Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W tym czasie przybył chłopak, który przynosił pasterzom żywność ze wsi, i spytał:
— Czy wiecie, bracia, co się we wsi stało?
— A skądże mamy wiedzieć? — odparł któryś.
— Dzisiejszego ranka wyzionął ducha ów sławetny student — pasterz, Chryzostom. Chodzą gadki, że umarł z nieszczęśliwej miłości do tej przeklętej dziewczyny, Marceli, córki bogacza Wilhelma, która w przebraniu pasterki po tych okolicach się włóczy.
— Z miłości do Marceli rzekłeś? — zapytał jeden z pasterzy.
— Tak — odparł chłopak. — I wystawcie sobie, że Chryzostom zalecił w swym testamencie, aby go pochowano, niby Maura, na polu, u stóp skały, gdzie źródło bije. Według tego, co mówią, miał tam ujrzeć Marcelę poraz pierwszy. Nakazał także przy śmierci wiele innych rzeczy, ale starcy ze wsi powiadają, że ich wypełniać nie trza, podobne są bowiem do pogańskich, obyczajów. i siła niecnotliwości się w nich kryje. Jednakoż student Ambroży, wielki przyjaciel Chryzostoma, który wraz z nim ubiór pasterza przybrał, twierdzi, że woli nieboszczyka nie lza stawać na wstręcie i że wszystkie postanowienia, co do joty, wypełnić należy. Cała wieś tylko o tem gada, ale zdaje się, że Ambroży i inni przyjaciele zmarłego wkońcu na swojem postawią i pochowają Chryzystoma z wielką okazałością w tem miejscu, o którem rzekłem. Mniemam, że nie od rzeczy byłoby tę ceremonję zobaczyć. Ja przynajmniej pójść tam nie omieszkam, zwłaszcza, że jutro do wsi wracać nie potrzebuję.
— Wszyscy pójdziemy — zawołali pasterze chórem — i będziemy ciągnęli losy, który ma tutaj pozostać, aby kóz pilnować.
— Dobrze mówisz, Piotrze — rzekł jeden z pasterzy — a nie potrzeba i losów ciągnąć, gdyż ja pozostanę. Nie sądźcie jednak, abym się wam przysłużyć chciał albo i ciekaw nie był — przed kilku dniami drzazga mi w nogę weszła, tak, iż chodzić nie mogę.
— Tak, czy owak podziękować ci wypada — odparł Piotr.
Don Kichot poprosił pasterza, aby opowiedział mu, kim był ów nieboszczyk i jego pasterka.
Pasterz Piotr rzekł, że nieboszczyk był bogatym hidalgiem, wywodzącym się z pewnej miejscowości w tych górach. Studjował kilka lat na uniwersytecie w Salamance i wrócił do swej wsi rodzinnej, jako człek mądry i w różnych sciencjach zawołany. Gadano, że znał się naschwał na gwiazdach i wiedział, co słońce i księżyc na niebie czynią, umiał bowiem bardzo prawdziwe eklizy[1] słońca i księżyca przepowiedzieć.
— Gdy te dwa wielkie światła mierzchną, nazywa się to eklipsą, a nie eklizą, mój przyjacielu — zauważył Don Kichot.
Piotr, nie zwracając uwagi na te subtylności, ciągnął dalej;
— Odgadywał także, czy rok będzie nieurodzajny, czy rodzajny.
— Chcieliście pewnie powiedzieć, urodzajny, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot.
— Rodzajny, czy urodzajny — odparł Piotr — to już i bez różnicy. Jego ojciec i przyjaciele, którzy wierzyli w każde jego słóweczko, słuchając jego rad, do wielkich majętności doszli. „Siejcie w tym roku owies, a nie pszenicę — mówił — innym razem znów: „siejcie groch, a nie jęczmień“. „Rok, który nadchodzi, da wam wielką obfitość oliwy, zaś przez trzy roki następne ani kropli jej nie będzie“.
— Ta sciencja nazywa się astrologją — wtrącił Don Kichot.
— Nie wiem, jak się one nazywa — odparł Piotr — to jeno mi wiadomo, że umiał wszystko, a i więcej może jeszcze.
W kilka miesięcy po powrocie z Salamanki zrzucił długą suknię, którą, jako student, nosił i ukazał się wszystkim, jako pasterz, w koszulce, w skórach i z laską pasterską w dłoni. W tym samym czasie przebrał się też za pasterza jego towarzysz ze szkolnej ławy, Ambroży. Zapomniałem Wam rzec, że nieboszczyk Chryzostom miał osobne talenta w składaniu piosenek na Boże Narodzenie i autos[2], które w dniu Bożego Ciała chłopcy z naszej wioski bardzo zdatnie przedstawiali. Każdy mówił, że te piosenki są wyśmienite.
Wieśniacy, ujrzawszy, że ci dwaj studenci tak nagle w pasterzy się przedzierzgnęli, ździwili się bardzo i jęli w głowę zachodzić, jąkaby była przyczyna, która ich k’temu przywiodła.
W tym czasie umarł ojciec Chryzostoma i nasz pasterz stał się panem wielkiego majątku, tak we włościach, jak i w gotowiźnie, wielkiej ilości różnych trzód, a takoż ogromnej kupy grosza. Prawdę rzekłszy, Chryzostom zasłużył sobie na to, gdyż był człekiem bardzo litościwym, przyjacielem ludzi szlachetnych, zacnym towarzyszem; twarz miał do tego, jak anioł. Później wyszło na jaw, że Chryzostom przybrał strój pasterski jeno dlatego, aby pójść w góry i lasy za pasterką Marcelą, w której na umór się zadurzył.
Teraz zaś chcę wam powiedzieć, Panie rycerzu, kto jest ta młódka, gdyż może być, a raczej napewno nie słyszeliście w życiu nigdy o czemś podobnem, i nie usłyszycie, choćbyście dłużej na świecie żyli, niż sarna[3].
— Mówcie „Sara“ — odparł Don Kichot, który ścierpieć już nie mógł ustawicznego słów przekręcania.
— Dość czsu żyła już sama — odparł Piotr — a jeśli, panie, za każde słóweczko strofować mnie będziecie, tedy i przez rok swej opowieści nie skończę.
— Wybacz mi, przyjacielu — rzekł Don Kichot — gdyż rzekłem to jeno z powodu tej wielkiej różnicy, jaka między sarną a Sarą zachodzi. Teraz zaś prostym szermem do końca zmierzaj, gdyś i to racja, że sarna zawsze dłuższy żywot mieć będzie, niż Sara. Już ci i replikować nie będę.
— Wspomniałem Wam, panie, że we wsi naszej był rolnik jeszcze bogatszy, niż ojciec Chryzotstoma, a który zwał się Wilhelm. Żona umarła mu, wydając na świat córeczkę. A była to tak zacna białogłowa, że drugiej takiej w całej okolicy nie znaleść: zawołana gospodyni i wielka opiekunka biedaków. Patrząc na nią, rzekłbyś, że z jednej strony urodziwemu jej obliczu przydaje blasku słońce, z drugiej zaś księżyc[4]. Mniemam, że dusza jej cieszy się teraz chwałą boską, w niebiosach. Z żalu po stracie tak dobrej żony zmarł takze Wilhelm, zostawiając córkę, Marcelę, małą dziedziczkę dóbr niezmierzonych, pod poruczeństwem jej wuja — księdza, dobroczyńcy wsi naszej.
Młoda dziewczyna rosła, co dnia cudniejsza, tak iż uroda jej przypominała urodę matki, która nawszem uposażona w nią była. Powszechnie mniemano, że piękność Marceli piękność nieboszczki zaćmi, i tak się też stało. Gdy do czternastego, czy do piętnastego roku życia doszła, człek, który ją ujrzał, błogosławił Boga, że tak wdzięczną istotę stworzył — zaś siła mężczyzn całkiem dla niej głowę straciło. Wuj pod surowym chował ją dozorem i strzegł pilnie, niby źrenicy oka, mimo to sława jej piękności rozeszła się szoreko po świecie. Mnóstwo zalotników, tak z naszej wioski, jako i ze wsi okolicznych, młodzianów z najlepszych rodzin i urodziwych bardzo, powodując się bądź to miłością do niej, bądź też względami na jej bogactwa, ubiegało się o jej rękę, prosząc, błagając i molestując wuja, aby im ją za żonkę dał. Aliści on, człek poczciwy wielce, chociaż widział ją już do zamężcia być zdolną i choć radby był jaknajprędzej ją w stadło oddać, przecież bez jej woli a zezwolenia uczynić tego nie chciał. Nie, lza też sądzić aby, ociągając się z wydaniem jej za mąż, miał na widoku jakieś profity i interesy, płynące z dozoru nad mieniem synowicy. Tę sprawiedliwość oddawano księdzu naszych we wsi zgromadzeniach. Chciałbym, abyście dowiedzieli się, Panie rycerzu, że po wsiach o wszystkiem się gada i wszystko rozważa. I bądźcie, Panie, upewniony, tak jak i ja upewniony jestem, że jeśli parafjanie dobrze o księdzu mówią, tedy ten ksiądz musi być już człekiem bardzo zacnym.
— To prawda — odparł Don Kichot — ale opowiadajcie dalej, gdyż gadka jest bardzo piękna, a wy, Piotrze, wcale kształtownie rzecz swoją prowadzić umiecie.
— Owóż tedy, wuj-pleban przełożył Marceli, jakie przymioty posiada każdy z zalotników, prosząc ją, aby wybrał kogoś wedle swej woli gustu; ale młódka odparła, że jeszcze do zamężcia się nie kwapi, gdyż młodą bardzo będąc, czuje, że nie mogłaby jarzmu małżeńskiemu podołać. Wykręty te, na pierwszem pojrzeniu, bardzo słusznemi racjami być się wydały i wuj przestał ją nagabywać, czekając aż w lata pójdzie i nieprzymuszona męża sobie wybierze; twierdził bowiem słusznie, że rodzice w tej mierze, woli swych dzieciątek gwałcić nie powinni. Lecz oto pewnego dnia, niespodzianie dla wszystkich, piękna i dumna Marcela pasterką się stała. Wuj i wszyscy mieszkańcy wsi daremnie od tego zamiaru odwieść ją się starali. Poszła w pole wraz z innemi miodkami, aby trzody swej dozorować.
Gdy ukazała się tedy na świecie w całym blasku swej urody, zaraz mnóstwo bogatych młodzieńców, tak szlachciców, jak i kmieci, włożyło te same, co Chryzostom szaty ruszyło w miłosne do niej zaloty. Jednym z tej rzeszy był nasz nieboszczyk, o którym mówiono, że nietylko kochał, ale i ubóstwiał. Niechajże jednak nikt nie sądzi, że Marcela, obrawszy sobie tak swobodny a nieprzymuszony tryb życia, miała choćby o włos mniejsze baczenie dawać na przystojność swoją panieńską — przeciwnie, nad czcią swą i godnością tak surową i pilną straż sprawiała, że żaden z tych, którzy się o ubiegali, nie mógł się pochwalić, aby mu dała jakąś poznakę, że jego pragnienia do lubego kresu dojść kiedyś mogą. Nie stroniła od pasterzy, towarzystwem ich nie gardziła, owszem przestawała z nimi po przyjacielsku, aliści, gdy ktoś się jeno zdradził ze swą miłosną intencją, z zacnym i prawym zamiarem pojęcia jej w stadło małżeńskie, zaraz go odrzucała, niby kamień z procy. Tak tedy, przez owo swoje dziwne przyrodzenie, więcej ta młódka szkody w naszych stronach wyrządziła, niż morowa zaraza. Jej wdzięk i uroda sprawiały, że wszystkie serca mężczyńskie lgnęły do niej, lecz znów wzgarda jej i chłód do czarnej toni serca to przywodziła.
Nie ostawało im nic innego, jak zwać ją w głos okrutnicą i niewdzięczną i szereg innych nazw nadawać, na które zasłużyła. Gdybyście pobyli tu, Panie rycerzu, przez czas pewien, usłyszelibyście, że góry i doliny rozbrzmiewają żalami i lamentami skargami wzgardzonych miłośników.
W pewnem miejscu, niedaleko stąd, wznosi się ze trzydzieści buków; ani jednego tam nie znajdziesz, na którymby nie było wyrżniętego imienia Marceli. Nad imieniem znajduję się czasem korona. Nieborak kochanek chciał dać do poznania, że Marcela godna jest korony całej piękności ziemskiej.
Tutaj wzdycha jeden pasterz, tam się drugi użala, stąd płyną pieśni miłosne, stamtąd znów żałobne rozpaczne skargi. Są i tacy, co całą noc spędzają, siedząc pod dębem albo u stóp skały, i, tak w zamysłach swoich ponurzeni, nie zamykają ani na chwilę ócz zapłakanych, aż do chwili, gdy słońce na widnokręgu się ukaże. Drudzy, nie dając odpoczynku wzdychaniom, w najgorętsze tata południe leżą rozciągnieni na rozpalonym piasku i posyłają swe skargi do litosnego nieba. Ale ani o tych, ani o tamtych nie dba wcale piękna Marcela i wszystkich równą wzgardą karmi. My, co ją znamy, czekamy tylko, kiedy nadejdzie kres jej nieznośnej pychy i kto będzie tym szczęśliwcem, co Marcelę ugłaska i w przewybornych smakach jej niebiańskiej urody gustować zacznie. Wszystko, com powiedział, jest prawdą i niema żadnej wątpliwości, że o nasz pasterz słuszną podał przyczynę śmierci Chryzystoma.
— Radzę Wam, Panie rycerzu, abyście udali się jutro na jego pogrzeb. Będzie tam na co patrzeć, gdyż nieboszczyk siła miał przyjaciół. Miejsce, gdzie kazał się pochować, jest niedaleko stąd, nie będzie i mili.
— Pójdę niezawodnie — odparł Don Kichot. — Wam zaś dziękuję za opowieść, która mi tyle prawdziwego ukontentowania sprawiła.
— O! — rzekł pasterz — nie wiem i połowy różnych przygód, które się kochankom Marceli wydarzyły, ale bardzo być może, że jutro spotkamy na drodze jakiegoś pasterza, który Wam reszty dopowie. A teraz, Panie rycerzu, dobrzeby było, abyście pomyśleli o spoczynku gdzieś pod dachem, gdyż chłód nocny mógłby Waszej ranie zaszkodzić, chociaż i to prawda, że teraz, gdym ją opatrzył, niema się czego obawiać.
Sanczo, który już sto razy przeklął Piora za jego długie bajanie, nastawał gwałtem na pana, by się udał na spoczynek do szałasu Piotra. Don Kichot dał się wreszcie namówię i spędził całą noc na rozmyślaniach o swej damie, Dulcynei, aby w niczem nie ustąpić kochankom Marceli. Sanczo Pansa wyciągnął się na słomie między Rossynantem i osłem i zachrapał, nie jak kochanek wzgardzony, ale jak człek, tęgo wymłócony po grzbiecie.
- ↑ Wieśniak Pedro używa w oryginale słowa portugalskiego „cris“ zamiast „eclipse“. Skraca poprostu eclipse, jako słowo zbyt trudne dla niego, jak to zresztą czyni później ze słowem „esteri“.
- ↑ Auto (łacińskie autus) było z początku terminem palestranckim, oznaczającym dekret, rozkaz, czy regułę. Stąd autos“ — akta procesu. „Auto da fe“ było to wykonanie wyroku św. Inkwizycji, skazującej na stos. Autos de Corpus Christi, lub autos sacramentales de Corpus Christi zwano misterja w Wiekach średnich. Odbywały się one z początku w kościołach, a później na ulicach i na placach. Karol III w 1765 r. zabronił ich. „Autos sacramentales“ były to dramaty alegoryczne z postaciami symbolicznemi i biblijnemi.
- ↑ W tekście gra słów niemożliwa do oddania w przekładzie Samrna — świerzb, krosta i Sarra, czyli Sara, stuletnia żona Abrahama. W gwarze ludowej zarówno sara jak sarna oznaczała długowieczność. Rodriguez Marin cytuje ustęp z Moreto (De fuera vendra Jorn. I), a Correras „Vocabulario de refrenas“.
- ↑ W poezji ludowej konwencjonalnem jest porównanie piękności kobiecej do słońca i księżyca. „Questi du‘occhi quanto ben ti stanno — Paion du‘stelle fra la luna e il sole“ — brzmi początek pieśni maremmańskiej. Poeta casentyński śpiewa: „Quando nasceste voi, fior di bellezze — d‘accordo si trovo la luna e il suo splendore“ Giannini „Canti popolari toscani“ (Firenze 1902).