<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Miłe sławy początki.
N

Niech sobie list bieży swoją drogą, my tymczasem musimy zajrzeć do Londynu. Bawi tam dawny nasz znajomy, głośny na świat cały z przygód w dolinie «Białej wody» w Tatrach, lord Puckins. Nie przypuszczam, aby łaskawym czytelnikom obcą była ta osobistość.

Wprawdzie żyjemy chwilą i nie mamy czasu na zajmowanie się długo sławnemi osobistościami. Wprawdzie nawet Kopernika znamy głównie z widzenia na Krakowskiem-Przedmieściu i nie wiele nas obchodzi zarówno Arystoteles, jak Newton — ale to co innego. Nasz stary znajomy nie jest znowu tak starym, jak «tamci» a co ważniejsza, nie wyszedł jeszcze z mody. Należy do tych gwiazd chwili, do których każdy szanujący się człowiek rad się zbliża.
Z tego powodu wszelkie objaśnienia, dotyczące tej osobistości, ze względów delikatności pomijamy zupełnie.[1]
Jak wszystkim zapewne wiadomo, zostawiliśmy ofiarę własnej nieostrożności w Zakopanem, w towarzystwie dwóch panów. Jednym był d-r Muchołapski, który z narażeniem własnego życia wyratował anglika z ciężkiej przygody, drugim (jak o tem czytelnicy bezwątpienia także pamiętają) Sir Biggs, pełnomocnik lorda.
Wszyscy trzej rozstali się serdecznie i każdy powrócił do zajęć swoich. D-r Muchołapski do przerwanej monografii Syrphidów, sir Robert Biggs do klijentów swoich i szwedzkiej gimnastyki, lord Puckins zaś, skoro powrócił do Londynu, nie miał nic pilniejszego do zrobienia nad opowiedzenie niezwykłych przygód, jakich doświadczył w dolinie Białej wody, na posiedzeniu klubu Ekscentryków.
Nie można mu tego brać za złe, bo któż stroni dziś od nieśmiertelności? Nie tacy nawet jak lord Puckins, uganiają się za sławą.
Co się tam po sprawozdaniu działo, jakie prezesowi urządzono owacye, ile wypalono «mówek» na cześć zawsze niedoścignionego kolegi i naczelnika, trudno to opisać.
Komitet zwołał nadzwyczajne zgromadzenie, na którem przez sześć godzin z rzędu rozprawiano nad sposobem godnego upamiętnienia jego niesłychanych przygód. Najrozmaitsze podawano projekta, po kolei odrzucane.
Zgodzono się w końcu na ułożenie krótkiej piosenki humorystycznej, którą członkowie przez rok byli obowiązani śpiewać, a w razie braku głosu gwizdać, oraz na wydrukowanie opisu przygód Pickinsa w trzech odrazu wydaniach, poczynając od najtańszego, dostępnego dla każdej kieszeni (z wyjątkiem pustej), a kończąc na wytwornej księdze, zdobnej w mnóstwo wspaniałych obrazków, wykonanych przez najgłośniejszych rysowników.
Wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy; dopóki druk nie został ukończony, żadna wiadomość o dziele nie przedarła się po za obręb Ekscentryków.
Na trzeci jednak dzień po ukazaniu się książki na półkach księgarskich, pojawiły się w najpoczytniejszych gazetach sprawozdania z niezwykłego dzieła, a w ciągu dwóch miesięcy rozchwytano 50 wydań.
Lord Puckins stał się bohaterem chwili, a jego niezwykłe przygody były na wszystkich ustach.
Rozprawiano o prezesie klubu, przypominano dawne jego czyny i jednogłośnie uznawano, że przewyższył nietylko wszystkich kolegów, ale nawet siebie.
Lord znalazł się u szczytu sławy i popularności. Uczuł się znowu nieszczęśliwym z nadmiaru powodzenia. Zaczął już nawet rozmyślać nad środkiem zaradczym w tym względzie, gdy niebo zlitowało się nad nim i zesłało gorąco pożądaną pociechę.
Oto posypały się stosy listów od znajomych, przyjaciół, oraz nieznanych wielbicieli. Nie brakło nawet wonnych bilecików od miss, mistress i ladies. W pierwszych dniach odczytywanie owych korespondencyi sprawiało lordowi wielką przyjemność, po tygodniu czuł się już znudzonym. Zmuszał się jeszcze do przerzucania roztargnionem okiem nieciekawej korespondencyi, ale wstawał od pracy z bolącą od poziewania szczęką. Po czwartej setce listów przestał się nudzić, zaczął się gniewać, wreszcie piąta wprawiła go w furyę. Tego dnia połowa listów została nieodpieczętowaną, ale gdy nazajutrz sekretarz złożył mu jeszcze większą pakę, w której niepodobna było odszukać czysto prywatnej korespondencyi, wtedy zapowiedział mu uroczyście, aby nie ważył się już przyjmować z poczty jakichkolwiek listów.
I to nie złagodziło losu prezesa. Gdzie tylko się pojawił, zarzucano go zapytaniami bez końca. Zatykał uszy i uciekał przed nieznajomymi, ale trafiali się tacy, których wypadało z uśmiechem na ustach wysłuchać. Ci byli najokropniejsi. Torturowali biednego lorda najoryginalszemi pomysłami.
Na wyścigach, dokąd zaszedł, zbliżył się doń James Sigdwick Lounsbury, członek Izby panów, wielce poważny ekonomista i autor dzieła, głoszącego na zasadzie prawa Maltusa, jaka ludzkość czeka za kilka wieków czarna przyszłość skutkiem przeludnienia. Sir Lounsbury ubierał się z tego powodu zawsze czarno i nie uśmiechał się nigdy. To też zdziwił się lord niemało, ujrzawszy go w blado-niebieskim garniturze, z gałązką bzu w klapie od surduta i do tego z obliczem rozpromienionem. Autor dzieła «O przeludnieniu» zamiast uścisnąć w pogrzebowym nastroju i milczeniu dłoń lorda, jak to zwykle bywało, odezwał się bardzo żywo w te słowa:
— Musze ci, milordzie, złożyć powinszowanie. Staniesz się niebawem największym dobrodziejem ludzkości.
Puckins ze zdziwieniem podniósł brwi.
— Od dwudziestu lat suszę napróżno głowę nad wynalezieniem środka, któryby oddalił od ludzkości nieuchronne klęski, będące następstwem mnożenia się ludzi. I oto przeczytałem twoje nadzwyczajne przygody. Niby promień światła do ciemnicy, tak wpadła pod moją czaszkę wiadomość o czarownym płynie Nureddina. Zapaliła tam wielki pomysł, jeden z tych, jakie często nawiedzają śmiertelników. Ten płyn zbawi ludzkość, da jej możność rozwijać się prawidłowo przez najdłuższe tysiącolecia!
— Nic nie rozumiem.
— Wyjaśnię ci w krótkości. Powierzchnia kuli ziemskiej ma przeszło 9 milionów geograficznych mil kwadratowych. Z tego na lądy przypada 2,442,000 mil geogr., zaś na powierzchnię zdatną do zamieszkania niecałe 2 miliony. Ponieważ ludność obecnie liczy półtora miliarda głów, przeto na milę kwadratową zamieszkalnych obszarów przypada 750 ludzi. Dobre to na dziś, ale zaludnienie wzrasta o 8% w przeciągu lat 10-ciu. Za sto lat tedy ziemia będzie już żywić 6 miliardów głów, po upływie dwóch wieków 24, za 3 wieki mogłaby dojść do 96-ciu miliardów, to znaczy 48,000 dusz na milę kwadratową. Ale do tego nie dojdzie! Wcześniej już potomkom naszym zabraknie środków do życia.
— Bardzo dobrze! a raczej bardzo źle; lecz cóż to ma za związek z eliksirem Nureddina?
— Najściślejszy i najwspanialszy! Ten cenny płyn sprawi cud rozszerzenia gruntu pod nogami. Każda mila kwadratowa przemieni się dla ludzkości w 14,000 mil. Ziemia choć zostanie przy dawnych rozmiarach, powiększy się dla nas praktycznie do rozmiarów[2] słońca.
— Rzeczywiście! pomysł uderzający prostotą — przerwał zniecierpliwiony prezes — życzę zatem wziąć się co prędzej do założenia fabryki indyjskiego eliksiru.
— Otóż w tym względzie liczę na twą pomoc, milordzie! — odezwał się z zapałem James Sigdwick Lounsbury.
— A to w jaki sposób?
— Potrzeba odszukać Nureddina i wydrzeć mu drogą dla ludzkości tajemnicę. Rozprawialiśmy o tem d-rem Tyrolem i zgodziliśmy się, że bez twojej pomocy obejść się nie możemy. Ale otóż i on! Szczęśliwy traf sprowadza na jedno miejsce trzech ludzi, którzy trzymają w ręku klucz do zbawienia ludzkości!
— Wybaczcie, ale jeden z nich odchodzi — odezwał się z pośpiechem lord Puckins, ale Sir James Sagdwick Lounsbury chwyta go za guzik od surduta i woła do zbliżającego się d-ra Tylora:
— W porę zjawiasz się, kochany przyjacielu. Właśnie rozprawiamy z milordem o naszym wielkim projekcie. Jak sądzisz, czy mogłyby wszystkie narody zażyć w jednym dniu płyn Nureddina?
— Dlaczegóżby nie? — odrzekł doktór wyniośle — ale wyznać muszę, że związane to z niemałemi trudnościami. Trzeba będzie dobrze zorganizować czynność, podzielić ziemię na okręgi, wysłać delegatów w najgłuchsze nawet puszcze i niepominąć obu stref biegunowych.
— A to po co?


...Jest na to rada!...

— Aby nie została ani jedna para ludzi o wzroście dzisiejszym. Gdyby się stało inaczej, wtedy całej ludzkości groziłyby straszne klęski. Rozmnożony lud olbrzymów trzymałby wszystkich pod grozą, a jeden taki jegomość, zdolny byłby w przystępie gniewu, lub dobrego humoru w ciągu godziny zburzyć sto miast ludniejszych od Londynu. Co mówię jeden dzieciak swawolny mógłby zaćmić sławę Czingis-Hana i Napoleona!
— W samej rzeczy, — odezwie się zbity z tropu ekonomista.
Lord Puckins spoglądał przymrużonem okiem na przejętych doniosłą sprawą towarzyszów.
— Zapomnieliście panowie o zwierzętach — wtrącił tonem przestrogi.
— Nasz prezes ma słuszność! — zauważył sir James — dzikie bestye stałyby się groźniejszemi od małoletnich wielkoludów!
— Jest na to rada! — rzekł doktór, wydymając dolną wargę. Trzeba w dniu oznaczonym połapać wszystkie lwy, tygrysy, niedźwiedzie i wilki, i zadać im również płynu Nureddina.
— Czy bezpiecznem byłoby pominąć węże, żaby i tym podobne zimnokrwiste istoty? — wtrącił tonem jeszcze większej wyższości znakomity autor dzieła o skutkach prawa Maltusa.
— Co do mnie, nie dowierzałbym nawet ptakom! — dodał ironicznie lord Puckins i chciał się pożegnać, ale go znowu w porę zatrzymał sir Lounsbury.
— Najlepiej więc będzie wytępić wszystkie szkodliwe i drapieżne zwierzęta — zawyrokował z zapałem. — Zmniejszymy jedynie zwierzęta domowe i pożyteczne.
I snuć począł na nowo genialny plan.
W czasie tej dyskusyi lord Puckins próbował kilkakrotnie oddalić się, ale nadaremnie. W końcu udało się Puckinsowi pozbyć rozognionych zbawców ludzkości, ale na prawo i lewo zatrzymywali go znajomi, zasypując pytaniami, dotyczącemi pobytu w Tatrach.
Jeden pytał, czy jajka motyle w istocie są smaczne, drugi winszował mu, że się nie zabił zlatując z Ważki z wysokości tysiąca metrów i tak dalej.
Zirytowany do żywego, lord opuszcza plac wyścigów i, nie wracając do domu w obawie nowych przykrości, wstępuje do kawiarni na gazety. Tu uderza słuch jego nuta konkursowej piosenki, wykonywana w sposób niemożliwie fałszywy. Zaledwie umieścił się w najdalszym kącie sali i przerzucił okiem telegramy, spostrzega własny portret na czele sążnistego artykułu. Wściekły, rzuca płachtę bibuły na garsona, który mu niósł filiżankę mokki, i wybiega, a mijając dwóch jegomościów, słyszy za sobą słowa: Patrz, patrz, oto Puckins przeszedł!
— Ach! ten co był Liliputem? — woła drugi. — Szkoda, żeś mi go wcześniej nie pokazał. Mam właśnie do niego interes.
— Możemy go dogonić — odzywa się pierwszy, ale lord Puckins przerażony wsiada w pierwszy lepszy powóz i każe ruszać.
— Nie mogę! — odzywa się stangret.
— Jedź natychmiast! zapłacę hojnie!
— Ależ ja czekam na moją panią!
Na takie dictum, lord czyni ruch celem opuszczenia powozu, zaledwie jednak rzucił trwożnym wzrokiem na chodnik, dostrzegł zbliżającą się właścicielkę pojazdu. W drodze czyni mu ona wymowne znaki, aby pozostał na miejscu. Dwie sekundy — i przesadnie ubrana, niemłoda dama z krótko obciętemi włosami podaje mu poufale dłoń na powitanie.
— Witam, witam na swem terytoryum! A zawsze oryginalny! jakże to dobrze, lordzie, że cię widzę. Wszak lepiej późno, niż wcale!
— Nie rozumiem pani! — wybąknął lord, uchylając kapelusza — pomyliliśmy się.


...Witam, witam na swem terytoryum...

— Chętnie wierzę i w jedno, i w drugie! — odparła, śmiejąc się nieurodziwa dama. — Wstydź się pan tego, że mię nie znasz. Jestem Eloquentia Scarecrow[3]. Onegdaj miałam o tobie odczyt w naszym klubie. Posłałam ci nawet zaproszenie. Byłeś oczekiwanym, upragnionym. Ułożyliśmy mowy, przygotowały niespodzianki... i wszystko spełzło na niczem. Nie godziło się tak lekceważyć przyjaciółek. Teraz skorośmy się poznali, nie puszczę cię, dopóki mi nie przyrzeczesz, że stawisz się na wezwanie. Pragnę powetować zawód.
Lord, blady ze wzruszenia, nie zdolny wymówić słowa, wydostał się z powozu i pożegnał damę ceremonialnym ukłonem.
— Nie! tak dłużej być nie może! — ryknął na głos. — Wyjadę dziś jeszcze, choćby na koniec świata! I nagle przypomniał sobie towarzysza przygód i wybawiciela, d-ra Muchołapskiego.


Jakto? czyżby zakaz dotyczył i Ekscentryków?...

— Że też o nim mogłem zapomnieć! — zawołał uderzając się w czoło. — Jadę do Warszawy!


∗                              ∗

Zanim towarzyszyć będziemy lordowi w jego podróży, zajrzyjmy jeszcze do jego mieszkania, gdzie w przedpokoju rozegrała się ostatnia scena jego gniewu za nieproszoną popularność i zerwanie z klubem Ekscentryków.
Stało się to w ten sposób:
Poobiednią drzemkę lokaja przerwał odgłos dzwonka, poruszonego silną i śmiałą ręką.
— Lord Puckins przyjmuje? — zapytał poważny gentelman.
— W domu, lecz nie przyjmuje nikogo, — wygłosił sztywnie lokaj Puckinsa.
— Do mnie zakaz nie może się stosować! — odrzekł, prostując się z godnością przybyły. — Bądź tak dobrym, obywatelu i oznajmij panu, że w sprawie ważnej potrzebuję się z nim widzieć. Oto moja karta.
— Niepodobieństwo! Lord zapowiedział, że nikogo nie przyjmuje, choćby nawet przybył sam książę Walii!
— No, widzisz, domyśliłem się zaraz tego! więc powiedz tylko, że pragnie się z nim widzieć Rambler.
Sługa zawahał się. Spostrzegł to wrażenie przybyły i zapragnął je spotęgować.
— Jestem honorowym członkiem klubu Ekscentryków, — dołożył z dumą.
Na te słowa automat odzyskał nagle utraconą pewność siebie.
— Tem gorzej! tem gorzej! — zawołał mimowoli i ugryzł się zapóźno w język.
— Jakto? czyżby zakaz dotyczył i Ekscentryków?...
— Gorzej panie. Lord polecił mi przedewszystkiem strzedz się członków klubu, do którego masz pan zaszczyt należeć.
Oblicze przybyłego oblało się szkarłatem gniewu.
— Ach, więc tak dalece łaskaw na nas... — wycedził przez zaciśnięte zęby i umilkł nagle, zatykając sobie usta kościaną główką od laski. Po kilku sekundach opanował się i zapytał łagodnie:
— Wolno przecież wiedzieć, gdzie lord się wybiera?
— Nie mamy żadnych w tym względzie objaśnień, — odrzekł sługa tym chłodnym tonem, który pozwalał przypuszczać, że gdyby nawet wiedział — nie zdradziłby tajemnicy.
Przybyły przekonał się, że nic nie wskóra, mruknął więc jakiś niezrozumiały frazes, który służący wziął bez namysłu za nowe i nieznane mu jeszcze przekleństwo, potem uśmiechnął się złośliwie i pogwizdując śpiewkę o Puckinsie, wytoczył się z przedsionka, wsiadł do fiakra i znikł w tłumie.
Widzimy z tej małej sceny, że lord Puckins palił za sobą mosty.






  1. Gdyby broń Boże, był ktoś w nieświadomości co do omawianego bohatera, radzimy mu poufnie, aby cichaczem udał się po informacye do «D-ra Muchołapskiego.»
  2. 1,719 mil średnicy mając, będzie miała dla nas 206,280 mil, gdy słońce liczy 185,200 mil średnicy.
  3. Dosłownie znaczy to «Strach na wrony.»





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.