Profesor Przedpotopowicz/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwne przypuszczenie anglika. — Skrzeko‑gady węglowej epoki.
Skoro tylko świt przez grube chmury rozproszył nocne ciemności, profesor Przedpotopowicz, pomimo mroku i dżystej pogody, był już na nogach i wśród soczystych Kalamitów, Karliszcz i Łuszczydeł w gorączkowym nastroju rozpatrywał znoszone przez Stanisława okazy zielonego drobiazgu, ścielącego się u stóp. Lord Puckins, choć przemokły, pozostał jeszcze w objęciach Morfeusza.
Czoło paleontologa fałdowało się w coraz głębsze brózdy. Chmurzył się, zżymał, nie odpowiadając na różne uwagi służącego, aż wreszcie wybuchnął.
Uderzył z całej siły o ziemię pękiem przyniesionego dopiero zielska.
— Sapristi! węglowa! — zaklął.
Okrzyk ten zbudził anglika. Uchylił on jedno oko, i ziewając, zapytał co się stało.
— Nic się nie stało, proszę pana, to mój pan powiedział tylko: Sapristi! węglowa!
— Dopiero węglowa? — zapytał żywo anglik na dobre zbudzony.
— Oczom własnym nie chce się wierzyć! — zawołał profesor z gestem rozpaczliwym — a jednak...
— Nie dobrze! — przemówił anglik, przeciągając się.
— Dlaczego nie dobrze? — odezwał się zaniepokojony Stanisław.
— Nie idziemy tak prędko w górę, jak się zaczęło. Myślałem, że lepiej nam pójdzie.
— Nie rozumiem cię, lordzie — odrzekł geolog.
— Dziwna rzecz, proszę pana, — zauważył Stanisław, — nie znalazłem dotąd ani jednego kwiatka! Same jakieś mchy, paprocie i Bóg wie jakie, nieznane zupełnie, twarde zielska.
— Do kwiatków jeszcze daleko, skoro jesteśmy dopiero w węglowym lesie, — odparł na to anglik, a zwracając się do uczonego wpatrzył się weń znacząco:
— Cóż ty na to, profesorze?
— W głowie mi się mąci! — odrzekł tenże, załamując ręce rozpaczliwie.
— Mnie się rozjaśnia! — odparł krótko anglik.
— Jak mam to rozumieć?
— Od wczoraj rozmyślałem nad naszem zagadkowem położeniem i przyszła mi pewna idea do głowy. Nie mówiłem nic z tobą, bo chciałem być pewnym tego co myślę. Teraz jednak...
— Cóż teraz?
— Mam rozwiązanie, — odezwał się. — Jeśli tylko nie mylisz się dziś, nie myliłeś się wczoraj i onegdaj, tedy stała się z nami istotnie rzecz nienaturalna.
— A toś mi nowinę powiedział! — odparł z ironią Przedpotopowicz.
— Szukam słów, jakiemi mógłbym ci, profesorze, wyrazić swe myśli. Nie chciałbym, abyś pomyślał, że mi się klepki w głowie rozluźniły. A może lepiej zostawię to do jutra. Czas wszystko wyjaśni.
— Mów, lordzie, bez ogródek! Mnie już niczem nie zdołasz zadziwić.
— Skoroś przygotowany, zatem słuchaj. Zdaje mi się, że wpadliśmy w niezgłębioną przepaść czasu.
— W przepaść czasu!? — wykrzyknął mimowoli geolog.
— Nieinaczej! czasu! — cierpko odrzekł syn Wielkiej Brytanii.
Geolog, mimo niedawnego zapewnienia, nie umiał ukryć podziwu. Zmierzył anglika długiem i bacznem spojrzeniem, pokręcił głową i jakiś czas szedł w milczeniu.
— Zawiłe nieco będą me objaśnienia, biedny profesorze, odezwał się wreszcie anglik, ale racz mię posłuchać. Przyznasz zapewne, że czas i przestrzeń na licznych punktach są podobne do siebie. Są nieskończone, nie mają granic...
— Rzeczywiście, przyznaję to.
— Jeśli więc można w przestrzeni spadać z wysokości na dół, jeśli można w tej samej przestrzeni wznosić się z dołu do góry, pytam: dla czegóżby to samo prawo posuwania się to na dół, to do góry nie mogło stosować się do czasu? dla czego miałoby pozostawać przywilejem tylko przestrzeni?
— Niezupełnie cię rozumiem, lordzie, — zauważył profesor Oxfordzki.
— Dla czegóżby czas, — ciągnął spokojnie anglik, — dał się przemierzać zawsze tylko ku przyszłości, a nigdy w kierunku przeszłości?
— Jeszcze mniej rozumiem, do czego to ma prowadzić? — mruknął po raz trzeci geolog!
— Przyjmijmy, że i w czasie można się cofnąć, podobnie jak to ma miejsce z przestrzenią...
— A wtedy? — zapytał paleontolog sucho.
— Wtedy mam objaśnienie dręczącej cię zagadki...
— Mianowicie?
— Oto, po prostu, zapadliśmy się nagle w otchłań przeszłości i w tej przepaści, nie doleciawszy do samych jej głębin, oparliśmy się na epoce Kambryjskiej.
— Zapadliśmy w przeszłość? to zdaje się rzecz poważna! — odezwał się nagle Stanisław, — który z całej rozmowy zrozumiał najlepiej zdanie ostatnie.
— Masz racyę! bardzo poważna, — odparł lord Puckins, a zwracając się do Przedpotopowicza, dodał: — Wiesz, profesorze, twój pomocnik umie myśleć! I on przyznaje, że to rzecz poważna. Odkrycie moje — ciągnął dalej, — zaskoczyło mię tak nagle, że nie mogę zebrać nawet myśli, aby zrozumieć, dla czego oparliśmy się właśnie na Kambryjskiej epoce? dla czego wpadliśmy aż tak daleko? Albo odwrotnie: dla czego nie przelecieliśmy głębiej jeszcze, do czasów przedkambryjskich, albo jeszcze głębiej, do czasów, gdy ziemia była rozpaloną kulą... albo dopiero pierścieniem oderwanym od słońca? Tłómaczę to sobie prostym trafem. Musieliśmy przecież gdzieś się zatrzymać, i zatrzymaliśmy się w Kambryjskich czasach.
— Cóż teraz z nami będzie? — zapytał, marszcząc poważnie czoło Stanisław.
— Rozmyślać nad tem rzecz daremna, — zawyrokował anglik. — Położenie nasze niezwykłe, wyjątkowe, a nawet, o ile mię pamięć nie myli, bezprzykładne... Nie słyszałem jeszcze nigdy, aby ktoś wpadł w otchłań czasu...
— Oj, prawda, — wyrzekł Stanisław. — Wpadałem i ja w rozmaite rzeczy, ale żeby kto wpadł w otchłań czasu, o tem nie słyszałem. Sądzę, że znowu trzeba się przygotować na śmierć!
— I ja tak myślę, — odrzekł Puckins. — Nie ręczyłbym nawet za to, czy już nie umarliśmy, ale jeśli żyjemy, zdaje mi się, że dostrzegam słaby promyk nadziei. Wszak Dante był na samym dnie piekła, w samym środku ziemi, a jednak i ztamtąd powrócił.
— Zapominasz, lordzie, że on był w szczęśliwszych warunkach, — odezwał się roztargniony geolog, który od ostatniego odezwania się, pogrążony w myślach własnych, zdawał się nic nie widzieć i nie słyszeć.
— Jakto w szczęśliwszych? — zapytał anglik.
— Jemu przewodniczył Wirgiliusz, a my...
— Skoro o przewodnika chodzi, — podjął anglik, — to i my nie jesteśmy sami. Nas wtrąciła tu wiedza, ona nam też powinna przewodniczyć dalej!
— Na kruchej podstawie gruntujesz swe nadzieje! — odparł z goryczą profesor Przedpotopowicz, nie budząc się z pół‑odrętwienia.
— I ty to śmiesz mówić? Ty, jej kapłan?!..
— Niestety! chciałbym być kapłanem wiedzy, ale to niedostępna wyżyna! Jesteśmy bezsilni!
— Mimo wszystko, powtarzam, że widzę zbawczy promyk, — odezwał się Puckins. — Opieram go na twej, profesorze, obserwacyi. Zdaje mi się nawet, żem zdobył niejakie podstawy, ale czyż można być czegokolwiek pewnym w odmęcie przeszłości? Jesteśmy niby wątła łódka na niezmierzonym oceanie czasów, dzielących nas od teraźniejszości.
— Jeśli chcesz być w zgodzie, z tem, coś nam wygłosił to daj pokój «teraźniejszości,» — poprawił go cierpko geolog. — To, co nazywałeś onegdaj jej imieniem u wejścia do podziemnej czeluści, już dla nas trzech nie istnieje, jest to odległa przyszłość.
— Słusznie, słusznie! — zawołał Puckins. — Otóż sądzę, że spadek nasz w dół czasu, czyli w przeszłość, odbył się z błyskawiczną szybkością. Oparliśmy się odrazu na kambryjskich czasach. Od tej jednak chwili powracamy dość raptownemi skokami w górę.
— Pojmuję już twoję hypotezę! — zaczął geolog, po długiej chwili, — ale daruj, że ją nazwę szaloną. To wszystko, co przypuszczasz, jest wprost niemożliwe.
— Dla czego? — sucho zagadnął anglik.
— Ależ opamiętaj się, człowieku, i nie pytaj nawet, dla czego?...
— Bardzo proszę!...
— Nie obrażaj się, ale wierzaj, lordzie, tu niema nawet nad czem rozprawiać.
— Mam dowody! — zawołał anglik szorstko.
— Ach! masz zapewne na myśli spotkanego onegdaj Olenusa kambryjskiego, a wczoraj już Asaphusa sylurskiego... Przez jedną pozorną według ciebie noc posuwamy się o całą geologiczną epokę.
— Naturalnie! nic prostszego nad to.
— Dziś zaś ten smutny las kalamitów i paproci podsuwa ci myśl, że nie jesteśmy już w Sylurskiej epoce? — ciągnął paleontolog ze źle ukrytym, ironicznym uśmiechem.
— Nie inaczej!
— Ale czyż wolno choćby na chwilę pomyśleć, aby wieki mijały jak sekundy?
— To jest niezawodnem! — odparł anglik. — Fakta za tem przemawiają. Zresztą czemże w otchłaniach czasu różni się wiek od sekundy? — Niczem. Zarówno wiek, jak tysiące lat nie wyczerpują ani cząstki czasu, wieczności, bo gdyby wyczerpywały, wtedy nieskończoność byłaby skończoną. Wszak prawda, że w sylurskiej epoce nie było jeszcze roślin lądowych?
— W istocie nie było ani roślin, ani zwierząt lądowych, ale mimo to nie ośmieliłbym się prawić, że byliśmy onegdaj w sylurskim świecie.
— Pozwól! Teraz otaczają nas rośliny lądowe, zatem wznieśliśmy się już znacznie ku dawnej naszej «teraźniejszości.»
— Ależ dowodu! proszę o dowód, że tak jest! — wołał rozpaczliwie geolog.
Anglik podniósł w górę prawicę, zakreślając nią szerokie półkole.
— Spojrzyj dokoła, profesorze, a znajdziesz ich tyle, ile zechcesz.
Przedpotopowicz wzruszył ramionami.
— Nawet świadectwo zmysłów nie wystarcza mi w tym razie!
— Więc czem to wszystko objaśnisz? — podjął anglik i wpatrzył się z uporem w geologa.
— Tu jest w istocie coś, czego nie mogę pojąć, ale na twoje przypuszczenie nie mogę się w żaden sposób zgodzić.
— Poczekajmy więc, może się to wyjaśni.
— To się wyjaśni! — mruknął gniewnie uczony, — ale nie na korzyść twego przypuszczenia.
— I nie myślmy!
— I nie myślmy nawet. Lepiej zastanowić się, czy niema wyjścia z tego zaczarowanego koła... Przecież musi znaleźć się jakaś rada, skorośmy wydobyli się z podziemnej czeluści.
I nie było już mowy ani o tem, ani o czem innem między poróżnionymi przyjaciółmi.
Ruszono w dalszą drogę. Geolog od czasu do czasu wpadał w głębokie zamyślenie. Kroczył, niby automat pozbawiony wzroku i słuchu, Lord Puckins tymczasem odzyskał spokój, a wkrótce potem powrócił mu i humor.
Często zaczepiał sługę różnemi zapytaniami, wyciągał go na dysputy i dowcipkował nawet.
Stanisław, ośmielony dobrym nastrojem lorda, zagadnął go o powód gorącej sprzeczki z profesorem.
— Ty tego nie rozumiesz, mój kochany, — zbył go anglik. — Nam szło o bardzo ważne rzeczy, mianowicie o to, ile lat ubiegło przez noc ostatnią.
— Ile lat przez noc jedną? jakże to być może? zagadnął Stanisław wytrzeszczając oczy.
— Tak jest, ile czasu ubiegło do Dewońskiej epoki do Węglowej.
— Alboż to jedno i to samo? — odezwał się Stanisław.
— Widzisz lordzie! — wybuchnął geolog, — nawet tak prosty umysł daje ci lekcyę logiki...
Puckins zaciął usta.
— Mieliśmy nie rozmawiać w tej kwestyi, — odrzekł lodowato, — ja odpowiadałem tylko na zapytanie Stanisława.
— Pomieszasz mu w głowie! — przekładał profesor. — On powinien wiedzieć, że Dewon od Węglowej dzieli otchłań czasu, a ty go będziesz przekonywał, że tylko dwadzieścia cztery godzin.
— Proszę pana, ja wiem bardzo dobrze o tem.
— Zkądże ty wiesz o tem? — zapytał Puckins, nagle ubawiony tonem głębokiego przekonania.
Stanisław wyprostował się i poprawił kołnierz.
— Widzieliśmy już niejedno, — odrzekł z godnością. Przebijała też i lekka uraza w jego głosie i spojrzeniu.
— Tak?
— U nas w muzeum, w każdej sali namalowany jest obraz z podpisem epoki, jaką przedstawia. Przyglądałem się nieraz tym malowidłom i rozmawiałem o nich ze studentami. Widziało się i rozumie niejedno.
— Proszę! — odparł anglik i umilkł.
— Więc pan myśli, że naprawdę przechadzamy się po lesie węglowym? — zagadnął Stanisław profesora.
— Przykro mi, że nieprawdopodobną rzecz przyznaję za prawdziwą — ale muszę to, niestety, potwierdzić. Świadectwo zmysłów także coś znaczy i choć rozum woła: złudzenie, — powiadam ci, jesteśmy w tej samej puszczy, która dostarczy kiedyś ludziom cieniuchnej warstewki węgla kamiennego. Może z zielonych pni, na które spoglądam w tej chwili, będzie się węgiel kamienny palić pod kotłem lokomotywy, która nas zabierze z Bośni, jeśli tylko żywi wrócimy do czasów naszych — rzekł profesor.
— Jeżeli przed naszym przyjazdem do Bośni nie został dawno spalonym, — wtrącił lord Puckins, a potem dodał z żywością: — Nie ręczyłbym nawet, czy twój krawat w zielone prążki nie jest zabarwiony farbą anilinową, wydobytą z węgla tego właśnie lasu.
— Jakże by to być mogło? — zawołał Stanisław z niedowierzaniem. — Wszak jednocześnie nie może być jedna i ta sama rzecz w dwóch miejscach.
— Mój kochany, to jest zupełnie w naszem położeniu możliwe. My sami jesteśmy w tej puszczy anachronizmem, boć dopiero po milionach lat od obecnej chwili narodzimy się na ziemi.
— To za mądre dla mnie! — odezwał się sługa. — Jakże się możemy dopiero narodzić, skoro jużeśmy to uczynili? Albo jak możemy być tutaj i rozmawiać ze sobą, jeżeliśmy się jeszcze nie narodzili?
— W istocie, to trudne do pojęcia, a przecież prawdziwe. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj profesora.
Ale geolog nie odezwał się ani słowa. Oparty nogą o powalony pień kalamitu, zapatrzony, błądził myślą daleko.
— Nad czem dumasz, profesorze?
— Nie mogę zgłębić, co to wszystko znaczy?
— Daj już pokój, trzeba się godzić z faktami. Dziękujmy zresztą Bogu i za to, że dosięgliśmy węglowej epoki, — przekładał anglik.
Geolog spojrzał nań zdziwiony.
— Ja nie o tem wcale myślę, — odparł z naciskiem.
— A więc?
— O twojem przypuszczeniu.
— Nie prawdzaż, że się potwierdza znakomicie?
— Nie wiem! jestem w chaosie, dotąd nie rozumiem, co się z nami dzieje.
— Więc powtarzam, daj pokój rozmyślaniom. Wyjaśni się to prędzej, czy później. Niemogąc nic odmienić, lepiej przyjmij fakt jakim jest i nie traćmy czasu.
— Cóż zamierzasz czynić?
— Przedewszystkiem pójść ztąd. Lubię ruch, lubię nowe widoki, a przyznasz sam, że to nie lada osobliwość przechadzać się po prawdziwym węglowym lesie. Szczególniej tobie, jako przyrodnikowi, powinno się to dyablo uśmiechać. Ręczę, że niejeden z twych kolegów oddałby pół życia za podobną przyjemność, a ty kwasisz się niewiem po co?
— Głową muru nie przebije — zawyrokował z przekonaniem Stanisław.
— Ile też lat upłynąć mogło od Syluru do Dewonu? — zapytał po chwili anglik.
Profesor zapomniał od razu o swym kłopocie. Uśmiech nawet blady przewinął się po jego wargach.
— Nie jesteś nic a nic ciekawym, lordzie, — odezwał się.
— Albo co?
— Zadajesz jedno z najtrudniejszych zapytań w geologii, tak lekko, jakbyś pytał: która też w tej chwili godzina?
— Zależy mi bardzo na możliwie dokładnej odpowiedzi, a zresztą, od czegóż jesteście, moi panowie. Czyż może tylko od tego, aby wam składano hołdy i podziwiano mądrość tak doskonałą, że na cztery zapytania, trzy razy odpowiadacie: «to jest zbyt ciemne,» albo «co do tego, niema jeszcze zgody.»
— Za co mnie dręczysz, lordzie?
— Właśnie za tę waszą wstrzemięźliwość w zdaniach, jeśli nie za coś... gorszego.
Geolog spoważniał.
— Za coś gorszego?... — powtórzył. — Prawdę rzekłeś. Nauka nie ma na twe pytania odpowiedzi! Może tylko zapewnić, że czas ten jest długi.
Anglika rozbroiła rezygnacya uczonego.
— Jeśli nie możesz profesorze podać cyfry lat zupełnie ścisłej, wymień przybliżoną, ale podaj jakąś, inaczej wypadnie mi uznać waszą geologię w samej rzeczy za niemowlę...
— Niestety, nie mogę, za mało mamy w tym względzie pewnych danych. Biorąc za podstawę grubość warstw geologicznych, mogę określić tylko stosunek trzech okresów, na jakie dzielimy przeszłość ziemskiej skorupy. Najstarszy okres, paleozoiczny, był cztery razy dłuższym od mezozoicznego, ten zaś trwał znowu dłużej od najmłodszego kenozoicznego.
Jest i to rzeczą pewną, że starsza część okresu paleozoicznego, Sylurska doba była co najmniej trzy razy dłuższą od młodszej części, Dewońskiej. Istotna wszakże długość tych okresów nieznaną jest nam nawet w przybliżeniu...
— Ale przecież! musisz podejrzewać choć w szerokich ramach jakąś ilość lat...
— Podobnych okresów w latach się nie wyraża! — odciął się geolog. — Mówić o latach trwania okresu Kambryjskiego, Sylurskiego, albo choćby i Dewońskiego, byłoby to samo, co obliczać odległości między dalekiemi krajami na łokcie, zamiast na mile.
— Przesada! Nie chodzi tu chyba o tak wielkie cyfry.
— O większe jeszcze, milordzie. Podobnie jak tysiąc tysięcy łokci nie podsunie naszej wyobraźni rzeczywistej odległości, jaką określają te wyrazy, tak samo mało nam uplastyczni ogrom geologicznej epoki, rachowany na miliony lat. A tu w grę wchodzą miliony lat. Pojęcie licznych milionów lat trwania nie może się pogodzić w naszej myśli z przyzwyczajeniem rachowania na lata, albo na wieki i wydaje się mocno przesadzonem. A jednak geologiczna przeszłość ziemi musi być obliczana na takie «przesadne» liczby.
Kwestya czasu geologicznego zajmuje żywo i oddawna umysły geologów i astronomów. Wiele gruntownych, genialnie obmyślonych podstaw użyto już do obrachunku. Wyniki jednak różnych badaczów nie zgadzają się z sobą, co najlepiej dowodzi niedostateczności tych podstaw. Mimo to, zawdzięczamy już podobnym usiłowaniom znajomość granic, w których mieścić się może rzeczywista długość okresów geologicznych. Obliczenia naprzykład, oparte na stopniowem ochładzaniu się ziemi, wskazują że od początku tworzenia się skorupy ziemskiej upłynęło najmniej 10 milionów lat, a najwięcej 100 milionów.
Według Geikego tworzenie się skał osadowych rozpoczęło się najwcześniej przed 680 milionami lat, a najpóźniej przed 73 milionami.
Mnie się znowu zdaje, że cyfra 150 lub 200 milionów lat, rachowanych od czasu zjawienia się życia organicznego ziemi, jest najbliższą prawdy.
— Półtora miliona wieków! — wykrzyknął lord Puckins. — Niech was nie znam. Sypiecie cyframi, jak astronomowie!
— Od czasów Kambryjskich upłynęło, według obliczeń Geego, 70,000 wieków.
— Dość już!
— A co najmniej 30,000 wieków, zanim jałowe lądy Sylurskiej epoki okryły się nieznaną dotąd na ziemi roślinnością.
— Ależ dość, bo mi się w głowie kręci! — wołał anglik i zatkał uszy.
— Mój panie, chciałeś cyfr — więc je masz! Nie są przesadzone, raczej może za małe.
— O nieba! temu jeszcze dziesiątki tysięcy wieków wydają się za małe.
— Rozważ sam milordzie, a poznasz, że to są bagatele. Wszak od środka Syluru do środka Dewonu miały czas Kambryjskie góry w proch się rozsypać, a powoli dźwignęły się na równinach nowe. Bądź pewny, że zmiany takich dekoracyi, jak góry, wymagają nieco więcej czasu, aniżeli teatralne...
— Powstrzymajże już raz potok swej wymowy, profesorze, bo twoje daty nerwy mi rozdzierają — wołał anglik. — Już wiem, co mi trzeba wiedzieć, i zajmę się rozważaniem mej teoryi. Zapanowało milczenie.
Nasza trójka znikła niebawem w mroku Sigillaryi, Cordaitów, Calamitów olbrzymich i Calamodendronów.
Powoli, pod wpływem oryginalnego na wskroś wdzięku puszczy, obudziła się w paleontologu żyłka przyrodnika. Zapomniał o swych kłopotach, nic sobie nie robił z ciepłego deszczu, jaki z pochmurnego nieba, przez rzadkie konary różnych paproci i wyniosłych nagonasiennych Cordaitów spadał rzęsistemi kroplami, i z wzrastającą ciekawością rozglądał się po puszczy.
Zdawałoby się, że pogodził się z teoryą lorda.