<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Prosto z pensyi
Podtytuł Nowelka
Wydawca Berard Milski
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.

Nazajutrz rano Janina zerwała się wcześnie. Obudziło ją wschodzące słońce, które zaglądało do pokoiku, pomimo spuszczonej sztory, i gdakanie kur, gulgotanie indyków, dopominających się karmi. Wstała prędko, okryła się jako tako i podniosła sztorę. Złociste światło szeroką falą wpłynęło do pokoju, a przez okno widać było część ogrodu, pełną róż i zieloności, z kawałkami błękitu u góry.
Janina otworzyła okno i owionęło ją świeże powietrze i zapach kwitnących lip. Jakże rozkoszne przebudzenie w rodzinnym domu, jak odmienne od tego w klasztornych murach, gdzie nie słońce, tylko ponury głos dzwonu budził ją ze snu, gdzie było tak smutnie, posępnie! Tu wszystko żyło, uśmiechało się do niej. To też stojąc w oknie, uśmiechała się pod wrażeniem szczęścia, jakiego doznawała. Oczy jej biegały od krzaczka do krzaczka, od drzewa do drzewa: wszystko tu było jej znajome. Przypatrywała się z zajęciem, czy się co nie odmieniło, rozmawiała głośno, jakby z żywemi istotami, które ją rozumieć mogą, słuchała brzęku pszczół, co koło lipy unosiły się lekką, ruchomą chmurą i połyskiwały w słońcu. Bawiło ją świergotanie ptactwa, trzepoczącego się wśród krzaków; zachwycała się śpiewem słowika, co się odzywał w wiklinie i gniazdkiem jaskółek niedaleko okna, z którego wystawały żółte, szerokie dzióbki piskląt wyczekujących matki.
Potem znowu pobiegła do drugiego okna. Tu był widok na podwórzec i budynki gospodarskie. Stara Gertruda karmiła właśnie drób; bydło wychodziło w pole: koło stajen przygotowywano wóz do siana, środkiem zaś podwórza szła panna Ksawera do piwnicy, pobrzękując kluczami, a za nią dwie sługi niosły ostatni podój. Janina nie namyślając się długo, wyskoczyła oknem i pobiegła za nią.
— Da mi panna Ksawera świeżego mleka się napić? — spytała, dopędziwszy pannę.
Było to pytanie całkiem zbyteczne, bo panna Ksawera ptasiego mleka nawet nie żałowałaby dla swojej panienki.
Napiwszy się, Janinka zaczęła dopytywać się o swoje dobre znajome, o krasulę, siwulę, wiśniochę i ich potomstwo. Pogadała jeszcze potem to i owo, pozaglądała do różnych kątów w piwnicy, a potem wróciła do pokoju, wzięła z szafy prześcieradło i przez ogród na przełaj przez płoty pobiegła kąpać się do rzeki. Miała tam swoję ustroń, miejsce doskonale wybrane, bo i zakryte drzewami, i dno przejrzystej górskiej rzeki drobnym żwirem wysłane, i dostęp łatwy i murawa do rozbierania się. Delikatność jednak nie pozwala nam, przynajmniej w tej chwili, tam zaglądać. Wróćmy do dworu.
Dziadkowie przekonani, że ich pieszczotka śpi jeszcze w najlepsze, na palcach przechodzili koło jej drzwi. Dziadek wyjechał w pole, a babka przygotowywała kawę, aby ją podać Janince, skoro się tylko obudzi. Ale minęło pół godziny, godzina, babcia parę razy podchodziła pod drzwi; wciąż było cicho. Nareszcie kiedy dziadek wrócił z pola i nie zobaczył wnuczki, zdecydował się już zbudzić śpioszkę, czemu się babcia mocno sprzeciwiała, tłomacząc ją znużeniem po drodze. Po długich sprzeczkach pozwoliła uchylić tylko nieco drzwi. Niemałe było zdziwienie staruszków, gdy zobaczyli odrzuconą na bok kołderkę i puste łóżko, a w pokoju także nikogo. Otwarte okno tylko naprowadzało na ślad, że ptaszek frunął tędy.
Wyszli na ogród, szukali, wołali napróżno. Aż nagle ukazała się na płocie, zakryta do połowy krzakiem leszczyny, z włosami wilgotnemi, rozpuszczonemi, które przytrzymała jedną ręką pod bródką, a drugą zapinała prędko na piersiach popielaty płaszczyk. Z twarzyczką rumianą, uśmiechniętą, umytą zimną wodą, wyglądała jak rusałka.
— Tu jestem! — zawołała, śmiejąc się.
— A ty tam co robisz?
— Kąpałem[1] się.
— Sama? Jakże można było! a nuż przypadkiem jaki!
— Nie bój się, babciu, znam rzekę.
— A teraz panna złodziejom drogę przez płoty pokazuje — zawołał dziadek — śliczna mi historya. Zleziesz mi ty zaraz z płotu, ty psotniku mały.
— Tylko ostrożnie — dodała babcia — bo możesz nogę zwichnąć, podrapać się....
Zanim jednak wypowiedziała swoje obawy, panna już była na ziemi i zaczęła, zamiast usprawiedliwienia się, całować staruszków.
— Jaka ona zimna! jeszcze rozchorować się może — odezwała się znowu babka, trzymając jej rączkę w swoich.
— Bo słońce jeszcze nie ociepliło wody. Ale nie bój się, babciu, zaraz się rozgrzeję, tylko potańczę z dziaduniem.
I nie czekając na pozwolenie, chwyciła dziadka wpół i zaczęła z nim obracać się po trawniku, przyśpiewując jakąś polkę.
— Ależ Janino, dajże pokój! A to cały djabeł z tej dziewczyny — mówił dziadek staccato, obracajac[2] się mimowoli.
— Jeszcze chwileczkę, dziaduniu. La la la la la la — mój złoty dziaduniu — la, la la!
— Bo już tchu nie czuję — wołał zadyszany starowina. — Janinko, słyszysz?
Zakręciła go jeszcze mocniej, a potem upadła z nim razem na darniową ławeczkę pod jabłonią, ucałowała go na podziękowanie w obie ręce i pobiegła do babci.
— Widzisz, babciu, już mi ciepło — o!
— Teraz znowu zgrzana, jak nie wiem co.
— Nic mi nie będzie.
— No, chodźmy już raz na kawę, boś pewnie głodna. Wybiegłaś tak całkiem naczczo.
Nie całkiem, byłam już w piwnicy z panną Ksawerą i piłam mleko.
— Gdzie to już nie było.
— Ranny z niej ptaszek — dołożył dziadek — wcale nie po miastowemu. Dobrze, dziewczyno, to zdrowo.
Tak rozmawiając, szli ku dworowi. Janina prowadziła babcię, a dziadek szedł za niemi i nakładał do fajki tytuń z kapciucha. Panna Ksawera, zobaczywszy ich przez okno, cotchu posłała dziewczynę do kuchni po imbryk z kawą i śmietanką. Na stole, nakrytym białym obrusem, czekały już grzanki, przysposobione przez nie z okazyi przybycia Janinki. W wesołych humorach, wśród szczebiotania rozgadanej wnuczki, siedli staruszkowie do śniadania.
Niezadługo potem drzwi się otwarły i wszedł Adam.
— Nie można — zawołała żywo Janina, zrywając się.
Adam cofnął się.
— Dla czego? — spytał dziadek zdziwiony.
— Ja nieubrana — szepnęła ciszej.
— Co? co? nieubrana? Jakto nieubrana?
— To negliż tylko.
— Ale facecye. Wiec kiedy na bal idziesz w wyciętych sukniach, to nic; a tu panna ubrana od stóp do głowy, jak Bóg przykazał, i wstydzi się. Chodź, chodź, Adamie!
— Dziaduniu, bo ja odejdę.
— Ale nie odejdziesz, nie odejdziesz — mówił, zatrzymując ją. — Nie potrzebujesz robić takich ceregieli, przecież to twój krewny i do tego wujaszek. Powinnaś pocałować go w rękę — dodał, żartobliwie się uśmiechając.
Ośmielony przez dziadka, Adaś wszedł i ukłoniwszy się Janince, usiadł. Nie raczyła mu nawet skinąć główką na dzień dobry, bo była na niego obrażoną, że wszedł wbrew jej życzeniu. Niechby mu dziadek był pozwolił, ale kiedy ona nie chciała, nie powinien był wchodzić. Krok taki uważała za ubliżenie sobie i dla tego przez cały czas śniadania nie zwracała na niego żadnej uwagi.
Po śniadaniu Adam wyjechał w pole. Widziała go, jak na kasztanku przedefilował koło okna. Spodziewał się zapewne, że będzie patrzyła na niego i chciał się popisać. To ją także rozgniewało. Uważała to za zarozumiałość z jego strony. Miałaby też na co patrzyć. Bojąc się, żeby i dziadkowie nie posądzili jej o podobne chęci, zapytała z lekceważeniem:
— Długo on tu myśli jeszcze nudzić nas swoją obecnością?
— Niby kto? — spytał dziadek.
— No, ten pan Adam.
— O, już jej tęskno, że odjechał, już się dopytuje o niego — mówił jowialnie staruszek. — Ej, te dziewczęta, te dziewczęta! Jak siedział przy niej, to zdawało się, że go nawet nie uważa, a teraz ledwie odjechał...
— Ależ dziaduniu — zaczęła się tłomaczyć, oburzona do żywego takiem posądzeniem.
— Nie bój się, wróci, wróci przed obiadem.
— Ależ ja nie chcę, nie potrzebuję. Ja się pytam, kiedy on ztąd pojedzie sobie na dobre.
— Może za rok, może później — mówił dziadek tym samym tonem.
— Ej, dziadunio tylko chce mnie draźnić.
— Ależ nie, nie — objaśniła babunia. — Adaś jest u nas na praktyce, uczy się gospodarstwa. Ojciec jego życzył sobie tego.
— Więc on tu ciągle będzie siedział?
— Cóż to, nie kontentaś z tego, że będziesz miała kawalera na zawołanie? U nas tu nie ma ich do zbytku.
— Ależ ja nie chcę, nie potrzebuję żadnego kawalera, — zaprotestowała prawie z płaczem i z taką gwałtownością, że aż dziadek spojrzał na nią zdziwiony.
— A tobie co się stało, dziewczyno?
— Upatrzyła sobie coś do Adasia — objaśniła babka.
— Ale co, cóż on ci zrobił? Dlaczego taka niełaska?
— Ja już wiem dobrze dla czego.
— No, to powiedz, dam mu burę, jeżeli zasłużył.
— Najlepiej niech mu dziadek nic o mnie nie mówi. Nie chcę, żeby myślał, że się nim zajmuję choć tyle... tyleczkę.
— No, to przynajmniej nam powiedz, o co ci chodzi?
— O nigdy, za nic w świecie — mówiła trzepocząc rękami.
Napróżno dopytywali się oboje staruszkowie, rozciekawieni i zaniepokojeni nawet potrosze tym niewytłumaczonym wstrętem młodej panienki do młodego, dorodnego i tak dobrego chłopca, jakim znali Adasia.
— Może ci co powiedział takiego?
— Nie, nie — nic wcale.
— No, więc dla czegóż?
— Ja już wiem dla czego; ale nie powiem, nie powiem.
Zastanowiło to dziadka. To też skoro tylko Adam wrócił z pola, wziął go do swojej kancelaryl[3] na konfesatę.
— Coś ty takiego zrobił naszej Janince? — spytał z poważną miną.
— Ja?
— Dziewczyna patrzeć nie chce na ciebie! powiada, że cię znieść nie może.
— Ja to także zauważyłem.
— I jakiż powód?
Adam ruszył ramionami.
— A czy ja wiem?
— Możeś jej co powiedział kiedy? Takie młodziutkie panienki bywają draźliwe i lada czem się obrażają.
— Nie miałem jeszcze sposobności zamienić z nią więcej nad kilka słów, i to przy cioci.
— To dziwne!
— Panieńskie kaprysy — oto wszystko.
— Jeśli tak, to ją zburczę jak się należy, zobaczysz.
— Nie rób tego, wuju, bo to jeszcze gorzej. To samo przejdzie. Nadąsa się, nadąsa i przestanie.
Ale minął dzień jeden, drugi, tydzień... a Janinka nie przestała dąsać się na kuzynka; obecność jego draźniła ją i zmieniała do niepoznania. Z dziadkiem była wesoła, roztrzepana, gadatliwa; ale skoro tylko wszedł Adam, stawała się milczącą, poważną. Na zapytanie wymierzone wprost do siebie albo zachowywała pogardliwe milczenie, albo zbywała je krótkiemi słowami. Gdy go spotkała czasem na podwórzu, zaledwie raczyła mu niewyraźnym ruchem głowy odpowiedzieć na jego powitanie, nie patrząc nawet na niego, a spotkania się sam na sam lub rozmowy unikała z dziecinną bojaźnią. Dziadkowie w głowę zachodzili, co mogło być powodem tak dziwnego postępowania wnuczki, która zresztą dla wszystkich była nadzwyczaj grzeczną, przylepeczką prawie. Samego Adama już zaczął niecierpliwić zły humor kuzynki. Próbował nic sobie z tego nie robić, nie uważać na nią; siedział więcej w polu niż w domu, wziął się do gospodarstwa z ogromnym zapałem; ale zapiękną była, aby mógł ją ignorować, a kapryśne jej zachowanie się jeszcze bardziej uczucie jego podniecało, tembardziej, gdy dziewczątko, które kochało wszystkich i wszystko, począwszy od staruszków dziadków, aż do drobiu, do jaskółek nad okienkiem, do kwiatków w ogrodzie.
Raz niepostrżeżony przez nią wysłuchał, jak rankiem ze swego okienka z naiwnością dziecka zasełała dzień dobry kwiatkom: pytała ich jak noc przepędziły; rosę błyszczącą na ich listkch[4] wyobrażała sobie jak resztki łez i przepraszała je, iż wczoraj zapomniała je podlać, bo musiała z babunią jeździć w sąsiedztwo. To znowu widział ją jak łapała muszki po szybie i podawała je pisklętom do gniazda, by pomódz ich rodzicom w karmieniu. Starej Gertrudzie asystowała zawsze przy sypaniu ziarna kurczętom i wstawiała się za niemi o większe porcye. Zabiegała nieraz na łąkę, gdzie bawiły się dzieci wiejskie, brała najmniejsze i najbiedniejsze w opiekę i zajmowała się niemi z macierzyńską czułością. Więc miała dobre serduszko, była dla wszystkich dobrą; tylko on jeden stanawił wyjątek. Ale dla czego?
Ta sprzeczność w postępowaniu musiała zapewne i piękne czytelniczki zadziwić. Nie chcąc nadużywać ich cierpliwości, nie będę czekał, aż Janinka zdecyduje się przed kim wyspowiadać z tajemnic swego serduszka i powiem pod sekretem, że powód niechęci do pana Adama datował jeszcze od tych czasów, gdy był towarzyszem jej zabaw dziecinnych, gdy łapał dla niej motylki, robił huśtawkę, służył jej za wiernego tancerza na domowych zabawach i gdy oboje nazwano żartem parą narzeczonych.
Ośmioletniej panience podobała się ta zabawa w narzeczonych. Odprawili nawet raz na imieniny dziadka formalne wesele. W budce ogrodnika dwunastoletni synek państwa Topolnickich z sąsiedztwa, ubrany w odświętną koszulę, mającą niby reprezentować komżę, dał im ślub i zwiazał[5] ręce ręcznikiem. Potem odbyła się pod kasztanami uczta weselna, na którą sproszono dziatwę wiejską, a panna Ksawera, pełniąca obowiązki ochmistrzyni, wynosiła ze spiżarni coraz to nowe przysmaki dla gości weselnych, godząc kłócących się o smażone owoce lub nierówny podział czekoladki. Janinie podobała się wtedy ta zabawa bardzo. Ubrana w długi welon, zrobiony ze starej woalki, z bukietem przy boku, przechadzała się po uczcie z bukietem w ręku, przechadzała się po uczcie pod rękę ze swoim panem młodym z powagą dorosłej osoby; mówili o swojej podróży za granicę, o dzieciach, które mieć będą — słowem zachowywali się jak prawdziwe małżeństwo.
Ale potem, gdy zaczęła dorastać powoli na pannę, te wspomnienia dzicinne[6] niepokoiły ją i straszyły. Przypominając je sobie w klasztornych murach, uczuwała obawę na myśl, że kiedyś będzie musiała spotkać się z towarzyszem owych zabaw dziecinnych. Gorący rumieniec oblewał ją wtedy; nie wyobrażała sobie, jak będzie mogła spojrzeć mu w oczy od wielkiego wstydu.
Starsi mimowiednie podtrzymywali i potęgowali w niej tę obawę, nazywając nieraz w rozmowie z nią Adasia jej narzeczonym. Te żarty panienka niedoświadczona, naiwna uważała za prawdę i zaczęła na dobre bać się tego pana Adama, który niewidzialny, nieobecny (wysłano go bowiem do szkoły rolniczej) wyrastał gdzieś daleko na jej pana i męża. Do powiększenia tego strachu przyczyniło się jeszcze i to, że Janina od jednej ze swych koleżanek dowiedziała się, iż według ustaw kościelnych, skoro panna da słowo wobec świadków, nikt już takiego ślubu rozwiązać nie zdoła, chyba sam papież. Panienka owa dowiedziała się o tem z jakiegoś przypadku, który właśnie stał się w jej rodzinie i nie omieszkała zakomunikować tego swoim koleżankom, chcąc uchodzić przez to w ich oczach za dorosłą i doświadczoną osobę.
Gdy Janinka usłyszała, ogarnęła ją trwoga niezmierna. Wszakże ona nietylko dała słowo ale była już zaręczoną i prawie poślubioną Adamowi. Kłamać przysięgę, było to tyle, co narazić się na klątwę kościoła, a Janinka wychowana była w bojaźni Bożej, którą pobyt w klasztorze jeszcze spotęgował. Może która z doświadczonych, a przynajmniej starszych koleżanek byłaby jej wyperswadowała te urojone skrupuły sumienia i nauczyła ją śmiać się z tego; uważała to, czego się dopuściła, za coś tak strasznego, że była pewną, iż wywołałoby to powszechne zgorszenie i może nawet spowodowało jej wydalenie z klasztoru.
Nieraz gdy słyszała swoje koleżanki układające najrozmaitsze projekta co do swojej przysżłości[7], mówiła do siebie z westchnieniem: „Ach jakie one szczęśliwe! One mogą marzyć, cały świat przed niemi otwarty, a mnie już nie wolno niczego się spodziewać, moja przyszłość już stoi przedemną wyraźna, jak wydeptana ścieżka, z której mi zboczyć nie wolno! I w ślad za temi myślami poczęła nienawidzieć prawie człowieka, który ją pozbawił rojeń młodości i narzucił się na przyszłego jej pana. Rozpieszczona i kapryśna dziewczyna oburzała się na taką tyranią: wspomnienia owego wesela pod kasztanem oburzały ją; a pana młodego nie cierpiała.
Ta niechęć do towarzysza zabaw dzieciennych wzrosła jeszcze więcej, gdy się dowiedziała — także od owej koleżanki, która tak dobrze obeznana była z ustawami kościelnemi — że zerwanie małżeństwa w podobnych wypadkach może nastąpić jedynie za zgodą obu stron. Wtedy to Janinka postanowiła sobie, że zmusi Adama postępowaniem swojem, aby wyrzekł się swego zamiaru. „Będę — mówiła sobie — dla niego nieznośną, będę mu dokuczała tak, że mu odejdzie z pewnością ochota do tego małżeństwa.
I oto mamy wytłomaczenie zagadki, nad którą Adam i dziadkowie łamali sobie napróżno głowę.
Minęły już dwa tygodnie, a panna w niczem nie zmieniła się dla niego.
Nadeszła niedziela, druga niedziela pobytu jej w domu dziadków. Przez dwa dni przedtem panowały ulewne deszcze i rzeka przez którą trzeba było przejeżdżać do kościoła, przybrała znacznie. Janinka jednak uparła się jechać na sumę, pomimo że ani dziadek, ani babka się nie wybierali. Dziadek był trochę niezdrów, narzekał na darcie w nogach, babcia znowu miała zajęcia gospodarskie, bo jutro wypadał jarmark w miasteczku, na który trzeba było coś przygotować. Radzili staruszkowie i wnuczce, aby się w domu pomodliła. Ale na upór nie ma lekarstwa: gwałtem jechać i jechać zachciało się pannie. Oprócz modlitwy, ciągnęło ją to tam jeszcze, że może na poczcie będzie list od Zosi, której przybycia nadaremnie oczekiwała codzień; rada więc była jak najprędzej dowiedzieć się o przyczynie zwłoki.
— No, to poślemy Michałka na pocztę — perswadował dziadek.
Nie i nie! Ona sama chce być w kościele i na poczcie.
— Gdyby choć Adam był w domu, to pojechałby z tobą i byłbym spokojniejszy.
To przypomnienie Adama jeszcze ją więcej podrażniło Zaczęła tłumaczyć dziadkowi, że Michał powinien mieć przecie większe zaufanie, niż pan Adam; że ten pan Adam tak już dziadka zawojował, iż bez niego już nic zrobić nie może. Ale ona przekona wszystkich, że się bez pana Adama całkiem obejść można.
— Trzebaby się dowiedzieć od kogo, czy można przejechać bez niebezpieczeństwa — mówił znowu dziadek, chcąc jakim sposobem odwlec tę wyprawę do kościoła.
Ale i na to znalazła sposób uparta panienka. Wiedziała, że sołtys, który mieszkał niedaleko dworu, jeździł dziś z żoną na ranną mszę. Posłano więc do niego dowiedzieć się i służąca przyniosła uspokajającą odpowiedź, że nawet półszorki nie zmoczyły się w wodzie.
— Ha no, więc jedźcie w imię Boże! Tylko Michale ostrożnie — upominał dziadek — bo to rzeka niespokojna, bardzo niespokojna.
Michał zapewnił, że będzie czuwał nad panienką i że zna rzekę jak własną kieszeń — no i pojechali.
Kiedy minęli wikle rosnące nad rzeką. Michał zobaczywszy szeroką płaszczyznę mętnej, żółtej wody, płynącej szparko, zatrzymał konie i począł kiwać głową.
— Co takiego? — spytała panienka.
— Coś ono mi się nie widzi, co sołtys mówił, że mu nawet półszorków nie zamoczyło, kiedy ano na drugiej stronie palików nie widać.
— Jakto nie widać? ja przecież je widzę.
— No, niby widać, ale je woda już ponakrywała, to i do powozu dostanie się pewnie.
— Usiądę całkiem na siedzeniu z nogami i przejedziemy.
Michał nie mógł się zdecydować. Skrobał się po głowie i oglądał; rad był dogodzić panience, która wskoczywszy na siedzenie, nachylała się ku niemu i prosiła: „Mój Michale jedź, jak mnie kochasz“ — a znowu nie chciał robić tego na własną odpowiedzialność.
— A nuż przewróci powóz? Woda bystra.
— To musiałaby go do połowy chyba nakryć, żeby mogła przewrócić. No, nie namyślajcie się tak długo, Michale, tylko jedźcie, bo spóźnimy się na sumę.
— No, to niechże panienka dobrze się mnie trzyma za szyję, żeby się czasem nie przefurknęła z powozu, jak nim woda się będzie rzucała.
Panienka przyklęknęła na przedniem siedzeniu, rączkami uczepiwszy się potężnych barów Michała.
— No, jedźmy — zawołała, zachęcając go.
— W imię Ojca i Syna — wio!
I puścił konie do rzeki. Wpadły od razu przy brzegu tak nagle, że woda chlusnęła w górę i obryzgała twarz i ręce Janiny. Furman pobladł: nie spodziewał się takiej głębi. Miał ochotę nawrócić, ale z powodu stromego brzegu i bystro płynącej wody było to niepodobnem. Trzeba więc było brnąć dalej. Najgorzej przebyć do połowy rzekę; potem już była bardzo płytką. Ale właśnie do tej połowy dobić się było trudno, bo konie coraz bardziej zapadały się, Michał nie umiał sobie tego wytłomaczyć. Wiedział, że koło brzegu rzeka była najgłębsza, a tu tymczasem im dalej jedzie, tem powóz bardziej się zanurza. Koniom już woda do połowy zakryła boki. „Co to takiego?” — pytał sam siebie i osłupiałym wzrokiem spojrzał dokoła.
To spojrzenie wytłomaczyło mu wszystko. Zobaczył z przerażeniem, że wikle, przez które suchą nogą przejechali, zaczęły zalewać smętne fale. Zrozumiał, że był to gwałtowny przybór wody z gór. Brudna piana i kawałki drzewa z przerażającą szybkością przesuwały się koło nich.
Janina, nie pojmując całego ogromu niebezpieczeństwa, które jej zagrażało, z pewnem zajęciem przypatrywała się tej wściekłości rozszalałego żywiołu; nie widziała przerażenia malującego się na twarzy wiernego sługi, którego śmiertelna ogarnęła trwoga.
— Dzież się mnie panienko co sił! zawołał ochrypłym głosem i zaczął walić konie batem po grzbiecie.
Jedynie szybkość mogła ich ocalić. Konie z coraz większą trudnością posuwały się, sapiąc i robiąc bokami ze zmęczenia. Woda coraz więcej je zakrywała, aż nareszcie nie mogły już utrzymać się na nogach. Podniosły łby do góry, parskając i usiłowały pływać. W tej chwili powóz przewrócił się, a Michał i Janina wpadli do wody.
Poczciwy sługa puścił lejce, aby ratować panienkę, kióra go z całej mocy trzymała, niema z przestrachu. Ale Michał był chłop ciężki, cięższy jeszcze w dwójnasób w ubraniu nasiąkłem wodą. Prócz tego zaplątał się między koła i dyszel przewróconego powozu; nie mógł więc wypłynąć na wierzch i zaczął tracić przytomność. Janinie zaś omdlały z wysilenia ręce, któremi go konwulsyjnie ściskała i pęd wody uniósł ją od niego. Przeraźliwy, rozpaczny krzyk wydobył się z jej piersi; utrzymywała się jakiś czas na wzdętych sukniach, a potem zanurzyła się pod wodę.
W tej chwili na brzeg rzeki nadjechał Adam, wracajacy[8] do domu. Jeden rzut oka objaśnił go, co się stało. Bez namysłu spiął konia ostrogami i rzucił się w tę stronę, gdzie widział popielatą zarzutkę Janiny. Koń z trudnością dał się tam kierować, bo prąd rzeki go unosił. Ludzie, którzy z młyna wybiegli, widząc co się działo, wołali do niego, aby się wrócił, bo zginie. Ale on nic nie słyszał, nie widział! płynął zapatrzony oczami w to miejsce, gdzie przed chwilą znikła w odmętach Janina.
Już miał zamiar zeskoczyć z konia i dać nurka, aby jej szukać w głębinach, gdy tuż prawie obok niego ukazała się znowu. Pochwycił ją za rękę, która sterczała z wody, i powoli zaczął wyciągać coraz wyżej aż udało mu się ją wpół wynurzyć i przaważy ćna[9] konia. Była bezprzytomną.
Adam tulił ją do siebie, usiłując słowami pełnemi pieszczoty przywołać ją do życia. A tymczasem prąd ponosił jego konia, na szczęście do przeciwległego brzegu, inaczej, kto wie, czyby się byli uratowali, bo koń stracił siły i łeb jego coraz bardziej zanurzał się w wodzie; Adam zaś, pomimo młodzieńczej krzepkości, pomimo, że nie źle pływał, możeby nie zdołał z drogim swym ciężarem wydostać się na ląd. Prąd rzeki, który szedł tuż koło brzegu, pomógł mu do ocalenia. Jedną ręką, którą miał wolną, zaczepił się o wikliny, nachylone nad wodą. Koń uczuł grunt pod nogami i począł lubo z trudnością, po twardym gruncie spinać się na brzeg.
Nareszcie dostali się na bezpieczne miejsce. Adam osądził, że najlepiej będzie zawieźć Janinę prosto do dworu, gdzie łatwiej będzie można ocucić ją i przebrać. Potrzebowała przedewszystkiem suchego ubrania i ciepłej pościeli. Przyszło mu jednak na myśl, że takie nagłe pojawienie się z nieprzytomną może przerazić staruszków. Wahał się sam w sobie, gdy w tem ujrzał od dworu biegnących ludzi, a między nimi rozpoznał dziadka. Pastuch bowiem, pasący bydło, widział ze wzgórka całą katastrofę na rzece i dał co tchu o tem znać do dworu. Dziadek z ludźmi pospieszał na pomoc, a w połowie drogi spotkał Adama z omdlałą Janiną.
Adam zdaleka już uspokoił przestraszonego staruszka, że niebezpieczeństwo minęło, że Janina ocalona, tylko z wysilenia i przestrachu omdlała. Pobiegli ludzie, wzięli ją na ręce i zanieśli do dworu. Inni zaś poszli ratować Michała. I ten się jakoś szczęśliwie wydobył z niebezpieczeństwa; konie pociągnęły go wraz z powozem na płytsze miejsce, a ludzie z młyna pobiegli doń z pomocą. Całego nieszczęścia było tyle, że się napił dużo wody razem z piaskiem, który ciągle wypluwał, i że u powozu dyszel się złamał. Najgłówniejsze, że panience nic się nie stało.
Gdy się dostała do ciepłego łóżka, pod troskliwą opieką dziadków, wnet przyszła do przytomności. Babka aż się rozpłakała z radości, gdy ją zobaczyła otwierającą oczy.
— Oj ty, ty, nic dobrego — mówił dziadek, burcząc ją — tyle nam strachu napędzić!
— Dajże jej pokój — wstawiała się babcia — nie widzisz, że biedactwo ledwo żyje? Może poleweczki winnej, co? to cię rozgrzeje. Zaraz ci przyniosę.
— Widzisz — burczał znowu dziadek po wyjściu babci — cobyś nam narobiła zmartwienia. Gdyby nie Adaś, kto wie, coby się stało?
Panienka skrzywiła się, jakby po wypiciu gorzkiego lekarstwa.
— Więc to był on?
— A on, którego tak niecierpiałaś.
— Teraz go więcej jeszcze nie cierpię — odrzekła z zaciętością.
— Co? za to, że cię ocalił? A ty niewdzięcznico!
— Znowu ją łajesz stary — zaczęła ją bronić babcia, która weszła z dymiącą polewką. — Jak ci nie żal znęcać się nad takiem biedactwem? Masz, posil się i nie uważaj co dziadek gada; ot, zwyczajnie, stary maruda. Niewdzięcznicą cię przezywa. Ciekawam, dla czego niewdzięcznicą?
— Bo nie cierpi Adasia, a przecież jemu winna życie nie komu innemu.
— Nie cierpiała go dawniej, ale teraz...
— Teraz nie cierpię go jeszcze bardziej niż dawniej, nienawidzę go! — mówiła napół z płaczem.
— No, widzisz? słyszysz?
— Ale ona tylko udaje, jak cię kocham, udaje.
Nie udawała jednak. Niecierpiała rzeczywiście teraz Adama więcej może, niż przedtem, nie dla tego, że ją ocalił, ale że musiała być wdzięczną za to. Zawdzięczać życie człowiekowi, którego niecierpiała, któremu robiła niegrzeczności, to było strasznem upokorzeniem dla niej; — rumieniła się ze wstydu i oburzenia na samą myśl, że mu będzie dziękowała. Bo przecież podziękować wypadało. Wolałaby była zapłacić Bóg wie ile jakiemu obcemu człowiekowi za wyratowanie, niż powiedzieć jemu kilka słów dziękczynnych.
To też ile możności oddalała tę okropną chwilę i choć już wieczorem była o tyle silną, że mogłaby była wyjść do kolacyi, nie wyszła, aby go nie spotkać. Na drugi dzień także nie wychodziła całkiem ze swego pokoju, pod pozorem osłabienia. Babcia przyniosła jej do łóżka mocnego bulionu z jajkiem i potrawkę z kurczęcia, a dziadek, choć niby zagniewany na niewdzięcznicę, poszedł sam do piwnicy po butelkę starego wina na wzmocnienie dla wnuczki. O Adasiu oboje staruszkowie nic jakoś nie wspominali, może dlatego, aby nie rozdrażniać osłabionej.
Nareszcie trzeciego dnia zdecydowała się na ten ciężki obowiązek. Chciała go zbyć jak najprędzej, bo jej ciężył na sumieniu. Wyszła więc do obiadu z rezygnacyą, gotowa na to podziękowanie, jak ktoś, co, bojąc się zimnej wody, ma wejść do kąpieli. Gdyby był się zaraz pokazał, byłaby mu prędko wyrecytowała przygotowane w głowie podziękowanie i koniec. Ale Adam jak na złość nie pokazywał się. Co kto drzwi otworzył, jej krew uderzyła do głowy, a serce puk, puk, prędko i głośno, że aż biała sukienka drżała od tego; spuszczała oczy i na usta już wysunęły się pierwsze wyrzeczone wyrazy; „czuję się w obowiązku podziękowania panu za narażenie się” i t. d.; ale za każdym razem spotykał ją zawód, bo zamiast Adama, pojawiła się to dziewczyna z półmiskiem, to panna Ksawera z kluczykami, to karbowy po dyspozycye. Już obiad się kończył, a Adama nie było; co dziwniejsza zaś, dziadkowie wcale nie byli zdziwieni jego nieobecnością i nie pytali o niego.
Na kawie także go nie było i przy kolacyi się nie pokazał. Janina w głowę zachodziła, co się stało. Miała ochotę spytać się dziadków, ale się bała, by nie sądzili, że jej tęskno bez niego. Na drugi dzień jednak, przechodząc niby przypadkiem koło stajen, zapytała Antka fornala, czy nie wie, gdzie jest pan Adam, bo starszy pan go potrzebuje. Parobek rozśmiał się jej w żywe oczy.
— Cóż tak śmiesznego? — spytała urażona.
— E, bo panienka się pyta, a niby to panienka nie wie, że pojechał.
— Nie wiedziałam. A dokąd pojechał?
— Czy ja wiem? Walek będzie pewnikiem wiedział, bo on go woził. Walek! — zawołał donośnym głosem na całe gardło — panienka się pyta...
Przerwała mu coprędzej Janina, z obawy, by dziadek przez okno nie usłyszał, że się dopytuje o Adama. Wolała sama pójść do Walka, który w szopie kręcił powrósła, i zapytała go niby od niechcenia, w przechodzie, dokąd pan Adam pojechał.
— Juści do ojców swoich.
— Na długo?
— Albo to on powiedział?

Powinna była ucieszyć się tą wiadomością, że sobie pojechał i to na cżas[10] nieoznaczony, a jednak, dziwne są kaprysy szesnastoletniej panienki — wcale jej to nie ucieszyło. Tak już jakoś przywykła do tego, żeby go widzieć przy obiedzie, przy wieczerzy, że nieobecność jego robiła na niej takie wrażenie, jakby czegoś brakowało w pokoju. Teraz, kiedy go nie było, przekonała się, że potrzebuje go mieć blizko siebie, choćby dla tego, aby mu dawać poznać, że o niego nie dba i że go nie cierpi. Byłaby może bardziej jeszcze uczuła pustkę po jego odjeździe, gdyby nie to, że w parę dni potem dostała list od Zosi, w którym jej donosiła, że ojciec jej już jest w Krakowie i że wybierają się do nich. Zaprzątnęła sobie teraz głowę Zosią i zapomniała całkiem o Adamie.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kąpałam.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – obracając.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kancelaryi.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – listkach.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – związał.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dziecinne.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przyszłości.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wracający.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przaważyć na.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czas.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.