Profesor Przedpotopowicz/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Epoka Diasu. — Proterosaur.
Znikła bez śladu bujna puszcza węglowa.
W wielu miejscach dawne lądy pokryły się morskiemi osadami, grubemi na kilkaset, a nawet parę tysięcy metrów.
Nową powierzchnię pokrywały nowe bagna, pustynie i lasy.
Nasza trójka znalazła się w ponurem nad wyraz pustkowiu.
Blade, duże słońce dziwnie martwą i jakby spłowiałą jasnością oblewało piaski i kamienie nagie.
— Jedna noc i taka zmiana! — szeptał Stanisław przerażony.
— Nie cała nawet! — mruknął Puckins. Z powodu przemoknięcia, długo oka zmrużyć nie mogłem. Zdrzemnąłem się najwyżej na dwie godziny, mimo to nie zauważyłem przewrotu.
Geolog zachowywał uporczywe milczenie. Nie zdawał sobie sprawy gdzie się znajduje. To tylko spostrzegał, że w słowach anglika, z których wczoraj szydził jeszcze, mieściła się część prawdy. Nie było rady; wypadło pogodzić się z niewytłumaczonemi przeskokami. Tymczasem niepokój owładnął naszą trójką. Od rana już można było przeczuć, że dzień będzie okropny. Nie było ruchu w powietrzu, najmniejszego obłoczka na widnokręgu.
Zdawało się, że lekkie piórko spadłoby prostopadle do ziemi. Czuć było na ciele jakieś szczypanie, a kroplisty pot obficie spływał po skroniach.
Cisza taka przykrzejsza od grzmotu uraganów.
Strasznie było ponuro.
— Co teraz czynić? — dokąd iść, aby wydobyć się z tego okropnego miejsca? — pytał sługa, ocierając kroplisty pot z twarzy.
— Nie wiem — rzekł Puckins. — Tyle tylko czuję, że jutro możemy, a nawet powinniśmy się znaleźć w naszym świecie.
— Zkąd pan wie o tem?
— Nie pytaj! niech ci wystarczy samo zapewnienie. Obliczyłem to, a jutro się przekonamy. Teraz naprzód! może znajdziemy trochę cienia.
Ruszono. Jednostajność nużącego wleczenia się po dzikiej równinie, otoczonej skałami, dała się już mocno we znaki. Łatwo też wystawić sobie radość naszych biedaków, gdy po trzech godzinach marszu w otoczeniu nagich skał, wznoszących nad ziemią spróchniałe wierzchołki, usłyszeli szum głuchy.
Choć droga była usiana skalistemi odłamami, naprzemian ostremi, to znów ogładzonemi, od wiekowego działania wód, sił im nagle przybyło, bo tak tylko woda huczy, gdy ze stromej skały spada i rozbija się o ściany przepaści.
Nie omylił ten grzmiący zwiastun oazy. Po półgodzinnej drodze, najeżonej kamieniami, po przejściu dwóch wyschłych łożysk dawnych potoków, ujrzano pod stopami rozkoszną dolinę.
O kilkaset kroków, dwoma szerokiemi pasmami przelewał się, grzmiał i pienił wodospad, rosząc okolicę tumanem drobnych kropelek wody.
Otoczony zielenią olbrzymich skrzypów, natrafiał w połowie spadku na próg skalny, odbijał się od niego, kłębił cały w pianach po dzikiem urwisku, aby zniknąć w niedostrzegalnej jeszcze dla oka widzów przepaści.
Srebrna struga połyskiwała brylantami rozbitych cząstek wody na tle ciemnej zieloności, towarzyszącej jej aż na dół. Zeszli nasi podróżni po ostrych, omszałych zwaliskach w nizinę i ujrzeli się w cieniu skrzypów, kalamitów i paproci, urozmaiconych tu i owdzie mizernym Lepidodendronem. Skąpy to był cień, bo paproci było niewiele, a jednak podróżnym zdawało się, że są chyba w raju, gdy spoczęli na miękkiem z mchów posłaniu.
W pobliżu, na słońcu, wygrzewało się kilka uśpionych gadów. Zwierzęta owe były okryte grubą i szorstką skórą, a właściwie skorupą, popękaną od starości w nierówne tabliczki. Przypominały wielkie jaszczurki, choć podobne były po części do krokodylów.
Apatyczne, a wstrętne, rozciągnęły się w niedbałych, a niemal wyszukanych pozach.
— Niedługo znajdziemy się w naszych okolicach! — oto jakieś sosny czy jodły! — zawołał Stanisław.
Profesor popatrzył uważnie na przepyszną grupę dziwnych drzew iglastych.
— Daleko nam jeszcze! — rzekł z niechęcią. — Nie są to wcale sosny, ani jodły, lecz Walchie i Ulmannie. Dzięki tym drzewom dowiedziałem się nareszcie, gdzie jesteśmy. Otacza nas dopiero świat Diasu. Ziemia od wczoraj zestarzała się znowu niezgorzej. Popatrz tylko na tę fantastyczną grupę skał. To są szczątki jednolitego niegdyś szeregu warstw osadowych. Tam, gdzie sięgają wierzchołki tych skał — tam dopiero była dawniej powierzchnia gruntu. Z czasem wody rozmyły i zniwelowały ten grunt do dzisiejszego poziomu. Otóż czas potrzebny na dokonanie podobnego dzieła jest drobnostką w porównaniu do czasu, jaki nas oddziela od wczoraj widzianego świata.
Stanisław chwycił się za głowę.
— I mimo to pan powiedział, że ziemia «trochę tylko» się zestarzała?
— Naturalnie! W życiu ziemi podobny okres nie stanowi wiele. Wszak nawet szata roślinna, jak widzisz, nie zmieniła się zbytnio. Wprawdzie napróżnobyś teraz szukał Sigillaryi i większości roślin węglowej ery, ale skrzypy są jeszcze piękniejsze niż dawniej, a i Lepidodendrony oraz stare Kalamity nie zupełnie jeszcze wyginęły. Skrzekogady także dotąd rej wiodą. Wprawdzie niema już połowy dawnych gatunków, a panowanie ich na ziemi ma się ku schyłkowi, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim ustąpią pierwszeństwa nowym rodzajom zwierząt.
W tej chwili jeden z gadów, dotąd nieruchomych, podniósł długi łeb w górę, leniwie obejrzał się w lewo, obrócił zwolna oczyma, potem skierował głowę na prawo i pozostał tak długą chwilę jak skamieniały. Ziewnął wreszcie przeciągle, a tak szeroko, że można było przez ten czas dokładnie obejrzeć białe, zlekka tylko zaróżowione wnętrze paszczy, i nie zmieniwszy bynajmniej niewygodnej pozycyi, powrócił do przerwanej drzemki. Nie zdjął nawet łapy, którą trzymał opartą na łbie sąsiada. Można to było wziąć za poufałość albo pieszczotę, do jakich są zdolne nawet najdziksze zwierzęta ssące, ale tutaj był to prosty przypadek.
Gad nie troszczył się bynajmniej o sąsiada, łeb jego był dlań taką samą obojętną podporą, jaką byłby pierwszy lepszy kamień lub konar łuszczydła.
— Patrzaj na tego, łuską okrytego zwierza, — rzekł tymczasem paleontolog, dostrzegając innego drzemiącego gada. Jest to najmłodszy syn ziemi, świetna latorośl, wykwitła na obumierającym pniu skrzekogadów. Gdy pień z każdym tysiącem lat chyli się ku upadkowi, latorośl przeciwnie rozrasta się i zajmie niebawem naczelne miejsce w łańcuchu zwierząt kręgowych.
— Cóż to za jegomość? — zapytał lord Puckins.
— Jest to Proterosaur, prawdziwy dygnitarz ziemi. Jako prawy gad łączy w sobie cechy znanych ci, lordzie, jaszczurek, żółwiów i krokodylów, które zjawią się później. Z jego rodu wyjdzie znaczna ilość ważnych w historyi ziemi gatunków gadzin, a kiedyś, w bardzo dalekiej przyszłości, z potomków jego potomków w prostej linii rozrodzi się barwny świergotliwy ród ptasi.
— Ho, ho! — zauważył lord Puckins, to nie lada figura. O jaszczurki i krokodyle mniejsza; ale gdy pomyślę, że mam przed sobą praszczura cudnego słowika, miluchnych jaskółek... wspaniałych orłów...
— Smacznych bażantów, tłustych gęsi... — dodał Stanisław.
— To przyznać muszę, że w żyłach tego potworka płynie krew szlachetna.
— Proszę pana profesora, — przerwał nagle Stanisław — jeżeli się nie mylę, to żaby są także blizkiemi krewniakami tego Pro... pro... tazo...
— Proterosaura!
— Właśnie!
— Nie należą one wcale do jego rodu. O tyle tylko mogą się poczytywać za krewniaków, o ile nadaje im do tego prawo wspólne pochodzenie od skrzekogadów, — odrzekł geolog.
— A więc miałem słuszność, — podjął Stanisław, a węże? — to także krewniaki?
— Te w znacznie bliższem będą zostawać pokrewieństwie.
— Dla czego będą dopiero?
— Bo ich jeszcze niema. Powiedz mi jednak, czemu zaprzątasz sobie głowę podobnemi rzeczami?
— Ech, tak sobie. Przyszedł mi na myśl bocian.
— Bocian? z jakiej że to racyi przypomniał ci się właśnie teraz bocian?
— Zły z niego, jak widzę familiant — odrzekł Stanisław. — Zamiast uszanować, prześladuje krewniaków na każdym kroku.
Profesor nie mógł się powstrzymać od ironicznego uśmiechu.
— Jesteś wymagającym, mój drogi! Jeśli ptak godzi na ptaka, owad na owada, co więcej, jeżeli człowiek nawet otacza aureolą bohaterstwa mordowanie równych sobie ludzi, dla czegóżby bocian miał oszczędzać żabę.
Refleksye te przerwało zjawienie się ogromnego skrzekogada.
Wstrętny, połyskujący od wilgoci, wydzielającej się ze skóry, zmierzał on z właściwą swemu rodowi powolnością ku mizernej kępce zieleni. Światło odbijało się, jakby od szmaragdów, od oczu, ożywiających brzydki łeb tego zwierza. Próżnoby było zgadywać po tych oczach bez wyrazu, co pędzi ich właściciela: głód, czy chęć spoczynku po sutej biesiadzie? Zwierz miał chód nienaturalny. Gdy zbliżył się dostatecznie, podróżni nasi dostrzegli, że wlecze się na trzech tylko łapach. Nie dla tego jednak, aby nie posiadał czwartej, ale że jedna była miniaturką. Wypadek, o jaki nawet i w świecie gadów nie trudno, pozbawił gada jednej nogi. Gdyby on był istotą wyższą, np. ptakiem lub zwierzem ssącym, zostałby już na zawsze kaleką. Ale u ziemnowodnych uszkodzone organa odnawiają się łatwo.
Mała łapka była właśnie odradzającą się kończyną, która po pewnym czasie dorośnie wielkości utraconego członka.
Lord Puckins, stały miłośnik osobliwości, zapragnął dokładnie obejrzeć bądź co bądź ciekawą nóżkę. W tym celu okrążył potwora i zbliżył się doń poufale. Profesor już go miał ostrzedz, aby się nie narażał, ale w tej samej chwili anglik wydał okrzyk zdumienia.
Zaprawdę, miał się czemu zdziwić nawet zimny syn Albionu. Cały bok zwierzęcia był okrwawiony i poszarpany, a przez okropną ranę z jednej strony bulkotało powietrze, uchodzące przez uszkodzone płuca, z drugiej wypływały wnętrzności. Rana nie była wcale świeżą, ani w stanie gojenia się. Bez uczucia zgrozy trudno było patrzeć na pokaleczone stworzenie.
— Zkąd on jeszcze ma siły wlec się! — zauważył Stanisław i odwrócił oczy od zwierza.
— Jak na gadzią wytrzymałość, rana nie jest ciężką i może się zagoić — zawyrokował uczony paleontolog.
— Niepodobna!
— Nasze żaby i salamandry wychodzą cało z gorszych opałów, jakże możesz posądzać ich prototyp o mniejszą wytrzymałość? — odparł uczony. Nerwy tych zwierząt nie są czułe, maleńki i niewykształcony mózg grube tylko przyjmuje wrażenia, więc cierpią bez porównania mniej, aniżeli się nam zdaje, sądząc po własnej wrażliwości. U gadów nawet ciężkie rany nie są zdolne wywołać groźnych zaburzeń w organizmie. Ten potwór, mimo, że jelitami jego nakarmił się już inny, gdyby tylko znalazł właściwą sobie zdobycz, jestem pewny, że jeszcze nie darowałby jej.
Gdy tak rozmawiano, niebo powlekło się sino‑ołowianą barwą i przeciągłe drżenie wstrząsnęło ziemią. Gdyby to było w mieście, mogłoby się zdawać, że przejechał wóz ładowny po kostkowym bruku. Po kilku sekundach wstrząśnienie w połączeniu z grzmotem, (który był niczem więcej, jak szybką wibracyą gruntu), powtórzyło się z ogromną siłą. Nieruchomo nasłuchujący geolog zbladł na chwilę, ale prędko się opamiętał.
— Będziemy mieli niespodziankę — wyrzekł, siląc się na spokój.
— Oby tylko nie ostatnią w życiu! — dodał anglik.
— O ile mi się zdaje, skorupa ziemi jest o parę mil cieńszą, aniżeli za czasów człowieka. Gotowa jeszcze rozpruć się i pochłonąć nas.
— Trzęsienie ziemi! — krzyknął Stanisław — który dopiero teraz pojął grozę położenia.
Słowa jego zagłuszył przewlekły grzmot.
Nasza trójka zatoczyła się. Stanisław padł na ziemię i zakrył oczy rękoma.
Po krótkiej przerwie nastąpiło kilka potężnych wstrząśnień. Jedno z nich powaliło na ziemię profesora.
Jedynie ten, kto przeszedł podobną katastrofę, może mieć pojęcie o grozie zjawiska.
Mimo to geolog zachował dużo zimnej krwi. Nieomieszkał on pocieszać Stanisława twierdzeniem, że nie stało się nic nadzwyczajnego.
— Dziwne to jednak — odezwał się lord Puckins — że tak pospolite na ziemi zjawisko, działa zawsze jednako silnie na nerwy ludzkie. Jeśli nikt nie dziwi się gdy pioruny biją lub grad pada, tak samo nikogo nie powinno zbytnio przerażać, gdy w skorupie ziemskiej zachodzą od czasu do czasu maleńkie a nieuniknione, jak powiadasz, profesorze, rujnacye... Obrachować już trudno ile ziemia przetrwała tego rodzaju wypadków i przetrwała szczęśliwie. Czytałem niedawno statystykę trzęsień. Kluge naliczył w ciągu lat czterech[1] w samej Francyi, Hiszpanii i Włoszech 4,620 trzęsień, to jest średnio 577 na rok. Heim przyjmuje średnio dwa «przyzwoite» trzęsienia ziemi na każdy dzień. W Grecyi w ciągu 20 lat (1858—78) było 1,100 trzęsień, w Niemczech zaś i w Austryi od 1805 do 80-go blizko 400. A ileż zaszło w krajach nieucywilizowanych? Choćby jednak było tylko jedno znaczniejsze na rok, to już wypadnie, że powierzchnia ziemi miliony razy ulegała większym wstrząśnieniom. Powinnibyśmy się tedy już przyzwyczaić!
— Jak raki do gotowania! — szepnął chmurno Stanisław.