowca. Zjechali tam na lato i na jesień, aby używać kąpieli i polować.
Były tam obok furdygi dwie armatki, co łatwo szkodę by przynieść mogły darabom, drewnianym korabiom. Ale już od dawna nieprzerwany rozejm trwał między Dmytrem a panami. Podobnie jak w puszczy, dwa gatunki drapieżne, jednakowo silne, rzadko kiedy wchodzą sobie w drogę. Czuprej jednak skoczył na wierch daraby smokowej i czy to z żartu, a raczej dla przechwałki i szyderstwa kłaniał się nisko dworowi i furdydze. Ale dwór był cichy, ani jeden strzał nie padł stamtąd, żaden odgłos nie doleciał. Młody pan tak nakazał, a sam ciekawie spoglądał z wieży przez szkła. Zaś jego siostrzeniec kilkoletni Wojciech, pradziad naszego pokolenia, wysuwając język z nadmiaru ciekawości wdrapał się do okienka wieży i oglądał potwory tańczące na falach błękitno-srebrnych. Wówczas to zobaczył czupryniastego olbrzyma, jak stał wśród skrzydeł na grzbiecie smoka, postać tę, jak sam opowiadał, zuchwałą, ale miłą. Panowie wiedzieli zresztą, że Dmytro Wasyluk i tym razem coś nowego wymyślił przeciw Państwu i przeciw mandatorii, a nie przeciw nim. Cieszyli się po cichu. W milczeniu też spoglądali przez okienka grażd i wież strażniczych hajduki pańscy. I kto wie, czy niejeden z nich nie pozazdrościł opryszkom takiego hulania. Tak przepłynęły daraby junackie nie napastując dworu, same nie napastowane.
Zatrzymali się dopiero w Jasienowie, u podnóża połoniny Pisany Kamień, pod skałą nazwaną w nowsze czasy Fokową. Tam to, niedaleko Szumejowej zagrody, odbywały się nieraz opryszkowskie tołoki i śpiewania, tam znano dobrze i nieraz wyglądano Dmytra. Tam zamierzali poczekać na nową wodę, którą miał spuścić z Popadyńca stary Toman ze swoimi chłopcami. Tomaniuki i ich towarzystwo chadzali swymi drogami, całkiem odrębnymi niż Dmytro, ale teraz połączyli się zgodnie dla wypędzenia napastników i dla zniszczenia mandatorii.
W Jasienowie chcieli też Wasylukowi junacy zachęcić do buntu cały naród jasienowski, tak niemal hardy jak hołowski. Czuprej zwoływał ludzi trembitą. Dmytro z Kudilem wysiedli na brzeg, a reszta towarzyszy została na darabach. Zbiegali się zewsząd ludzie i zbierali koło kaplicy na płaju pod skałą. Gdy Dmytro Wasyluk stojąc na skale dał znak muzykantom, zebrani Jasienowcy, tak skłonni zresztą do kpin, żartów i figlów, odkryli głowy. Czekali w milczeniu. Wtedy wśród ciszy ozwała się naprzód fłojera Kudilowa, tak smętna i lekka jak sen motyli o słobodzie, motylim skrzydłem duszę muskająca. Potem zadźwięczały cymbały, jedne, drugie, trzecie. Dotąd ich nikt nie znał, tym bardziej dziwiły, czarowały. I Dmytro zaśpiewał swoją pieśń o słobodzie.

Oj, słobodo rodzona,
Słonkowa udała,
Była niegdyś z ciebie
Bogu-ludziom chwała.

Błądzi ta dziecina
Nad berda-urwiska,
Marznie i obdarta
Gołym tyłkiem łyska.

I któż się zlituje
Nad kniahinią sławną?
I jak ją ratować,
Jak wrócić moc dawną?

Wtedy to także Czuprej wskoczył na skałę, stanął obok Dmytra i swoim zwyczajem przechwalać się zaczął. Wykrzykiwał, aż lasy z drugiej strony Rzeki odhukiwały:
— Słuchajcie mnie. Jasienowcy, rodzie junacki z pierwowieku! Zapamiętajcie to święto Kupały. Od dziś ani jedna wesz puszkarska w górach się nie uchowa. Ani jeden smrodek mandatorski tu nie doleci nawet do psiego nosa. Zdepczcie to robactwo! Bo my tu wszyscy razem nie takich jeszcze dzieł dokonamy. Pozakładamy góry jedna na drugą, pozacinamy lasy, wodami zalejem doliny i płaje! Choćby zbierały się Bóg wie jakie wojska cesarskie, nie zostawimy im przejścia ani wyjścia. A potem także panów przypieczemy. Albo niech tu znów słobodę zaprowadzą, niech razem z nami przeciw miastom staną, albo niech idą w Czeremoszu panowania kosztować.
Gdy tak wykrzykiwał Czuprej, zaszumiały z daleka fale spuszczone spod szczytów z zastawy Tomanowej. Mocniej, buntowniej niż Czuprej, sam Czeremosz, sam huk wezbranych wód przemówił do Jasienowców. Gdy zobaczono zbliżającą się darabę, kierowaną przez czarnego i śniadego Tomana, jednym okrzykiem zawrzał cały zabrany lud Jasienowa: „Na Kuty! Na mandatorię! Na posiepaków!“
Zanim Dmytro dał znak, wszystko tłumnie gorączkowo tłoczyło się na daraby. W tym zamieszaniu niektórzy wpadali do wody, lecz znów wyskakiwali i, choć zmoczeni, czepiali się darab. Wśród huku fal niosła się po Rzece i rozbijała się po górach pieśń:

Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Tak jak w naszych bukowinkach zielonego lista.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.