Profesor Przedpotopowicz/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Biedny ten świat Tryasu!
Złote promienie wschodzącego słońca oblały purpurą niebo, a puszcza zaświeciła weselem swych błoń, lasów i wodnych zwierciadeł.
Niebotyczne drzewa iglaste, kołysane wiatrem, podawały sobie wiecznie zielone konary, niby do uścisku bratniego. Obok nich grubopienne Sagowce (Cykady) poważnie chwiały swemi pióropuszami.
Coś szczególnego mają w sobie te dziwaczne rośliny, będące połączeniem trzech całkiem różnych typów. Jest w nich coś z natury paproci, coś z drzew iglastych, a dużo z prawdziwych palm, jakie później ziemia wydać miała.
Owoce w postaci szyszek, o nasionach nagich, pojawiających się między łuskami szyszkowemi, zbliżają te palmy do sosen i araukaryi. Od paproci przyjęły znów pierzaste listowie wystrzelające z wierzchołka pnia grubego. Choć nie tak smukły, jak u palm, słupkowaty i ociężały, ma jednak ogromne do nich podobieństwo. Sagowce obok drzew iglastych nadawały ton całemu obrazowi, całej epoce, były to najdoskonalsze dzieci świata roślinnego. U ich stóp cisnęły się krzewy, trawy, a gdzieniegdzie i zbita gęstwina najprzeróżniejszych roślin Tryasowych.
Otworzyły oczy nieliczne dzienne stworzenia, zapóźnione zaś nocne śpieszyły ukryć się w mrocznych zaułkach.
Rozbudzeni wędrowcy zdumieli się nad pięknością krajobrazu.
Brakło jedynie kipiącego życiem lekkoskrzydłego tłumu wyższych owadów i gwarnego ptactwa, aby sprawić złudzenie współczesnych borów podzwrotnikowych.
Świat czworonogów, ostrożny i podejrzliwy, krył się w mrokach zieleni tak dobrze, iż można było mniemać, iż go brak zupełnie.
Zamożność roślinnej przyrody, odznaczającej się bujnością młodego życia, przedstawiała się tu w całej okazałości.
Wprawdzie drzewa, co przez wieki urągały śmierci, padły, a na ich cielska rzuciły się wnet grzyby, pleśnie, mchy i porosty, aby coprędzej zrujnować twarde komórki, aby dostarczyć żywotnych konarów, sterczących z ziemi niby widma, wystrzelają świeże latorośle i pośpiesznie zacierają ślady śmierci, jaką upadłe kolosy przypominały. Lecz i ich byt nie jest całkiem pewny. Gdy uragany się rozszaleją, gdy puszcza pochwycona zostanie w wiru objęcia, niejeden z tych młodych dumnych zuchów podzieli los poprzedników i, wyrzucony z korzeniem, da świadectwo, że w tej dzikiej, wolnej przyrodzie śmierć jest wszechwładną panią i, choć odradza, ale bezlitośnie także niszczy. Podróżni nasi błąkali się czas jakiś po cudnych gajach i zaroślach, aż natrafili na malowniczy brzeg rzeki, leniwo toczącej mętne swe wody.
Tu i owdzie z nurtów wyrastały gęste kępy roślin i szuwarów. Uroczystą ciszę przerywał tylko nikły szelest sztywnych skrzydełek ważki, najdawniejszego reprezentanta skrzydlatego świata, albo innych przedstawicieli drobnego światka sześcionożnego, ukrytego wśród liści i gałęzi. Nie spotkano ani jednego zwierza. Dopiero nad samą wodą przekonano się naocznie, że puszcza drga ukrytem życiem. Gdy zbliżono się do brzegu, obił się o uszy naszych wędrowców niezwykły szelest. Mimo woli gromadka nasza stanęła i nieruchomie badała przyczynę szelestu.
W poprzek drogi, którą właśnie miano przebyć, dążył do wody posuwistemi i szybkiemi rzutami okazały krokodyl, wobec którego największy amerykański (Crocodilus acutus) byłby jeszcze karłem.
Za każdym rzutem w kierunku prostym, szeroki i płaski olbrzym przebiegał w mgnieniu oka najmniej 200 kroków — potem przez parę sekund pozostawał nieruchomym i znowu, zbaczając zygzakowato od pierwotnego kierunku, sunął jak strzała 200 kroków. W ten sposób dwa tylko razy podróżni mogli dokładnie objąć wzrokiem olbrzyma, zanim znikł w nadwodnej gęstwinie. Jeszcze sekunda — i rozległ się gwałtowny plusk wody. Płaskogłowy i krótkoszyjny potwór rzucił się w nurty, a zanim jeszcze trzy razy rozbił falę potężnym ogonem z taką mocą, że obfita piana wytrysła przynajmniej na 20 łokci w górę. Nastała znowu cisza.
— Wspaniała sztuka! — zauważył Stanisław.
— O, tak, — mruknął anglik. — Sara Bernhard byłaby u szczytu swych marzeń, gdyby mogła podobnego wodzić za sobą na obroży.
— Mają się spyszna jaszczury, wśród których taki nieustraszony wilk wodny grasuje — zauważył profesor.
— Cóż to za jeden?
— Belodon, przodek naszych kajmanów i aligatorów, nie mniej od tych mizeraków żarłoczny i zuchwały, ale tylko dziesiećkroć silniejszy. Sieje on postrach i zniszczenie nad rzekami i żaden mniejszy gad nie może się bezkarnie zbliżyć do wody, w której on obrał siedlisko.
— A na lądzie nie jest groźnym? — zapytał sługa.
— Rzecz prosta! godzinami nieruchomy czatuje zanurzony, z nozdrzami jedynie wysuniętemi na powietrze, ale na zdobycz rzuca się jak błyskawica, ostremi zębami chwyta i wciąga do wody, gdzie powoli, na dnie rozszarpuje szponami potężnych łap przednich i połyka. Choć zwinny i nieustraszony w swoim żywiole, potwór ten na suchym gruncie staje się bojaźliwym, niezgrabnym i ociężałym. Tylko strach zmusić go może do żwawych ruchów, a wtedy ucieka szybko.
— Po cóż wyłazi z wody, kiedy mu w niej najlepiej?
— Najprzód lubi się wygrzewać na słońcu, a zresztą ma naturę cygańską. Nudzi mu się w jednej okolicy. Wędruje od wody do wody. Gdzie kilka Belodonów przebywa, tam wkrótce zbraknie im żeru, więc zgłodniałe dążą przez zarośla, szukając nowych wód i mniej ostrożnej zdobyczy. Na lądzie tak dalece nie umieją sobie radzić, że się stają często pastwą innych większych gadów.
— Więc są tu jeszcze potężniejsze gady? — wykrzyknął przerażony Stanisław.
— Mój drogi, jesteśmy w puszczy Tryasowej. Jest to raj gadów. Pozornie spokojna, ukrywa ich legion nieprzeliczony. A cóż za rozmaitość kształtów i obyczajów. Od małych aż do olbrzymów. Są tu jaszczury, o których znane ci jaszczurki najsłabszego nie dają wyobrażenia. Zaledwie chyba nosorożce, bawoły i słonie mogą dać o ich sile i wzroście jakie takie pojęcie. Są Dinosaury i Pterosaury, z któremi żaden gad nie ma pokrewieństwa, a choć ogół nie należał do olbrzymów, to przecież niektóre przewyższają ogromem wszystkie zwierzęce olbrzymy, jakie wydają lądy ziemskie. Prócz gadów lęgną się jeszcze w dziewiczych bagnistych ostępach olbrzymie skrzeki. Flegmatyczne Labiryntodony wiodą wśród nich rej.
— I moglibyśmy się spotkać z takiemi potworami? — zapytał sługa.
— Nic łatwiejszego! — odrzekł profesor, — ale nie lękaj się nawet drapieżnych. Nasze postaci będą dla nich nowe i nieznane, więc przez wrodzoną ostrożność będą nas omijać.
— A gdybyśmy spotkali bardzo wygłodniałego gada?
— Hm... wtedy nie ręczę, czy nie wziąłby się do naszej skóry.
Stanisław umilkł, bynajmniej nie uspokojony.
Nie było po co zostawać tu dłużej. Ruszono zwolna na północny zachód. Anglik przekonany, że się omylił w rachubach o dzień jeden, nie przypominał nikomu wczorajszych swoich zapewnień. Pocieszał się, że wobec tysięcy wieków o jakie chodzi, dzień jeden niewielkiego jest znaczenia.
Podróżni przez cały dzień prawie błąkali się po wymarłej na pozór okolicy. Mimo, że w angliku obudził się turysta, a przyrodnik gotów był do obserwacyi, nad wyraz pusto i duszno było im w tym świecie.
Pierwszy anglik zwierzył się Przedpotowiczowi ze swego wrażenia.
— Nie dziwię się temu, — odparł uczony. — Dla nas, istot o krwi ciepłej, żwawych i wrażliwych, świat to ponury. Żywot tych gadów, przeważnie nocnych lub zmierzchowych, w porównaniu z naszym, lubującym się w promieniach słońca, to pół‑życia, to ćwierć‑życia zaledwie.
— Zresztą wszystko tu jakieś leniwe, obojętne, milczące, — zauważył Puckins.
— Młoda przyroda! ot i wszystko! — wyrzekł uroczyście profesor.
— Ładnie mi młoda! — zawołał anglik.
— Ależ tak! Typ kręgowych w stosunku do czasu, jaki pozostaje mu do przeżycia, jest tu jeszcze młodocianym, i mimo imponujących rozmiarów ciała — nierozwiniętym. Wspomnij, lordzie, na gwarną, ruchliwą i nerwową rzeszę naszej epoki i popatrz okiem filozofa na tę drętwą i jakby zaspaną galeryę, a ocenisz dopiero, co za przepaść dzieli naszą od tej... Świat to na przełomie — i nie można go sądzić surowo. Zrodził się w ciężkim ośrodku, pod ciśnieniem fal oceanu, wśród wiecznego mroku! — cóż dziwnego, że pierwsze kroki w lżejszym żywiole stawia niezgrabnie, że blask słońca jest mu przykrym, oddychanie samem powietrzem zbyt upajającem, cóż dziwnego, że ród, nawykły ślizgać się lekko wśród wody, porusza się z trudnością po chropowatym a twardym gruncie stałym, że kończyn nie umie używać, że pełza dopiero po błocie i chętnie wraca do dawnego żywiołu.
— Masz słuszność, profesorze! zapomniałem, a raczej nie pomyślałem, jak biednym jest ten świat.
— Że biedny on, to biedny! Tyle już istot powołała do życia płodna przyroda, dała im dużo, wyposażyła je w cały niemal cudowny aparat, pozwalający w pełni korzystać z rozkoszy życia, ale nie dała im jeszcze władzy odczuwania żywo takowych. I te nieprzeliczone miliardy istnień przeminęły, jakby zastygłe, półmartwe, nieświadome. Kręciły się one po świecie, działały, mnożyły, ulepszały, ale jak automaty. Szły one bezświadomie, niby karne hufce wielkiej armii, kierowane niewidzialną, a żelazną wolą, ku nieznanym i nieprzeczuwanym celom... Ale szły w milczeniu i obojętności bezgranicznej...
Z wyjątkiem niewyszukanego hukania, lub monotonnego rzechotania skrzeków, jedynych zwierząt obdarzonych przemijającą zdolnością wydawania jednostajnego dźwięku, ani jeden prawdziwy krzyk zwierzęcy nie zakłócił milczenia ziemi.
Z gardła istot żyjących, jak ziemia ziemią, nie wyrwał się jeszcze głos radości lub strachu. Jedynemi dotąd dźwiękami są szmery, szepty i szelesty roślin, kołysanych od wiatru, plusk deszczu, szum potoków i wodospadów oraz grzmoty piorunów, urozmaicane niekiedy podziemną kanonadą...
Na twardych, niby nieruchome maski, obliczach mieszkańców ziemi, nie zaigrał jeszcze wyraz zadowolenia lub radości...
Zdaje się rzeczą nie do wiary, gdy się pomyśli, że żaden z tych kręgowców nie poczuł się choćby raz smutnym lub wesołym. Nawet w mękach konania nieodczuwał on tyle smutku, ile smutnym jest pies głodny, gdy waruje przed jadłem...
Czy widział kto mimikę ryb? tych stworzeń, które nietylko twarzą, ale całą postacią, niezdolne są nic zgoła wyrazić? Otóż każdy ich gadzi potomek, choć nabył dużo giętkości w ciele, nosi jeszcze maskę, której nie zdejmuje aż do śmierci.
Stwardniała skorupa, często pancerz rogowy, niby przyłbica skrywają wewnętrzne poruszenia. Tylko maskarady ludzkie dają podobny obraz zgiełku, przy zupełnej nieruchomości rysów. Pod maskami jednak balowemi drgają zasłonione oblicza obszerną skalą uczuć subtelnych, a tu martwota rysów sięga aż do ostatnich skrytek mózgu i serca!...
Choćby tym istotom zmiękły nawet rysy i stały się podobne do wyrażenia gniewu, smutku lub radości, jeszczeby one pozostały martwemi, bo po nad to, co ukazują, nie mają biedne nic więcej do oddawania...
Urwał profesor i zamyślił się.
Lord Puckins żywo zaoponował.
— Biedne powiadasz? Ależ one godne zazdrości! Ten świat bez uczucia stokroć jest szczęśliwszym od naszego.
Nie odczuwa on, co prawda szczęścia, którego zbyt mało jest na ziemi, ale za to nie obchodzą go cierpienia ani własne, ani cudze. Wygrywa więc na czysto.
— Jeśli komu, to tobie, milordzie, nie godzi się chyba sarkać na brak szczęścia na ziemi... — odrzekł geolog.
Anglik wybuchnął.
— Cóż, żem szczęśliw do zbytku? cóż ztąd, że mogę się weselić? Sądzisz, żem ślepy i głuchy? Mnie nie obałamucają hymny krótkowzrocznych idealistów o wspaniałej równowadze świata!
Zbyt dobrze rozumiem, że gdy ja się śmieję, dziesięciu płacze, a stu cierpi w milczeniu. I już szczęście moje jest u źródła zatrute.
Nastąpiła chwila długiej zadumy.
Nie przerywał jej profesor, a nawet Stanisław oblókł się w powagę.
— Biedny ten świat ryb i gadów! — powtórzył wreszcie profesor z serdecznem współczuciem.
Nagle nowy potok myśli przepłynął przez głowę anglika.
— Gdyby jakiś filozof z innej planety zstąpił teraz na ziemię, tę ziemię, która przecież wypiastuje ludzkość, która stanie się widownią niezliczonych jej bohaterstw, subtelnych uczuć i głębokich pomysłów, to wcale nie szczególne powziąłby wyobrażenie o ziemskich istotach, obdarzonych przecież sercem i rozumem.
— To prawda, rozśmiał się gorzko paleontolog. — W niewielu rysach mógłby dobrze scharakteryzować świat ziemski.
«Najszlachetniejsze istoty, zamieszkujące glob ziemski, zrodzone są w bagnie, zajęte wyłącznie funkcyą połykania i trawienia, żyją i giną w bagnie. Kryją się one przed jasnemi promieniami słońca, śpią przez dwadzieścia godzin na dobę, oczekując zmierzchu, jako hasła do krótkiego półsennego czuwania. Księżyc jest ich słońcem, noc dniem, a rajem — moczary.
Drapieżne choć leniwe, nie znają co smak; obżarte aż do obrzydliwości, nie rozróżniają lepszego od gorszego; pozbawione uczuć zadowolenia lub wstrętu, cierpliwe do ostateczności w wyczekiwaniu aż zdobycz sama się nawinie, — oto ziemskie ideały.
Na poły głuche, bez węchu, nie znają co to gniew, lub jakiekolwiek uczucia żywsze, nie znają słodyczy macierzyństwa, nie troszczą się zgoła o nic. Nie wchodzą nigdy w przyjazny, a choćby poufały stosunek ani między sobą, ani z innemi gatunkami.
Tylko raz na lat parę może budzi się w nich bezwiedne pożądanie, a wtedy tak dalece obsorbuje ono niedojrzałe władze mózgowe, że przez tygodnie całe, ślepe i głuche na wszystko, mogą się stać ofiarą znacznie słabszego napastnika.
Nie mają pamięci; nie korzystając też z doświadczeń życiowych, są jednako ograniczone w pierwszem zaraniu życia, jak w pełni i u schyłku długich dni swoich.
Wloką marny żywot z dnia na dzień, dopóki nie przyjdzie skończyć w gardle lub pod pazurami mocniejszego»...
— Dość! profesorze, bo mię zimno przenika do kości, — jęknął Puckins. — Jesteś nieubłaganym naturalistą, ani cienia nie zostawiasz złudzeń!
— Przecież to nie ja mówię. To ktoś z innej planety. Co do mnie, rzekłbym, że w porównaniu do dawniejszych typów, i to już, co żyło w Tryasie, było arcydziełem, cudem ziemi i kwiatem jej najdoskonalszym! Co zaś najważniejsze, obiecującą zapowiedzią jeszcze doskonalszej przyszłości...
— Biedny ten świat Tryasu! — powtórzył Puckins w zadumie, ale nagle otrząsnął się.
— Bawimy się spokojnie gawędką tak zupełnie, jakbyśmy byli u siebie — zauważył, — a tu tymczasem nie jesteśmy pewni jutra.
Geolog westchnął. Dręcząca go od kilku dni nierozwikłana zagadka, znowu jaskrawo stanęła mu w umyśle. Już miał poruszyć kwestyę jutra, ale się wstrzymał. Wstyd go zdjął przyznać przed anglikiem, że mimo woli kieruje się wskazówkami «niedorzecznej» hypotezy jego.
Lord Puckins czuł to i przez delikatność ani słówkiem nie dotknął nadziei, jakie żywił. Dla odwrócenia kierunku myśli przerzucił się na całkiem inny przedmiot.
∗
∗ ∗ |
— Europy, w tem znaczeniu geograficznem, jakie u ludzi posiada, nie będzie jeszcze wcale jutro, jeśli istotnie dosięgniemy Jurskiej epoki, — odrzekł paleontolog.
— Domyślałem się tego, będzie zapewne mniejszą, lub większą, ale jaką ona być może?
— Jeśli chodzi o powierzchnię ziemi, którą nazywamy Europą — to cząstka jej wystawać będzie nad powierzchnię oceanu, ale jeżeli o granice, tedy wówczas wcale jej nie będzie, podobnie jak nie będzie jeszcze ani Azyi ani pozostałych części świata.
— Żadnej części świata? więc cóż na ich miejscu było za Jurskich czasów?
— Były lądy i morza ukształtowane całkiem inaczej, aniżeli za panowania rodu ludzkiego.
— Szkoda, że nie było wówczas geografów... — szepnął z żalem anglik.
— Jurskich geografów zastąpili dzisiejsi geologowie, — odparł profesor. — Dzięki ich niezmordowanej pracy znany jest nam już wcale niezgorzej układ ówczesnych lądów.
Na północnej półkuli mieściła się jedna tylko, ale ogromna część świata, dwie zaś na południowej.
Pierwsza, nearktyczna, ciągnęła się od bieguna aż do równika, w tem miejscu, gdzie dziś leży północna Ameryka wraz z Grenlandyą. Była ona tak wielką, że wschodniemi brzegami dotykałaby niemal do Europy, gdyby ona istniała, ale wówczas na miejscu Europy wznosiło się z oceanu zaledwie kilka wysepek (Irlandzka, Czeska, Tracka, Uralska), oraz dwie rozległe wyspy: Skandynawska[1] i Turańska.
— Jakże wyglądało to, co dziś Azyą nazywamy?
— Właściwej Azyi, jak już powiedziałem, nie było. Syberya i Azya środkowa, aż po granicę Chin i Japonii, leżały jeszcze na dnie ogromnego Oceanu Północnego. Ocean ten był przez to większym od dzisiejszego Spokojnego. Reszta zaś Azyi stanowiła całość z nieistniejącemi teraz lądami na południowej półkuli. Całą tę jurajską część świata możnaby nazwać lądem Chińsko‑Australskim.
O rozległości jego mówi sama nazwa. Dodam tylko, że zaczynał się od nowej Zelandyi, obejmował całą Australię, dzisiejsze wyspy wschodnio‑azyatyckie i całą dzisiejszą Azyę, o ile nie była zalana.
Po za granicami Chin i Japonii rozciągał się już do samego bieguna wielki Ocean północny. Na południu znowu leżała największa część świata (oddzielona od Nearktycznego szerokiem morzem Środkowem, czyli Śródziemnem), tak zwany Kontynent Brazylijsko‑Etyopski. Ogromny ten obszar mieścił w sobie całą dzisiejszą Afrykę, Amerykę południową i dno Oceanu Atlantyckiego, który dzieli dziś te dwa lądy. Do kontynentu owego należała jeszcze Arabia wraz ze znaczną częścią dna dzisiejszego Oceanu Indyjskiego, poczynając od Madagaskaru aż do Ceylonu i półwyspu Indyjskiego.
— Ależ to kolosalny musiał być ląd!
— Większy od Azyi dzisiejszej razem wziętej z Europą. W ten ląd wrzynała się od północy głęboka zatoka, dwakroć większa od dzisiejszego morza Śródziemnego, sięgająca aż do wyżyn obecnego dna morskiego między Madagaskarem i cyplem południowej Afryki.
Z tego pobieżnego szkicu możesz lordzie wnosić, że cała przyroda w odmiennych rozwijała się, niż dzisiaj, granicach, i stosunki klimatyczne, oraz sąsiedzkie, były całkiem inne.
— Jakże wyglądała Europa? choć miała postać archipelagu, jednak egzystowała i winieneś mi był, profesorze, objaśnienie.
— Kilka wysep sterczących na miejscu Europy nie posiadało z sobą przez liczne tysiącolecie żadnej komunikacyi.
Małe wysepki angielsko‑francuzkie oddzielone były od hiszpańskiej przez morskie obszary, zalewające całą niemal dzisiejszą Francyę i większą część Hiszpanii. Między hiszpańską wysepką, a czeską lub tracką leżało morze, pokrywające także obecne Włochy, Grecyę i całą środkową Europę.
Cały Kaukaz także, zarówno jak Azya Mniejsza, wyżyny Armenii, Mezopotamia i t. d. za jedynych mieszkańców miały morskie potwory, uwijające się nad ich powierzchnią właśnie w tej wysokości, gdzie dziś szybują orły.
Pomyśl tylko, jak wszystko było inaczej: afrykańskie zwierzęta suchą nogą mogły docierać aż do krańców Brazylii i Patagonii, podobnie jak chińskie do krańców Nowej Zelandyi.
Taką jest stałość rzeczy, które przywykliśmy uważać w swem krótkowidztwie za wieczne...
— Tam do licha! — ależ to nie został kamień na kamieniu! postać lądów i mórz od owego czasu zmieniła się gruntownie!
— Muszę ci dodać, lordzie, że od jurskich czasów do dzisiejszych nastąpił niejeden taki przewrót, pomimo, że te czasy można zaliczać już do nowszych. W naturze pod żadnym względem niema spoczynku!
Podobnemi gawędami skracali sobie nasi tułacze czas wędrówki. Nie usiłowaliby zapewne dążyć naprzód, bo dla nich «naprzód» nie istniało, a właściwie równało się bezowocnemu kręceniu się w kółko.
— Czybyśmy szli ciągle na wschód, czy na zachód, jeden byłby skutek, zarówno dalekimi będziemy od celu swej podróży, od powrotu na łono naszej epoki — rozumował geolog. — Jedynie noc zbliża nas do tego kresu i to bez jakiego bądź naszego udziału. Praktyczny jednak lord Puckins jednak się na rzecz zapatrywał. «Szkoda tracić napróżno czasu» mówił. Powinniśmy wciąż dążyć na północo‑zachód, ku Anglii, bo choć w ciągu dnia zrobimy niewielki kawałek drogi, to jednak, idąc codzień, możemy w sumie zyskać paręset mil odległości.
Zresztą i bez tego niewytłómaczonym sposobem, co ranek czuli się bliższymi teraźniejszości. Błogosławili też zamiast złorzeczyć zachodzącemu słońcu, a mroku pożądali z większem zapewne upragnieniem, aniżeli nocne zwierzęta.