<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Projekt Akademii Literatury Polskiej
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Wydanie drugie
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Akademia Umiejętności wydała w lutym 1917 roku oświadczenie w sprawie ujednostajnienia pisowni. Czytaliśmy w tem orędziu p. t. Zasady pisowni polskiej przyjęte na walnem administracyjnem posiedzeniu Akademii Umiejętności d. 17 lutego 1917 r., iż «zasady pisowni muszą być ze względu na szkołę i praktyczność jednolite, jasne i proste». Pominę tu właśnie rozbieżność co do pisowni wyrazów obcego pochodzenia w zgłoskach początkowych i tematowych wskutek dzielenia wyrazów takich na cztery grupy: 1) Hiob, 2) Tryjest, 3) djabeł, 4) triumf, i tryjumf, — gdy się pisownię polską, niby to, «ustala». Ostatecznie jednak można wdrożyć się przez posłuszeństwo w te metody pisania. Ale skasowanie rozróżnienia rodzajów (męskiego i nijakiego) w narzędniku liczby pojedyńczej zaimków i przymiotników, oraz ukazowe zaprowadzenie jotowej pisowni w wyrazach typu Marya, gdy przeciwko tej reformie tyle argumentów przemawia, — czyni może zadość idei «praktyczności», lecz wysoce jest niepomyślne zarówno dla poezyi, jak dla prozy twórczej. Rozróżnienie rodzajów (męskiego i nijakiego) w narzędniku liczby pojedyńczej zaimków i przymiotników, sprzeczne, pono, z duchem mowy prasłowiańskiej, gdzie W zaimku uwidoczniała się forum im-jeją-im, taiło się snać oddawna, jako dokonane w pospolitym języku polskim, bo znajdujemy je już u Jana Kochanowskiego w kształcie waloru rymowego, naprzykład, w wierszu:

«Już mdłe bydło szuka cienia
I ciekącego strumienia,
I pasterze chodzą za niem,
Budzą lasy swojem graniem».

Ujęte w zasadę gramatyczną przez Onufrego Kopczyńskiego, stało się oddawna prawem języka i jednym z elementów jego bogactwa. Dowolne przekreślenie takiej cechy językowej byłoby zubożeniem zarówno w mowie, jak w piśmie. Jakże według nowej pisowni Akademii Umiejętności z roku 1917 należy przedrukować, — gdyby tylko w tym jednym przykładzie rzecz zamknąć, — taki, dajmy na to, dwuwiersz Lucyana Siemieńskiego:

«Autorowi «Maryi»... I dosyć mu na tem
Gdy Polska, jak jest cała, potrząsła go kwiatem»?

Sprawa przedruków prozy pisarzów zmarłych, w razie powszechnego zastosowania nowej pisowni, przedstawia się jeszcze gorzej. Zdania, układane z myślą o uwidocznieniu w samej pisowni rozróżnienia rodzajów, z chwilą skasowania tego rozróżnienia, będą zupełnie okaleczone, a nawet niezrozumiałe, lub stylowo ciemne. Mieliśmy już przykłady takiego zjawiska w «Przeglądzie filozficznym» i «Sfinksie» dwu czasopismach, trzymających się owej pisowni, zwanej «naukową». Pisarz żyjący może jednak przerobić swe okresy, tworzyć nowe zdania dopełniające i określające z zastosowaniem się do «jednolitej, jasnej i prostej» metody, aczkolwiek ta krępuje go i uboży, lecz pisarz zmarły będzie zdany chyba na łaskę jakichś przerabiaczów swej pracy, specyalnie delegowanych przez wydawcę, lub drukarza.

Akademia Umiejętności nie zwróciła, oczywiście, uwagi na szczegół drugorzędny, czy zmiana pisowni dogadzać będzie pracującym w tych czasach artystom słowa, — czy poeci będą zadowoleni z unicestwienia pewnej sumy rymów, a prozaicy ze zubożenia swobody, którą aż dotąd posiadali, w budowie zdań i łatwości ich wiązania. Do stanowienia w tych sprawach powołani zostali tylko uczeni, filologowie i gramatycy. Lecz uczeni, filologowie i gramatycy nie tworzą sami wierszy, wykwintnych pod względem rymotwórczym i nieskalanych pod względem czystości mowy, jak Wincenty Brzozowski, Józef Jedlicz, Jan Kasprowicz, Edward Leszczyński, Stanisław Miłaszewski, Bronisława Ostrowska, Edward Porębowicz, Zenon Przesmycki, Lucyan Rydel, Leopold Staff, Kazimierz Tetmajer i tylu innych. Filologowie i gramatycy traktują język, jako materyał, jako miazgę językową. Nieznane im są trudy, wysiłki, przeszkody, upadki i tryumfy, nieraz istne wynalazki w sztuce przetwarzania tej właśnie miazgi, mowy powszedniej, gwary tłumów na niezmienny i wiekuisty wytwór innego porządku. Rozumiem, iż zgromadzeniu mężów nauki trudnoby było przemóc się i nagiąć do wysłuchania opinii osobistości, których szereg przytoczyłem wyżej, — ale przecie niektórzy ze świetnych pisarzy są profesorami na wszechnicach i wyższych uczelniach, — Jan Kasprowicz, Edward Porębowicz, Lucyan Rydel, — należało więc może chociażby tych zaprosić, ażeby wygłosili zdanie pisarstwa o nowych zasadach gramatycznych Akademii Umiejętności. Inaczej zapewne przedstawiłaby się ta sprawa i Akademia Umiejętności nie byłaby narażona na protesty nietylko pisarzów, ale i licznych językoznawców, gdyby istniała instytucya literacka, o jakiej mówiłem wyżej, — zwłaszcza gdyby ta instytucya posiadała wydział językowy, wydział doskonałości artystycznego słowa, złożony z przedstawicieli pisarstwa, władających materyałem twórczym w sposób nietylko nieposzlakowany pod względem gramatycznym i stylistycznym, ale nadto w sposób niesplamiony wpływami zewnętrznemi. Takich pisarzów posiadamy. Instytucya projektowana ośmieliłaby się może zaczepić nawet uczonych językoznawców, tak bardzo zasłużonych, jak, naprzykład, profesor Aleksander Brückner, który, dając nam w swej «Cudzoziemszczyźnia» (Kraków 1916) rozmaite rady i wskazówki co do oczyszczenia mowy z obcych naleciałości, doradzając używanie raczej słowa komandować, albo komendawać (zamiast dzisiejszego komenderować), marszować (zamiast maszerować), spaciować (zamiast spacerować), banka (zamiast bank), deszczowiec (zamiast parasol), słomkowiec (kapelusz słomkowy), wodziarz lub wodnik (zamiast woziwoda), mrówczarz (zamiast mrówkojad) i t. p. zachowuje przecież pieczołowicie podstarzały, poczciwy galicyjski accusativus tromtadraticus: «Nie myślimy też wcale, wojnę jej wypowiadać», — oraz popełnia wiele błędów co do porządku ustawienia wyrazów w zdaniu! — «nigdy niema nowotwór razić poczucia językowego», — «ale złożeń podobnych język nie dolubiał, używał ich chyba dla oznaczenia czynności» i t. p.
Bardziej wszakże, niż takie oddziaływanie nazewnątrz, byłoby koniecznem dążenie do doskonalenia się wzajemnego, wewnątrz literackiego zespołu za pomocą rozmaitych środków, a przedewszystkiem za pośrednictwem spokojnej, nieubliżającej krytyki, oraz wywyższania i nagradzania utworów doskonałych pod względem językowym. Jedni z naszych żyjących pisarzów władają językiem polskim, pod względem budowy zdań i szyku wyrazów, w sposób wzorowy, pracują usilnie nad mową twórczą, — inni oddają swe myśli w sposób niedbały, zachwaszczony obcymi zwrotami, a nieraz wyrażają się w piśmie po polsku, lecz według składni niemieckiej, lub rosyjskiej. Najpilniejsza zachodzi potrzeba przeciwstawienia pierwszych drugim, udzielenia pierwszym poparcia wszystkich piszących dla ukrócenia niedbalstwa drugich. Wiersz Wiktora Gomulickiego, Artura Górskiego, Stanisława Miłaszewskiego, Lucyana Rydla, Leopolda Staffa, Stanisława Wyrzykowskiego, — prozę Kazimierza Morawskiego, Aleksandra Świętochowskiego, Józefa Weyssenhoffa należy przeciwstawić zaniedbanej polszczyźnie. Musi być przecie wyróżniona własna, starannie opracowana proza Wacława Berenta od figlasów baroku, pełnego błędów stylu, popełnianych przez różne znakomitości literackie, — oraz od wyślizganych naśladownictw, układanych w istocie nie po polsku, lecz w jednym okresie czasu po sienkiewiczowsku, w drugim po wyspiańsku. Mamy stylistów tak dobrych, jak naprzykład, tłomacz Bergsona Dr. Floryan Znaniecki, albo Dr. Tadeusz Żeleński (Boy), wzorowy co do czystości języka i biegły w sposobach zażywania rozmaitych etapów jego rozwoju, — jak Stanisław Michalski, tłomacz z sanskrytu, współpracownicy Simposionu. Można tedy przeczytać po polsku dzieło filozoficzne, operujące zawiłemi, subtelnemi, nowemi pojęciami, które oddane zostały za pomocą terminów, wydobytych po raz pierwszy z wnętrza mowy plemiennej, albo całkowite dzieło Rabelais'go, Montaigne’a Molière’a, przełożone z francuskiego z takiem opanowaniem obudwu składni, iż w polszczyźnie przekładu nie natrafi się na jeden galicyzm, na jednę usterkę, lub zadrę. I można również w pracach oryginalnych, a więc swobodnie, bez jakiejkolwiek zewnętrznej pokusy dokonanych, znaleźć takie kwiaty wyszukanego stylu, jak, naprzykład, w powieści znanej literatki: — «takie ten oko miał arystokrata bystre»..., albo w dziele znakomitego pisarza: — «uśmiech zjawił się na jego ustach, wstał i wyszedł na ulicę›. Nie chodzi tu bynamniej o wydrwiwanie kogokolwiek, o poniżenie czyjejś pracy. Podający te uwagi wie dobrze, iż w jego pisaninach i w tym oto artykule niejedno znalazłoby się do poprawienia. Ale o to właśnie idzie, — o nieustanne poprawianie. Trzeba wytężyć siły do osiągnięcia powszechnej czystości drukowanego słowa, do zdobycia przez wszystkich, kto pióro ujmuje w rękę, doskonałości językowej dwu najzazdrośniejszych miłośników czystości mowy, dwu gronostajów polszczyzny, Antoniego Gustawa Bema i Stanisława Krzemińskiego, którzy przeszli przez zepsucie jej, szerzone przez tyle czynników, niesplamieni ani jedną skazą.
Po wojnie i wskrzeszeniu bytu państwowego ojczyzny musi być podjęta praca nad gruntownem oczyszczeniem naszego słowa. Nie należy dopuścić, ażeby do sześciu tysięcy wyrazów niemieckich, już wrośniętych w nasz język, przybyło ich jeszcze więcej. To też jest do wykonania trud olbrzymi. Należałoby zbadać gwary ludowe wszystkich okolic i odszukać w nich pod zewnętrzną naleciałością, którą wieki sypały, złotą żyłę mowy słowiańskiej, czysty język piastowski. Jeżeli rozpatrzeć nazwy części składowych najpierwotniejszych narzędzi pracy ludowej, to, obok pradawnych, spostrzega się nowe, obce terminy, wskazujące na kolejność i pochodzenie cywilizacyjnego rozwoju[1].
Trzebaby zbadać mowę cieślów, mularzów, kopaczów ziemi, górników, rozpatrzeć język rolnika, pastucha, rybaka na wybrzeżu helskiego międzymorza, na brzegu jezior i rzek, ażeby dociec do imionisk statków i rzeczy najprostszych, najpierwotniejszych, które trwały takie same, jak dzisiaj, na setki lat przed Gallusem. Te nazwy dzisiejsze, a najdawniejszego sięgające czasu, wypadałoby zestawić ze słownictwem w najstarszych źródłach mowy zapisanej. Tak mógłby powstać zaczątek słownika mowy czysto polskiej, którą należałoby szczególniej uwzględniać w pismach artystów, nie rugując, oczywista, mechanicznie ani jednego z wyrazów-przybłędów, istniejących zdawna w języku. W słownictwie pracy dostrzeże się łatwo niesłychane bogactwo, wielki przepych metafory, wyskakującej z samej roboty, — przenośni odźwierciadlającej i streszczającej, jakgdyby w logarytmie genialnie powziętym, dzieło ciała, — rodzącej się znagła a wiecznie, trafnej, jak samo nieomylne uderzenie ręki, tworzącej fizycznie. Należałoby wgłębić się w gwary przez ludoznawców zebrane, w pieśni, klechdy, bajki, podania, przesądy, gusła, zabobony, poznać do gruntu język radości i język cierpienia tych, co na ziemi cierpieli najbardziej, najbezsilniej i najdłużej. Wówczas subtelny język uczuć, sztuka ujawniania poruszeń najtajniejszych duszy, spraw półświadomych i podświadomych znajdzie, ku zdumieniu artystów, nazwy, wyrazy, określenia gotowe, nieraz tak trafne i tak doskonale wszechobejmujące, iż korzystać z nich pocznie nauka o duszy, jako z określeń jedynych.
Jednostka nie jest w stanie wykonać takiego zgłębienia gwar, wniknięcia w olbrzymią tajnie mowy ludowej, gdyż jest to praca nad siły. Natomiast zrzeszenie twórców i badaczów może zapoczątkować dzieło przez organ wydelegowany ze swego zespołu, a rzesza piszących po polsku znajdzie krynicę nowej i wiecznej piękności, instrument, oczekujący na ujęcie go tworzącą dłonią artysty.




  1. Części składowe w cepach noszą nazwy czysto polskie: dzierżak, bijak i gązwy (wiązanie skórzane z twardego rzemienia); socha, czyli drzewo krzywe w sposób swoisty, otrzymuje nazwę — klęk, — ma pośrodku wprawione ciężadło, a na końcu radlicę; pług składa się z trzech części — z grządzieli i dwu przynóg, — ma na przedzie kroj (w kieleckiem zwany trzusłem), dalej lemiesz, który ziemię przeciętą wybiera i odkłada, płóz i słupicę; szereg nazw poszczególnych przedmiotów składających się na całość zaprzężonego wozu, uprzytomnia dzieje rozwoju życia od prawieków do chwili obecnej: oś (die Achse, albo die Axe, nie dowodzi wcale germańskiego pochodzenia tej nazwy), piasta, sprychy, dzwona, obręcz, lon, kłonica, luśnia, nalustek, drabiny, pawęz, rozwora, sworzeń, orczyki, postronki, chomąta, naszelniki, uzda, wędzidło, wodze albo lice, — a obok tych polskich nazwy obce — śtylwaga, rycman, obladry, dyszel (die Deichsel).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.