Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Don Kichot nie przestawał myśleć o odpowiedziach głowy zaczarowanej, jednakoż ani na chwilę nie podejrzewał podstępu i oszustwa, przeciwnie, wszystkie jego domysły krążyły dokoła tak pewnej obietnicy odczarowania pani Dulcynei. Radował się w duszy, wierząc, że wkrótce ujrzy tej obietnicy uskutecznienie.
Co się tyczy Sanczy, to aczkolwiek obrzydził był sobie rzemiosło gubernatora, jakeśmy już o tem wyżej namienili, jednakoż pragnął jeszcze, aby go słuchano i aby mógł rozkazywać. Oto jak żądza rozkazywania, choćby ją tylko dla żartu obudzono, sprowadza za sobą swoje złe skutki.
Wkrótce po obiedzie, gospodarz, Don Antonio Moreno, z dwoma przyjaciółmi, Don Kichotem i Sanczo Pansą poszli oglądać galery. Komendant, będąc uwiadomiony, oczekiwał przybycia dwóch sławnych gości, Don Kichota i Sanczo Pansy. Gdy ukazali się w porcie, na wszystkich galerach opuszczono flagi i zewsząd odezwały się dzwoneczki. Spuszczono na wodę bat, przykryty bogatemi kobiercami i przybrany karmazynowemi, axamitnemi poduszkami. Gdy Don Kichat wsiadł weń, galera kapitańska dała strzał z harmaty, stojącej na rufie, zatym wszystkie inne powtórzyły strzelania. Potem, gdy Don Kichot wstąpił na statek, po drabince liniowej, cała ciurma powitała go, jak to jest w obyczaju, gdy jakaś dostojna persona na galerze się zjawi, wrzeszcząc: Hau, hau! Generał[1] (tak będziemy go nazywali), który był szlachcicem walenckim, znacznego urodzenia, podał Don Kichotowi rękę, uścisnął ją i rzekł: — Dzień ten naznaczę białym kamieniem, jako jeden z najszczęśliwszych dni mego życia, widziałem bowiem pana Don Kichota z Manczy, w którym mieści się i błyszczy cała cnota rycerstwa błędnego. Don Kichot, zachwycony będąc tem przyjęciem znakomitem, odpowiedział z niemniejszą dwornością. Poczem udali się na rufę, również pięknie przyozdobioną i usiedli na ławach blisko steru. Dozorca niewolników ukazał się między pomostami i świstem dał znak ciurmie; wówczas wszyscy rudelnicy, w okamgnieniu, suknie zrzucili. Sanczo, ujrzawszy tak wielu ludzi, całkiem obnażonych, z zadziwienia gębę otworzył, jeszcze więcej jednak zadziwił się, gdy spostrzegł namiot, podnoszący się z taką szybkością, iż zdawać się mogło, że mnóstwo czartów przytem pracuje.
Wszystko to jednak było słodką śmietaną, w przyrównaniu do tego, o czem mówić zamierzam. Sanczo usiadł na słupku na rufie, obok rudelnika z prawej ławki. Ów, będąc uwiadomiony, co ma czynić, pochwycił Sanczę i podniósł do góry (cała ciurma stała na nogach, bacznie spoglądając) i podał go sąsiadowi wkrótce biedny Sanczo począł fruwać z rąk do rąk i z ławy na ławę, z taką szybkością, iż nieborak rozumiał, że go bisi porwali; przerzuciwszy go na lewą stronę, puścili go wolno dopiero koło rufy, gdzie pozostał umordowany, ciężko dyszący, zapocony srodze i nierozumiejący, co się z nim stało. Don Kichot, ujrzawszy, że Sanczo bez skrzydeł po powietrzu lata, spytał generała, czyli to był zwyczaj, używany wobec wszystkich, co pierwszy raz na galery wstępują. — Jeżeli tak jest — dodał — nie chcę podobnego ćwiczenia odbywać sam, ponieważ nie mam zamysłu do marynarki wstępować. Jeżeli ktokolwiek ośmieli się położyć rękę na mnie, abym w powietrzu podobne obroty czynił, klnę się na Boga żywego, że go zaduszę, lub bebechy z niego wypuszczę.
Rzekłszy te słowa, położył dłoń na rękojeści szpady.
W tej chwili zwinięto namiot i spuszczono z góry, z ogromnym hukiem, maszt żaglowy. Sanczo rozumiał że niebo oderwało się z zawiasów i runęło mu na głowę, tak iż, pełen trwogi, ukrył łeb między nogami.
Don Kichot również nie mógł zachować swej zimnej krwi, zadrżał, ramiona stulił i na twarzy się zmienił. Ciurma, z taką samą szybkością i łoskotem, co przy zwijaniu, podniosła maszt z żaglami, w zupełnej cichości i milczeniu, jakby ci wszyscy flisi galerowi niemymi byli. Dozorca dał znak, aby kotwicę podnosić, poczem, skoczywszy zaraz na pomostek, począł rudelników okładać po plecach byczym rzemieniem.
Sanczo, obaczywszy że tyle czerwonych nóg naraz się porusza (był tego o wiosłach rozumienia), rzekł do siebie: — Hej, są to prawdziwe czary i omamienia, nie te, co mój pan powiada. Cóż uczynili ci nieszczęśnicy, że im tak skórę garbują? I jak ten człowiek, świstający w piszczałkę, ma odwagę biczować tylu ludzi? Na mą duszę, nie obawiam się rzec, że jest to piekło prawdziwe, lub przynajmniej czyściec. Don Kichot, zważywszy, z jaką bacznością Sanczo się rozgląda, rzekł: — Ach, przyjacielu Sanczo, gdybyś zechciał, mógłbyś teraz nie mieszkając, obnażyć się do pasa i stanąć pośrodku tych ludzi, aby skończyć z zaczarowaniem pani Dulcynei. Widząc cierpienia tylu ludzi, mniejbyś swój ból odczuwał. Może także mądry Merlin w swój rachunek jedną plagę za dziesięćby ci zapisał.
Generał zapytał, co się znaczyć miały te biczowania i to odczarowanie Dulcynei, gdy jeden z marynarzy wykrzyknął: — Forteca Monjuich daje znak, że spostrzeżono statek wioślarski na zachodzie. Na te słowa, generał zaraz skoczył na pomost galery. — Dalej, moje dzieci, aby nam ujść nie zdołał! Musi to być brygantyn korsarzy algierskich, który nam ten strażnik wskazał. W tej chwili do galery kapitańskiej zbliżyły się po rozkaz trzy inne statki. Generał rozkazał, aby dwie z nich, wypłynęły na pełne morze, trzecia zaś, wraz z jego galerą, koło brzegu krążyła, tak, aby brygantyn wymknąć się nie mógł. Galernicy dopadli do wioseł i poczęli galery z taką furją poruszać, iż wydało się, że nie płyną, lecz że po morzu lecą. Te, które na głębokie morze wyszły, ubiegłszy ze dwie mile, dostrzegły statek o czternastu, czy piętnastu ławach rudelniczych, jak o tem, z rzutu oka, wnioskować było można i który, dostrzegłszy galery, chciał umknąć, mniemając, że mu się to uda, dzięki swej letkości, acz nadaremnie, bowiem galera kapitańska była jedną z najlżejszych na morzu. Wysforowała się tak naprzód, że załoga brygantynu przekonała się, iż niepodobna było schwytania uniknąć. Arraez[2] kazał przestać robić wiosłami, aby się poddać i nie wzbudzać gniewu w dowódcy naszych galer. Aliści los inaczej ustanowił, bowiem, gdy galera kapitańska zbliżyła się już tak, że załoga algierskiego statku dobrze słyszeć mogła napomnienia do poddania się, dwaj pijani Turcy, którzy znajdowali się na brygantynie (wraz z dwunastoma swymi rodakami), wypalili z muszkietów, zabijając dwóch żołnierzy naszych na galerach. Generał tak się rozgniewał, iż zaprzysiągł nie pozostawić przy życiu nikogo z jeńców, wziętych na brygantynie i z największą żwawością na nich natarł, brygantyn jednak, dzięki swej małości, mógł prześlizgnąć się pod wiosłami. Wówczas galera prześcignęła go i drogę mu zagrodziła. Załoga brygantynu uznała się za straconą, mimo to rozpuściła żagle, gdy galera zawracała, potem znów wiosłami i żaglami chciała się ratować ze złej toni. Ta usilność nie zdała im się równie na nic, jak i zuchwalstwo, bowiem kapitan dopadł ich, po ubiegnięciu pół mili, i przygarnąwszy wiosłami, wszystkich żywcem ujął. Inne galery nadpłynęły tymczasem, poczem wszystkie powróciły na brzeg ze swym łupem, gdzie oczekiwał na nie tłum ludzi ogromny, ciekawy wiedzieć, co z sobą prowadzą. Generał zarzucił kotwicę opodal brzegu, widząc zaś, że vice-król jest na lądzie, kazał spuścić bat na wodę, aby płynął po niego, oraz zniżyć drąg żaglowy, by dostać arraeza jak i innych Turczynów, pochwyconych, w brygantynie, wszystkich chłopów na schwał i strzelców dzielnych. Gdy generał spytał się, kim był arraez brygantynu, jeden z niewolników w którym uznano później hiszpańskiego poturczeńca, odpowiedział: — ów młodzieniec, WPanie, którego tu widzicie, jest naszym arraezem. W tej chwili wskazał mu otroka, najpiękniejszego i najwdzięczniejszego, jakiego sobie tylko wystawić było można. Wydawał się nie mieć więcej nad lat dwadzieścia. — Powiedz mi, podły psie — rzekł generał — kto cię przynaglił zabijać moich żołnierzy, chocia widziałeś, że ci niepodobna uciec? Czyż nie należy się więcej uszanowania dla kapitańskich galer? Czy nie wiesz, że odwaga i zuchwałość są to dwie rzeczy różne? Okoliczność trudna może natchnąć odwagą, lecz nie zuchwałością. Arraez chciał odpowiedzieć, aliści generał nie mógł usłyszeć jego responsu, gdyż pobiegł naprzeciwko vice-króla, który wszedł na galerę, w towarzystwie kilku dworskich i ludzi, ciekawych uznania wszystkiego.
— Dobre były łowy, Mości Panie Generale — rzekł vice-król. — W samej rzeczy, bardzo zacne — odparł generał, jak Wasza Wysokość sama się przekonasz, gdy powieszę na maszcie upolowaną zwierzynę.
— A za cóż to? — zapytał vice-król. — Dlatego, że, przeciwko prawu i zwyczajowi wojowania, ubito mi dwóch najlepszych żołnierzy. Zaprzysiągłem, że powieszę wszystkich, którzy mi w ręce wpadną, przedewszystkiem zaś tego otroka, który jest arraezem brygantynu. Rzekłszy te słowa, ukazał mu młodzieńca ze związanemi rękoma i postronkiem na szyji, oczekującego na śmierć. Vice-król rzucił nań wzrokiem; widząc go tak urodziwym, wdzięcznym i skromnym, odczuł jakby litość dla niego, tak iż chęć mu przyszła ocalić go. — Rzeknij mi, arraesie kim jesteś? — zapytał — Maurem, Turczynem, czy zbisurmanionym?
— Nie jestem ani Turkiem, ani Maurem, ani renegatem — odparł młodzian językiem hiszpańskim.
— Kim jesteś zatem? — pytał dalej vice-król. — Dziewicą chrześcijańską — odparł otrok. — Dziewicą chrześcijańską, w tym stroju i w podobnej okoliczności, ale to rzecz nie do wiary prawie!
— Raczcie przeciągnąć tylko, Mości Panowie, śmierci mojej wyrok — ciągnął dalej arraez rzekomy — abym zdołał opowiedzieć wam moje życie; niezadługo i tak zemstę swoją nasycicie. Jakież serce kamienne nie zmiękłoby na te słowa, któż nie chciałby wysłuchać tego, co chciał rzec ów młodzian? Generał odparł, aby mówił wszystko, co mu się podoba, by jednak nie spodziewał się łaski i przebaczenia za tak jawny występek.
Z tem przyzwoleniem, młodzian zaczął tą modłą:
— Należę do nacji, bardziej nieszczęśliwej, niż mądrej, na którą w tych czasach ostatnich, spadły wszelkie niepomyślności. Urodziłam się z rodziców Maurów. W tych czasach nieszczęsnych dwóch moich stryjów zawiozło mnie do Barbarji; nic mi to nie pomogło wyznać, że jestem chrześcijanką szczerą i całą duszą moją. Gdybym wyznała prawdziwe uczucia moje, nie daliby mi posłuchu ludzie, którzy mieli zlecenie wygnać nas z kraju; również stryjowie moi wcale by mi wierzyć nie chcieli, mniemając, że była to kłamliwa wymówka, aby pozostać w kraju rodzinnym. Dlatego też, nie dbając o moją wolę, zabrali mnie z sobą. Matka moja jest chrześcijanką, ojciec zaś równie chrześcijaninem, w pełnem tego słowa zrozumieniu. Wraz z mlekiem z piersi, wyssałam świętą wiarę katolicką, wzrosłam w tej wiary zasadach, i nigdy, tak w słowach, jak i w uczynkach, odkąd pamiętam, nie dałam najmniejszego powodu, aby wierzyć, że Maurytanką jestem. Wraz z memi cnotami, jeśli się tak wyrazić mogę, wzrastała moja uroda, którą, jak mniemam, mam niepoślednią. Chocia życie na osobności pędziłam, przecie, nie pod tak ścisłym znajdowałam się dozorem, aby mnie nie mógł obaczyć pewien młodzian, zwany Don Gasparem Gregorio, starszy syn pewnego szlachcica, posiadającego wieś w pobliżu wsi naszej. W jaki sposób mnie ujrzał, o czem mówiliśmy z sobą, jak dla mnie całkiem głowę utracił i jak ja równą miłością mu odpłaciłam — długoby opowiadać, zwłaszcza w tych okolicznościach, w jakich teraz się znajduję, w obliczu czekającej mnie kaźni. Poprzestanę na tym, że Don Gregorio chciał mi na wygnanie towarzyszyć. Wmieszał się pomiędzy Maurów, wygnanych z pobliskich miast, uznał bowiem dobrze ich język; w czasie podróży zyskał sobie przychylność moich stryjów, którzy mnie z ojczyzny uprowadzili. Rodzic mój, człek roztropny i przezorny, zaledwie pierwszy edykt o naszem wygnaniu ogłoszony został, porzucił kraj, aby w innych królestwach dla nas schronienia szukać. Zakopał w ziemi, w miejscu, które mnie tylko jest wiadome, wiele pereł i drogich kamieni a prócz tego pewną sumę w dublonach złotych. Polecił mi, abym, w żadnym rade, nie poruszała skarbu, nawet wówczas, gdyby nas wygnać miano, nim powróci. Posłuchałam tego rozkazu i udałam się do Barbarji, z mymi stryjami, krewniakami i wspołecznikami. Miejscem, któreśmy sobie na wygnanie wybrali, był Algier — znaczyło to tyleż, co do piekła uciekać.
Król Algieru dowiedział się o mojej urodzie, a takoż, co szczęściem dla mnie było, o mych bogactwach. Kazał mnie do siebie zaraz przywołać, pytając, w której części Hiszpanji się urodziłam i wiele pieniędzy i klejnotów z sobą przywiozłam? Opowiedziałam mu o miejscu swego urodzenia, przydając, że zostały tam zakopane klejnoty i złoto i że nietrudno byłoby wydobyć je, gdybym tam sama jechać mogła. Mówiłam mu to wszystko w tym celu, aby mniej uwagi na mnie samą zwracał i aby tylko jego chciwość pobudzona była. Gdy tak ze mną rozmawiał, dano mu znać, że towarzyszył mi młodzieniec pewien, tak piękny, jak to sobie tylko wystawić można.
Pomiarkowałam zaraz, że mówiono o Don Gregorio, którego piękność w samej rzeczy wyższa jest nad wszelką zachwalę i zadrżałam na myśl o niebezpieczeństwie, jakie mu zagrażać może, bowiem pośród tych barbarzyńców więcej ceni się pięknego młodzieńca, niż najurodziwszą niewiastę. Król przykazał, aby go zaraz przed niego sprowadzono, pytając mnie czy to, co mówiono o nim, prawdą było.
Wówczas, jakby z nieba natchniona, odparłam, że to prawda szczera, ale, że powinien wiedzieć, iż jest to nie chłopiec, lecz dziewczyna, taka jak ja, poczem poprosiłam, aby mi pozwolił pójść i przebrać moją towarzyszkę w suknie jej płci przyzwoite, aby w całej piękności wydać się mogła i nie wstydziła się ukazać w jego obecności. Król przyzwolił na to i rzekł, iż jutro ułożymy się nad sposobami, jak mam przebrać się do Hiszpanji, aby skarb zakopany wydobyć. Pobiegłam, aby rozmówić się z Don Gregoriem 1 uwiadomić go o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, w męskich szatach pozostając. Umyśliłam przebrać go w strój Maurytanki i tegoż wieczora przyprowadziłam go do króla, który zachwycony jego pięknością, rozkazał go zatrzymać w kraju, aby podarować go sułtanowi, potem jednak, chcąc się ustrzec od pokusy, (gdyż samemu sobie nie dowierzał) zlecił go opiece dostojnych dam maurytańskich, do których zaraz go odprowadzono. Cierpienie, jakie odczuliśmy oboje (ponieważ nie mogłam zaprzeczyć, że go kocham), dobrze wiadome jest tym, którzy kochając czule, z przedmiotem miłości swojej rozłączać się muszą.
Król rozkazał wkrótce potem, abym powracała do Hiszpanji, na brygantynie z dwoma Turkami, którzy właśnie zabili dwóch żołnierzy na galerze i z tym Hiszpanem poturczonym, który pierwszy przemawiał. (Tutaj dzieweczka wskazała człeka, który pierwszy mówił). Wiem, iż jest on chrześcijaninem w duszy i że pragnie raczej w Hiszpanji pozostać, niż do Barbarji powracać. Reszta ciurmy składa się z Maurów i Turków, którzy tylko do wioseł są przeznaczeni. Dwaj Turczynowie, chciwi i zuchwali, nie dbając na wyraźny rozkaz wysadzenia mnie, wraz z renegatem, na pierwszy ląd hiszpański, w sukniach chrześcijan, w jakeśmy przedtem się opatrzyli, chcieli wprzód nad brzegami żeglować, aby schwytać jakąś zdobycz. Obawiali się, abyśmy, gdyby nas wprzód na ląd wysadzili, nie dali trafunkiem znać, że na morzu znajduje się brygantyn korsarski i aby nie pojmano ich w przypadku, gdyby galery koło brzegów krążyły. Wczoraj wieczorem odkryliśmy te nadbrzeża, nie wiedząc nic o czterech galerach; sami zostaliśmy spostrzeżeni i to, co się stało z nami, już wam wiadomo. Przy końcu powiem, że Don Gregorio pozostaje pośród bisurmanów, w stroju panieńskim, w wspołeczności innych niewiast, na największe niebezpieczeństwa wystawiony, ja zaś, spętana, oczekuję śmierci, która mnie od wszelkich cierpień wyzwoli. Oto, Mości Panowie, koniec tej mojej historji, również żałosnej, jak i prawdziwej. O jedną tylko łaskę, WPanów proszę, pozwólcie mi umrzeć jak na chrześcijankę przystało, gdyż nie miałam udziału w błędach, w jakie popadł nasz naród. Tutaj dzieweczka umilkła i pozostała z oczyma, pełnemi łez — widok ten wzruszył niezwykle większość przytomnych.
Vice-król, wzruszony i zmiękczony, zbliżył się bez słowa i własnemi rękoma zerwał więzy z rąk chrześcijańskiej Maurytanki. Przez czas, gdy piękna panna opowiadała o swej dziwnej historji, stary pielgrzym, który wstąpił na galerę, śladem vice-króla, miał na nią oczy obrócone. Skoro tylko mówić skończyła, rzucił się do jej kolan, objął je czule i rzekł głosem, przez westchnienia i szloch, przerywanym.
— O Anno Szczęsna, moja córko, moja biedna córko! Jam ci jest twym ojcem, Rikotem, który wrócił, aby cię szukać, nie mogąc żyć bez ciebie, gdyż jesteś duszą moją. Na te słowa i okrzyki, Sanczo otworzył oczy i podniósł głowę, którą trzymał na piersi zwieszoną, zajęta bowiem była myślami o nieprzyjemnej po galerze przechadzce. Spojrzawszy uważnie na pielgrzyma, poznał w nim Rikota, we własnej jego osobie, Rikota, którego spotkał, powracając ze swego gubernatorstwa. Poznał także jego córkę, która rękoma, od pęt wolnemi, obejmowała swego ojca, mieszając łzy ze łzami starca. Rikote, obracając się do generała i vice-króla, rzekł: — Oto, Mości Panowie, córka moja, której imię zdawało się obiecywać przyszłość szczęśliwszą. Zwie się Anną Felix, również słynącą ze swej urody, jako i bogactwa. Opuściłem ojczyznę moją, aby szukać schronienia w obcych krajach. Znalazłszy je w państwie Niemieckiem, powróciłem w stroju pielgrzyma, w towarzystwie kilku Niemców, aby odszukać córkę moją i odgrzebać zakopane skarby. Córki już nie zastałem, tylko skarb, który ze sobą niosę, teraz zaś, przez dziwne losów zrządzenie, odnajduję skarb mój najdroższy, w postaci mej córki ukochanej. Jeśli niewinność nasza, jeśli jej i moje łzy mogą w was litość obudzić, postąpcie z nami szlachetnie, bowiem nigdy w niczem urazić was nie chcieliśmy, nie mieszając się do złych zamysłów naszego narodu, słusznie stąd wygnanego. — Znam dobrze Rikota — rzekł Sanczo — i upewniam, że prawdę mówi, twierdząc, że Anna Szczęsna jest jego córką. Nie mieszam się jednak do jego wędrówek, tam i z powrotem i w jego dobre, czy złe zamysły wcale się nie wdaję.
Wszyscy przytomni zadziwili się srodze z tylu nadzwyczajnych zdarzeń. — Łzy wasze — rzekł generał — nie dozwalają mi przysięgi mej wypełnić. Niech żyje Anna Szczęsna tyle lat, ile jej nieba przeznaczyły i niechaj tylko zuchwalcy, którzy występek popełnili, ukarani zostaną. Rozkazał zatym, aby dwóch Turków zaraz na maszcie powieszono. Aliści vice-król zażądał, z wielką ufnością, darowania im życia, bowiem, w pijackim stanie, było to raczej szaleństwo, niż zuchwalstwo z ich strony.
Generał przychylił się do życzenia vice-króla, zważając, iż jest to dzikością, zemstę z zimną krwią uskuteczniać.
Jęli się naradzać zatem, co do sposobów wydobycia Don Gregoria z niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało. Rikote ofiarował na ten cel więcej jak dwa tysiące dukatów, w klejnotach i perłach. Różne obmyślano środki, lecz najlepszy sposób podał renegat, o którym już mówiliśmy. Poturczeniec podjął się płynąć do Algieru na małym statku, o sześciu ławach chrześcijańskich rudelników, znał bowiem dokładnie brzegi, gdzie mógłby przylądować, jako i dom, gdzie się znajdował Don Gregorio.
Vice-król i generał mieli nieco obawy dowierzać poturczonemu, zwłaszcza zaś powierzyć mu chrześcijan do wioseł. Aliści Anna Szczęsna zaręczyła za nim, zaś Rikote obiecał zapłacić okup za nich, gdyby byli wzięci w niewolę. To ustanowiwszy, vice-król wysiadł na ląd, zaś Don Antonio Moreno zabrał z sobą Annę Szczęsną i jej ojca. Vice-król prosił go, aby miał o nich największe staranie, ofiarując dla nich, gdy zajdzie potrzeba, wszystko, co jego dom zawierał, tak bowiem wzruszyła go uroda Maurytanki.