<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Lord Puckins składa wizytę d-rowi Muchołapskiemu, poczem okazuje się, że nawet Sir Bradlay nic nie pomógł lordowi Puckinsowi.
W

W cztery dni potem zjawił się Puckins w cichem mieszkaniu naszego entomologa.

Można sobie wyobrazić, jak miłą gospodarzowi sprawił niespodziankę.
— Przyjacielu, czyś ty także wydrukował opis naszych przygód? — zapytał gość zaraz na wstępie.
— Uczyniłem to, — odrzekł, rumieniąc się, przyrodnik.
— I siedzisz tu jeszcze? — zawołał z podziwem lord Puckins.
— Cóżbym miał robić? Pracuję przecież nad monografią Syrphidów.
— Więc dadzą ci pracować?
— Któż miałby mi przeszkadzać?
— Kto? ty pytasz? — twoi czytelnicy, to naturalne!
— Nie dla mnie!
— Więc nie zasypują cię listami, owacyami, nie urządzają na cześć twoją rautów, nie przebierają się za jelonki, motylki, pająki, nie umieszczają portretów w dziennikach i na prospektach, nie dobijają się o autografy? Czy wasz słynny Lewandowski nie napisał na cześć twoją mazura? czy nie kradną ci wszystkich chwil? słowem nie zadręczają cię na wszelkie sposoby?
— Wcale, a wcale!
— A ileż wydań liczy twój opis przygód?
— Wydań? — zapytał d-r Muchołapski, — wątpię czy będzie kiedy drugie.
— Żartujesz! więc chyba gazety o tem milczały.
— Przeciwnie! niektóre podały nawet sprawozdania, kreślone jak się u nas mówi, «sympatycznem piórem.»
— Czemu przypisać ten spokój?
— No, widzisz milordzie, my mamy tyle spraw bieżących, miejskich, te nas pochłaniają... ale nauka...
— O szczęśliwy człowiecze! a ja myślałem, że tu tak samo, jak u nas! Jakiż przyjemny ten wasz kraj! Tu dopiero żyć i nie umierać. Szkoda, że jestem anglikiem!
— Nie rozumiem cię, lordzie...
— Chcę być zdala od Anglii, od jej zgiełku i klubu Ekscentryków! Daj mi jaką robotę, rozkazuj, będę pracować, byle zapomnieć raz o mych przygodach. Mam już dosyć tego wszystkiego! Cóż oni sobie myślą ci moi koledzy? Ekscentrykami są, a nudni jak filistry. Nie mogą się zdobyć na prawdziwą ekscentryczność, aby przecież raz zaprzestać zajmowania się swym prezesem z błahego powodu, że wrócił szczęśliwie z niebezpiecznej wyprawy.
— Ha, twoja wina, lordzie!
— Prędzej twoja, przyjacielu! Trzeba mię było zostawić na pastwę łowików, mrówek i pająków. Wszystkie razem nie sprawiłyby mi tyle tortur, ile przeszedłem przez ostatnich parę tygodni.
— Czemużeś poczuwał się do obowiązku ogłoszenia swych przygód na wieczną chwałę twego klubu? — zapytał, uśmiechając się, d-r Muchołapski.
— Masz słuszność, przyjacielu, moja wina! jęknął zgnębiony anglik.
— Jest na twą biedę łatwa rada. Wypisz się z klubu, ogłoś, że to wszystko było mistyfikacyą...
— Myślałem już o tem, ale boję się...
— Ty lordzie? — czegóż to lęka się nieustraszony awanturnik?
— Nie uwierzą, odrzucą moje żądanie. Przyjmą je na karb ekscentryczności. Nie wiesz, doktorze, jak u nas trudno o czyn, któryby nie mógł zaliczać się do ekscentrycznych. Niedawno sir Sparrow wywichnął sobie nogę podczas tańca, unikając nadeptania na tren tancerki. Wszyscy jednomyślnie «zaopiniowali,» że znakomitym jest ekscentrykiem, a dwóch już czy trzech młodszych członków poszło przy pierwszej sposobności za jego przykładem. Ręczę, że gdybym zatonął podczas burzy morskiej, będzie mi to poczytane za ostatni i wcale dowcipny figiel. Widzisz tedy, że wykreślić się nie mogę.
— Więc szanowny prezes pragnie pozostać w naszem mieście czas jakiś?
— Naturalnie, ale incognito! Niech nawet moje nazwisko nie będzie wymówione. Dla ciebie będę Puckinsem, dla całego świata... dajmy na to Johnem Bradlayem, handlarzem zboża, albo korespondentem gazet.
— Skoro sobie tego życzysz — zgoda.
— Zamieszkam niedaleko ciebie... będę codziennym twym gościem. Dobrze?
— Rad ci będę, milordzie!
— Bardzo proszę niezapominać, że mówisz z Bradlayem.
— Gdzież to pozostawiłeś swoje rzeczy, kochany panie Bradlay?
— Na dworcu kolei. Skoro obiorę locum, sprowadzę je natychmiast.

Nie minęła godzina, a sir Bradlay zamieszkał w prywatnym lokalu, naprzeciw domu, zajmowanego przez Muchołapskiego. Przyjaciele, stanąwszy w oknach, mogli nietylko widzieć się wzajemnie, ale nawet rozmawiać przez złożoną w trąbkę rękę przy ustach.

∗                              ∗

Nazajutrz rano nowy służący, przyjęty z pierwszorzędnego hotelu dla poliglotycznych uzdolnień, mógł się popisać swoją umiejętnością.
— Czy sir Bradlay przyjmuje? — zapytał jakiś przybysz po angielsku.
— Zaraz się dowiem, racz pan wymienić godność.
— Przyjaciel z przeciwka. Tak powiedz twemu panu, to będzie najlepiej, — odrzekł nieznajomy i melancholiczny, a zagadkowy uśmiech ożywił jego oblicze.
Służący znikł za drzwiami zapraszając gościa do saloniku. Lord Puckins nie powątpiewał ani na chwilę, że przybył d-r Muchołapski.
— Proś natychmiast! — wyrzekł żwawo.
Można sobie wyobrazić minę anglika na widok wchodzącego, niby widmo z innego świata, honorowego członka klubu Ekscentryków, sir Ramblera.
Lord skamieniał z podziwu. Język odmówił mu posłuszeństwa. Niedowierzał wzrokowi i przecierał oczy.
— Nie jesteś ofiarą złudzenia, drogi panie Bradlay, — odezwał się słodko oryentolog. — Nie przyjął mię lord Puckins w Londynie, więc przybyłem w tym samym interesie do pana Bradlaya. Mam nadzieję, że tym razem nie odmówionem mi będzie posłuchanie.
— Dyabeł nie człowiek! — mruknął Puckins, wskazując uprzejmie krzesło i rzucając się na drugie przed biurkiem. — Cóż pana sprowadza tutaj, nieoceniony kolego?


Nie jesteś ofiarą złudzenia, drogi panie Bradlay.

— Niby nie domyślasz się, najdroższy prezesie! Cóżby innego, jeśli nie opis twych przygód...
— Jeszcze jeden! — zawołał sir Bradlay, wznosząc oczy ku niebu. — Więc nigdzie nie znajdę spokoju!
— Któż tu, milordzie, godzi na twój spokój. Ja pragnę jedynie pomówić o przedmiocie, pozostającym w związku...
— Mówmy o czem pan chcesz, ale ani słowa o mych przygodach.
— Żałuję bardzo, że nie mogę zastosować się do życzenia pańskiego. Śledziłem cię przez pięć dni i przyjechałem za tobą, jedynie w celu pomówienia o przedmiocie w tej książce dotkniętym, a ty, niegościnny człowieku, wyobrażasz sobie, że ci ustąpię?...
— Jestem zmęczony, storturowany! pragnę zapomnieć o nieszczęsnej wyprawie...
— A mnie znowu konieczne są twe informacye. To nie kaprys. W interesie wiedzy proszę o rozmowę!
Lord Puckins zbierał siłą woli resztki cierpliwości i szarpał złotawe bakenbardy. Tymczasem sir Rambler z niezamąconym spokojem tak zaczął:
— List wysłany przez muchę zawiera wzmiankę o fakirze, dawcy czarownego płynu...
— Jesteś pan, jak widzę, kandydatem na liliputa...
— Uchowaj Boże!... Chodzi mi o odszukanie cennego dla ludzkości zabytku.
— Znowu «dla ludzkości?» Tego doprawdy zanadto!
— Nie inaczej, zaginionego magicznego rękopisu, którego poszukiwał jeszcze w XII-ym wieku światły Akbar, król Penżabu i Afganistanu...
— A cóż nas obchodzą sprawy Akbara?
— Poszukiwał napróżno! — odrzekł z przejęciem sir Rambler. — Przypomnij sobie, milordzie coś napisał o manuskrypcie fakira Nureddina, a przekonasz się, że tu mowa o tym samym zabytku...
— Do czegóż to wszystko zmierza?
— Cierpliwości! — odrzekł sir Rambler, podnosząc w górę dłoń z wyciągniętemi palcami, a następnie sadowiąc się jeszcze wygodniej naprzeciw Puckinsa. Wszystkiego się dowiesz, milordzie, ale powoli i po kolei. Stwierdziliśmy dopiero, że cenny rękopis Induski, długo uważany za przepadły, znajduje się w posiadaniu fakira. To dopiero początek...
Puckins stał się nagle uprzejmym i uścisnął dłoń Ramblera.
— Skoro to początek, — odezwał się słodko, — czy nie byłbyś łaskaw, zacny kolego, odłożyć dalszy ciąg zajmującej opowieści na inny raz. Obecnie nie mogę cię wysłuchać...
— Skończę niedługo... Zresztą, powinnoby to ciebie również silnie interesować. Za twoją przyczyną ludzkość zdobędzie...
— Ciągle ta ludzkość! — zgrzytnął lord, ale pohamował się przybrał uprzejmy wyraz.
— Ach! tak... ludzkość, wielki wyraz, wycedził. Więc cóż ludzkość zdobędzie?
— Zdobędzie pierwszy i niezbity dowód, że nie znajduje się teraz u szczytu cywilizacyi, bo niegdyś stała już na wyższym szczeblu...
— Już wiem! — zawołał żywo Puckins, — oddawna poszukujesz w tym względzie dowodów...
— Dotąd napróżno!...
— Ale cóż ja mogę?
— Bardzo wiele! Osądzisz to sam...
— Dobrze! Chętnie cię wysłucham, ale innym razem. Obecnie, daruj pan, ale śpieszę się nadzwyczajnie.
— Więc przyjdę jutro.
— Skoro pan chcesz koniecznie, przyjdź jutro! — rzekł Puckins z naciskiem i pożegnał gościa.
Nie upłynęło pięciu minut, gdy już wstępował w progi Muchołapskiego.
— Jestem w rozpaczy, przyjacielu! Musze cię pożegnać i jaknajprędzej opuścić Warszawę! — wyrzekł i usiadł desperacko.
Po chwili dopiero zauważył niezwykłe zakłopotanie i roztargnienie entomologa, który tonął w zadrukowanej bibule. Była to pierwsza gazeta po przerwie, spowodowanej świętami Wielkiej Nocy.
— Co ci się stało? — zagadnął anglik.
— Nie czytałeś lordzie dzienników?
— Nie otrzymuję ich, — odparł Puckins, — a waszych nie nauczyłem się czytać.
— Więc nic nie wiesz?
— Wiem, że mnie sir Rambler aż tu znalazł... i jestem wściekły!
— Żarty się ciebie, lordzie, trzymają... Stała się rzecz okropna...
— Mów wyraźnie, kogo i jakie dotknęło nieszczęście? — przemówił anglik.
— Trzęsienie ziemi! dzienniki przepełnione są strasznemi szczegółami katastrofy, która nawiedziła Austryę południową, górne Włochy, południowe i wschodnie Alpy, Kras, Styryę, Krainę, Chorwacyę, Dalmacyę i Bośnię aż do Rawenny, Florencyi i Rzymu... Ogniskiem katastrofy zdaje się być Kras i Alpy Dynarskie.
— Ładne w takim razie święta miała Europa południowa!
— Telegramy przynoszą przerażające szczegóły. Niesłychana panika owładnęła ludnością. Pociągi kolejowe wiozą tysiące osób, uciekających z południa. Lublana zrównana niemal z ziemią, całe miasto obozuje na placach, w ogrodach lub za miastem. W Tryeście sądzono, że nastąpił koniec świata. W Zagrzebiu ludzie półnadzy tysiącami wylegli na ulice. Miasto Cilea leży w gruzach; ziemia drży dotąd! Ale to nie koniec! przed chwilą otrzymałem smutną i zdumiewającą depeszę z Trawnika od mego przyjaciela, profesora Przedpotopowicza. Donosi mi, że o mało nie został zasypany gruzami walącego się domostwa, w którem bawił chwilowo dla studyów naukowych.
Lord Puckins zamyślił się nagle.
— Profesor donosi, że gwałtowne wstrząśnienia od trzech dni już z rzędu ponawiają się z coraz większą siłą, a zrozpaczeni mieszkańcy są na najgorsze przygotowani rzeczy.
— Może się wulkan otworzyć! przerwał mu Puckins, ale machnął ręką i mruknął: i wulkany mię już nudzą...
— W pobliżu wsi, — ciągnął Muchołapski — gdzie mój przyjaciel bawi, otworzyła się przepaść bezdenna, coś niesłychanego w kronikach nauki. Wypadkiem tym profesor jest zelektryzowany. Telegrafował już do Suessa i kolegów w Londynie i Paryżu, aby niezwłocznie przybyli. Spodziewa się ważnych odkryć i cieszy się niemal z tego, że znalazł się przypadkiem w miejscu tak ważnej katastrofy.
Oblicze Puckinsa zaczęło się ożywiać. Zadał parę pytań, dotyczących profesora, obciął i zapalił cygaro, — wreszcie ze stanowczością, właściwą mu w chwilach ważnych, przemówił:
— Pragnę zdążyć choćby na «resztki trzesienia,» a przytem zajrzeć do bezdennej szczeliny. Jadę natychmiast do Bośni i proszę o rekomendacyę do twego przyjaciela.
Jak postanowił, tak się stało.
Mimo przestróg, anglik, pragnący zdążyć choćby na resztki trzęsienia ziemia, wyjechał błyskawicznym pociągiem, żegnany trwożnie przez d-ra Muchołapskiego.
Ostatnie słowa anglika, rzucone z wagonu były:
— Spodziewam się, że tym razem sir Rambler za mną nie podąży!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.