<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Spotkanie. — Odkrycie karkołomne.
P

Po kilku dniach lord Puckins z właściwym sobie sztywnym spokojem jechał truchcikiem na bułanym, nie wiele większym od osiołka, koniu, ku jedynej oberży, którą posiadała biedna wiosczyna w pobliżu Kupresz. Towarzyszył mu zabrany z Serajewa tłómacz, a za niezwykłym gościem ciągnęła gromada wieśniaków wystraszonych, wynędzniałych od niewywczasu, głodu i silnych wzruszeń. Smutny orszak zasypywał tłómacza opowiadaniami o strasznych wypadkach dni ubiegłych i o nowem trzęsieniu, jakie nawiedziło okolicę dnia wczorajszego. Tłómacz powtarzał wieści anglikowi, skutkiem czego lord Puckins nie mógł się uskarżać na brak wzruszeń. Miał ich zresztą dość od samego wstąpienia na grunt nieszczęsnej krainy. Niedalej, jak wczoraj obudził się na ziemi, wyrzucony z łóżka silnem, a niespodzianem wstrząśnieniem.

Właśnie zatrzymał się, celem udzielenia drobnej zapomogi pozbawionym dachu i mienia biedakom.
Jeden z obdarowanych, jakiś wszystkowiedzący staruszek, żywa encyklopedya wiedzy ludowej, rzadki i wymierający już pod tchnieniem nowożytnej oświaty okaz etnograficzny, przez wdzięczność rozgadał się szeroko i opowiedział, co było według niego właściwą przyczyną nieszczęścia. To sprawa czysto dyabelska.
Stara wieść niesie, że u źródeł Wrbasu jest wejście do bardzo rozległej groty, pełnej dziwów i bogactw nieprzebranych. Wejście owo zwie się «Piekielnemi wrotami.» Po za niemi złote i srebrne sople wiszą tam u sklepienia, a straszydła żywią się rudą, z której po strawieniu zostaje czyste złoto. Przez jeden tylko dzień w roku grota «kwitnie,» to jest stoi otworem dla każdego, ktoby znał wejście do niej. W każdej innej porze «wrota piekielne» są niedostępne. Ale i w tym dniu, straszydła, psy czarne, ropuchy i pająki bronią wejścia i trzeba znać «sposób,» aby wejść i wyjść cało. Wielu już zuchów napróżno próbowało wtargnąć do jaskini, wreszcie znalazł się niedawno taki, który dopilnował, kiedy «zakwitła» i wszedł do środka. Jakich on użył czarów trudno wiedzieć, musiały jednak być mocne, skoro wszedł. Ale «złe» zbuntowało się. Zatrzęsła się nagle ziemia tak, że w oddalonych nawet miastach i wioskach domy i kościoły się zwaliły. Skały nawet z grzmotem obrywały się, a w miejscu, gdzie były «wrota» rozwarła się przepaść bezdenna. Kto miał odwagę, mógł oglądać straszną przepaść, w której warczało i gotowało się, a kłęby pary wznosiły się gęstą chmurą.
Opowiadania powyższego wysłuchał lord Puckins z zajęciem.
— Wszystko to już wiem od kilku dni, — rzekł spokojnie — właśnie przyjechałem, aby dostać się do szczeliny...
Starzec zmierzył od stóp do głów anglika.
— Chcecie do wrót piekielnych, panie? — zagadnął z niepokojem.
— Tak jest.
— I po co? Jeśli po złoto dyabelskie, to go już nie znajdziecie! Od dwóch dni, dzięki Bogu, przepaść piekielna zawarła się. Nie pozostało z niej nawet śladu!
Lord Puckins nie mógł ukryć żalu.
— To nieszczęście! — zawołał. — I cóż na to ów pan, który tu przyjechał? Musi być niepocieszony?
Na te słowa, powtórzone przez tłómacza, starzec wpił groźne i przelękłe spojrzenie w anglika. Następnie splunął głośno, przeżegnał się i odszedł.
W mgnieniu oka gromadka wieśniaków przerzedziła się i znikła niepostrzeżenie. Podróżni zostali sami. Niezawodnie stary wziął anglika, przebranego w kraciasty kostium, za czarownika, zaprzedanego złemu, a może nawet za samego dyabła, za wspólnika tajemniczego przybysza, który się kręci «u wrót piekielnych!» Anglik nie zwrócił na to uwagi. Myślał tylko o zasłyszanej nowinie.
— A to historya! profesor musi być niepocieszony.
Tymczasem doszedł do oberży. Mrok już zapadał i blade promienie księżyca oświetlały głęboki wąwóz, biorący swój początek tuż przy oberży. Przy tem świetle lord Puckins ujrzał stojącego przed oberżą mężczyznę. Nieznajomy zbliżył się śpiesznie do lorda, wzniósł w górę kapelusz i siląc się na wesołość zawołał:
— Witaj mi znakomity gościu i przyjacielu mego przyjaciela! Czekam na ciebie już dzień trzeci. Proszę cię lordzie, wejdź i rozgość się w tym pokoju, który dziś posłuży nam za wspólną sypialnię.

Tak powitany anglik pozbył się od razu zwykłej sztywności.

«Witaj mi znakomity gościu.»

— Widzę z rozpaczą, że telegraf w usługach mego przyjaciela spełnił dobrze swoją rolę i pozbawił mię zaszczytu przedstawienia się formalnie znakomitemu mężowi. Muszę poprzestać na ponowieniu mej deklaracyi, że oddaję się, profesorze, do twego rozporządzenia.
— Przeciwnie. Ja to jestem do twego, lordzie, i radbym wszystko uczynić, aby cię rozerwać i pogodzić ze światem.
— Dzięki! jesteś zbyt uprzejmym, profesorze. Ale cóż słychać u wrót piekielnych? Przybyłem przecież, aby zajrzeć wraz z tobą do wnętrza ziemi.
Na te słowa geolog spochmurniał.
— Sprowadziłeś mię z wyżyn zapomnienia na ziemię! — rzekł i zapanowała chwila milczenia.
— Twoje milczenie, profesorze, potwierdza opłakaną wieść, która mię już doszła.
— Ach! ta szczelina! to moja zgryzota!
— Więc prawda, że jej już niema?
— Niestety! Nie mogę jeść, spać, tylko myślę, com stracił!
— Ale widziałeś ją przecież?
— Bardzo niedokładnie. Wejścia broniły kłęby pary, wyrywające się z głębi ziemi. Wprawdzie ślady pęknięcia gruntu pozostały na znacznej długości. Całkiem świeże...
— To już dobrze!
— Cóż nam z tego! — odrzekł paleontolog, — gdy wejść już i badać przekroju nie mogę. Jest w całem zdarzeniu coś prawdy, ale musi się kryć dużo przesady w opowiadaniu górali o otworzeniu się owej okropnej przepaści. Dziś już jej niema, przy nowem wstrząśnieniu zawarła się. Opowiadano mi nawet, ale to zakrawa mi mocno na bajkę, że zanim przybyłem spuszczał się jakiś zuch do czeluści i cuda opowiadał o tem co w niej widział. Rozmawiałem nawet z tym bohaterem ale czyż można na ślepo wierzyć? Wobec wszystkiego odwołałem już przyjaciół z drogi i sam badam pęknięcie, szukam, czy nie została choćby najmniejsza szczelina, przez którą dostałbym się do głębin ziemi, ale wątpię już, czy mi się powiedzie. Tak głęboka szczelina! tak niezmiernie ciekawa i wszystko przepadło!
Lord jął pocieszać uczonego.
— Nic jeszcze straconego. Jeśli zechcesz, będziemy szukać!
— I owszem, — odrzekł profesor z mocą. — Jutro udamy się na poszukiwania.
— Wybornie!
— Rozpadlina poczyna się tuż pod wsią w głębokim wąwozie, prawie przy naszym domku. Jest to miejsce pełne strasznych legend i podań. Żaden z tutejszych mieszkańców w nocy bez drżenia o niem nie myśli. I ty, lordzie, chociaż jesteś zahartowany na wszelkie wrażenia, z pewnością doznałbyś nowego uczucia, znalazłszy się tam w taką noc, jak dzisiejsza, kiedy światło księżyca nadaje każdemu przedmiotowi fantastyczne kształty. Ale dosyć o tem, jutro rozpoczynamy poszukiwania we dwóch. Tymczasem, chodź do izby odpocząć i posilić się po trudach podróży.
Gdy nowi znajomi spożyli niewykwintną kolacyę i wyczerpali bieżące tematy, geolog otworzył drzwi i wprowadził gościa do sąsiedniego pokoju, zarzuconego okazami paleontologicznemi.
— Czyżby to był plon z tej wioski? — zapytał anglik.


Lew jaskiniowy. Felis spelaea.

— O! nie! wykopało się to w różnych miejscowościach po drodze; teraz gatunkuję i pakuję do dalekiej drogi! Połowa zdobyczy spoczywa już w skrzyniach, a mam rzeczy, które mię cieszą, — dodał z tryumfem.
— Dokonałeś, profesorze, jakiegoś niezwykłego odkrycia?
— Niestety, nie! Znoszę tylko pyłki do gmachu wiedzy. Zdobyłem nieco skamieniałości dla naszego muzeum. Najbardziej cieszy mię okaz lwa jaskiniowego (Felis spelaea).
— I kiedyż to lwy w Bośni żyły? — zagadnął ciekawie anglik.
— Bardzo niedawno, bo jeszcze w ostatniej dobie geologicznej zwanej pleistocenem.
— Ileż to lat temu?
— Może kilkadziesiąt tysięcy, — odrzekł profesor niedbale.
— Bardzo niedawno! — powtórzył anglik. Profesor zauważył ironię.


Andrias Sch. (1/6 cz. wielkości).

— Mówię o gatunku wygasłym. Dziś żyjący gatunek lwa do niedawna jeszcze bywał w Europie nierzadkim zwierzem. Według podań klasycznych lwy czuły się w Tracyi, jak u siebie. Napadały przecież na wielbłądy wojsk Kserksesa. Wracając do mego lwa powtarzam, że zazdrościć mi będą, skoro w wielkiej sali ustawię cały szkielet. Niebrak w nim ani jednej kostki! Większym jest i piękniejszym od przepysznego okazu, znalezionego przez Wankla w jaskini słupskiej na Morawach[1]. Wprawdzie na tę całość złożyło się kilka osobników, ale nie moja w tem wina. Skoro żaden nie przechował się w całości, musieli wszyscy razem posłużyć do odbudowania swego typu.
— A drobne braki zapewne dały się uzupełnić kostkami ich niewinnych ofiar, antylop, koni...
— Przestań pan! — wołał geolog, zatykając uszy. — Nie mogę słuchać takich drwin. Mój szkielet jest bez zarzutu. Byłbym shańbionym, gdyby choć jedna kostka okazała się obcą.
Ścisłość naukowa, mój panie, przedewszystkiem. Minęły już czasy takich, co składali fikcyjne węże morskie, albo smoki z kręgów niedźwiedzi, ichtyosaurów i mamutów. Minęły czasy takich akademików, jak Henrien. Utrzymywał on (zapewne na podstawie kości mamutów i innych zwierząt zaginionych), że Adam mierzył 38½ metra, a jego zacna małżonka 37 metrów wysokości.
Minęły czasy takich badaczów, jak Scheuchzer z Zurychu (w 1725 r.), który zdumiał świat odkryciem «przedpotopowego człowieka» w wapieniu mioceńskim (w Oeningen) i opisał go pod nazwą «Świadka potopu» (Homo diluvii testis).
— Słyszałem o tem!
— Utrzymywał on, że w owej skamieniałości przechowała się nietylko substancya kości, ale nawet ciało. Według niego można było u tej «grzesznej» ofiary potopu dokładnie odróżnić «resztki nosa,» ślady wątroby i t. d.[2] Minęły czasy Voltaire’a, który w swoim Dykcyonaryuszu filozoficznym obecność morskich muszli na szczytach wapiennych Alp objaśniał wędrówkami pielgrzymów przez góry w kapeluszach, ozdobionych muszelkami i gubieniem tych muszelek po drodze... Minęły czasy autorów, utrzymujących z całą powagą, że ryby skamieniałe były owemi rzadkiemi rybami, które wyrzucano niegdyś z kuchni bogatych rzymian, dla tego, że nie będąc dosyć świeżemi, nie dały się na ich stół użyć[3]. Dziś nie bawimy się w naciągania! Ścisłość przedewszystkiem!
— Ależ! nie gniewaj się, profesorze. Nie miałem zamiaru stawiać ci nieuzasadnionych zarzutów! przeciwnie! Choć ją znam mało, jestem pełen uwielbienia dla waszej nauki. Jeśli co podziwiam, to chyba waszą wstrzemięźliwość w odtwarzaniu przeszłości. Wprawdzie wyznam, że mimo wiary w waszą naukę, nie mogę zrozumieć, po czem poznajecie, wydobywszy z ziemi mizerny ząb albo ułamek kości, do jakiego on należał zaginionego potwora: nierozumiem, jak możecie odtworzyć całą jego postać, a nawet wyrokować o sposobie życia tego stworzenia. Przecież niekiedy żaden z was całego szkieletu owego zwierzęcia nie widział nawet. Ale wiem dobrze, że mówicie raczej za mało, niż za wiele. Macie swoje wypróbowane środki porównawcze, które tak nie zawodzą, jak nie zawodzą chemika jego delikatne odczynniki... Dla czegóż więc tak skąpi jesteście w odsłanianiu prawd zdobytych?
— Dzięki ci, lordzie, w imieniu pracowników wiedzy za twą wiarę w potęgę metod i środków naukowych, za wiarę w nasze dobre chęci. To dodaje otuchy do walki z przeszkodami jakie piętrzą się na ciernistej drodze, wiodącej do poznania prawdy! Ale niestety! muszę ci wyznać, że nie myśmy skąpi w odsłanianiu prawdy, jak mówisz, to natura raczej broni zawzięcie swych tajemnic, a broni wszelkiemi sposobami.
Niby zwodnicza syrena, łudzi często i prowadzi na bezdroża. To też nie dziw się, żeśmy małomówni, że lękliwie kroczymy ścieżkami wiedzy. Hasłem naszem jest trzymanie się zdala od niepewnych przypuszczeń. Jeśli czego nie rozumiemy, mamy dziś odwagę przyznać się otwarcie do nieświadomości. Powiem nawet, dumni jesteśmy, wymawiając upokarzające: nie wiem o takich rzeczach, o których wyrokowano przed laty z zarozumiałością i naiwnością młodzieniaszków.
— Obawiam się, czy nie wpadacie w przesadę. Wyrządzacie tem krzywdę wiedzy.
— Nigdy! — zawołał profesor. Samo stwierdzenie nieświadomości, odrzucenie ponętnej, ale niepewnej hypotezy, jest ofiarą, ale zarazem postępem. Wprawdzie zostawiamy lukę tam, gdzie wznosiła się budowla bez fundamentu, ale za to, umożliwiamy postawienie w przyszłości na jej miejscu trwalszego gmachu.
W gruncie rzeczy co do wielu, ale to bardzo wielu kwestyi napozór najprostszych, jesteśmy w zupełnej nieświadomości.
Upokarzająco drobną jest liczba pewników naszych, ale, powtarzam, strzeżemy się jak ognia rozprawiania o rzeczach niepewnych i uzupełniania braków wiedzy płodami wyobraźni. To jest naszą siłą, którą się chlubimy.
— Dobre są samokrytycyzm i ostrożność, ale w miarę, przerwał anglik, inaczej tamują one swobodę myśli. Własnemi rękoma spiętrzacie przed sobą przeszkody i kręcicie się w kółku urojonych zapór.
— Ostrożności nigdy za dużo! I tak już zbyt często zarzuca nam świat szerzenie mrzonek i fałszów pod pozorem wyników naukowych dociekań. Cóżby było, gdybyśmy w istocie nie kroczyli po pewnym gruncie faktów?
— A więc jutro do pracy, dobranoc ci, lordzie.

— Dobranoc, profesorze!

∗                              ∗

Lord Puckins nie mógł zasnąć. W uszach jego dźwięczały słowa słynnego geologa, dotyczące szczeliny, która się zawarła i myśl przenosiła się tam, gdzie podania ludzkie pomieściły tyle tajemniczego piękna i tyle obaw. Szła ona za promieniem księżyca i błąkała się po urwiskach wąwozu, z nim razem zazierała w każdą szczelinę i dotykała każdego urwiska.


Instynktownie podparł się nogą...

W oberży było duszno. Z po za okna zalatywał szmer owadów i jakieś tajemnicze tony przeciągały w powietrzu. Wszystko to wabiło i ciągnęło. Lord Puckins zerwał się z łóżka i wyszedł przed oberżę.
Przed nim, jak brama tajemniczych podań ludowych, rozwierała się szyja wąwozu. Promienie ślizgały się wśród wąwozu, nie mogąc jednakże w zupełności oświetlić jego zburzonych ścian i zdawały się wabić anglika. Lord Puckins poszedł. Im dalej zapuszczał się w wąwóz, tem zupełniej poddawał się urokowi przyrody. Wąwóz załamywał się i był u dołu szerszy aniżeli u góry. Czarne, fantastyczne plamy na kredowej powierzchni skał widniały w tym mroku niedostępnym dla światła księżycowego, jak wnijścia do głębi ziemi, jak otwory, z których zdawałoby się, że za chwilę wyjdą straszne postacie i zapytają śmiałka: po coś tu przyszedł prochu, zakłócać nam spokój w tę godzinę naszą? — Lord Puckins rozkoszował się nowemi wrażeniami. Zdawało mu się przez chwilę, iż za nim biegnie szybko nie jedna, nie dwie istoty, lecz legiony ich. Był to odgłos jego własnych kroków, które powracały do niego w cichości nocnej, spotęgowane po sto razy. Zdawało mu się później, iż wąwóz z góry się zasklepia i zamyka go w żywem więzieniu. Zapuszczał się coraz dalej w labirynt wąwozu, niepomny, że może wrócić będzie trudno i nagle wpadł po stromym stoku w dół, który jak czarna smuga cieniu ciągnął się pod ścianą. Pot zimny okrył czoło lorda. Przeleżał on kilka minut i po chwili podniósł się.
Zaczął krytycznie badać swoje położenie. Rozejrzał się. Odbiegł od głównego kierunku wąwozu w jakąś jego odnogę i znajdował się właśnie w jej zakończeniu. W złudnem półświetle chcąc zbadać położenie odnogi w stosunku do głównego łożyska wąwozu, oparł się plecami o wielki głaz i śledził okiem malowniczy labirynt skał. Podniósł wreszcie wzrok ku gwiazdom, aby dopatrzeć znajomych sobie konstelacyi, gdy nagle uczuł, że podpora ustąpiła i leci w tył. Instynktownie podparł się nogą i utrzymał równowagę. Odwrócić się i ujrzeć olbrzymi otwór gdzie przed chwilą leżał głaz — było dziełem sekundy. Jednocześnie rozległ się i brzmiał jeszcze przeciągły grzmot bryły, odbijającej się o ściany przepaści.
— A więc znów to szczęście, które mi ciągle dopisuje! — zawołał. — Podwójne nawet! I karku nie skręciłem i wypadło mi w ręce to, czego napróżno poszukiwał profesor.
Jestem u tajemniczej czeluści!

∗                              ∗

Noc ta była pełna niepokoju. Lord wyciągnął z łóżka geologa i obaj niezwłocznie przekonali się, że istotnie Puckins odkrył przypadkiem szczelinę, którą pozostawiło drugie trzęsienie.






  1. Obecnie okaz ten znajduje się w Muzeum Geologicznem w Wiedniu.
  2. Cuvier w tych resztkach rozpoznał rodzaj olbrzymiej, dziś już nieżyjącej salamandry. Dziś znana jest ona pod nazwą Andrias Scheuchzeri.
  3. Pismo takie wyszło w Paryżu w r. 1746.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.