Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XV
O PRZYKREJ PRZYGODZIE, JAKĄ ZGOTOWAŁ SOBIE DON KICHOT, RZUCIWSZY SIĘ NA ZBRODNICZYCH MULNIKÓW YANGOSÓW

Uczony Cyd Hamet Ben-Engeli opowiada, że Don Kichot, pożegnawszy się z pasterzami i wszystkimi, którzy obecni byli na pogrzebią Chryzostoma, ruszył wraz ze swym giermkiem w głąb lasu, skąd ujrzał wychodzącą pasterkę, Marcelę. Naszukawszy jej się daremnie przez dwie godziny, stanął na łące, pełnej zielonej i soczystej trawy. Opodal szemrał cicho ożywczy strumień. Piękne to miejsce zwabiło do wypoczynku pana i sługę podczas godzin najskwarniejszego południa. Zsiedli z wierzchowców i, puściwszy Rossynanta i osła luzem na zieloną trawkę, otworzyli sakwy, aby bez zbytnich ceregieli, w przykładnej zgodzie pożywać.
Sanczo nie zatroskał się, aby spętać Rossynanta, jako że wiedział, iż jest to bydlę spokojnego przyrodzenia i tak wstrzemięźliwe, że wszystkie najpiękniejsze klacze z pastwisk kordobańskich,[1] nie mogłyby uczynić na nim najmniejszego wrażenia. Aliści traf, czy też szatan, który nigdy nie śpi, sprawił, że akurat w pobliżu pasło się stado świerzop galicyjskich, należących do podwodników Yangosów[2]. Leży to w ich obyczaju, że w skwarne południa zatrzymują się na popas bydła w okolicach, gdzie jest poddostatkiem trawy i wody — zaś miejsce, które Don Kichot sobie na spoczynek obrał, bardzo w oko wpadło. Rossynant umyślił pohasać sobie tirochę z paniami-kobyłami, węszącemi na wszystkie strony. Sprzeniewierzył się swej statecznej naturze i, nie pożegnawszy się nawet ze swym panem, dziarskim truchcikiem pocwałował, aby kobyłom swoją chęć oznajmić. Aliści one, mające, jak się okazało, większy apetyt na paszę, niż na miłosne igraszki, przyjęły gacha niezbyt dwornie zębami i kopytami. Zerwały mu popręgi i ogołociły z siodła. Mulnicy, widząc, że ich kobyłom gwałt się dzieje, przybiegli z kijami i wygrzmocili zalotnika tak, że w bardzo żałosnym stanie na ziemię upadł. Don Kichot i Sanczo, ujrzawszy, jak szpetnie postąpiono z Rossynantem, pobiegli mu na ratunek, ile tchu w piersiach. Rycerz nasz rzekł do giermka:
— Jak widzę, przyjacielu Sanczo, nie są to rycerze, lecz ludzie z gminu i chamy nikczemne. Mówię ci to dlatego, że możesz dopomóc mi, gdy będę brał pomstę za krzywdę, którą w naszej przytomności Rossynantowi wyrządzono.
— Djabla to będzie pomsta — odparł Sanczo — skoro ich jest zgórą dwudziestu, a nas dwóch, a może i tylko półtora.
— Ja za stu ważę — krzyknął Don Kichot i bez zbytnich słów, dobywszy szpady, na Yangosów runął. Sanczo Pansa, zagrzany przykładem męstwa, ruszył wśad za swym panem.
Don Kichot za pierwszym zamachem rąbnął szablą tak okrutnie, że pierwszemu z brzegu mulnikowi przeciął łosi kaftan i kawał ramienia odwalił. Yangosi, spostrzegłszy, że tylko dwóch ludzi na nich nastaje, podczas gdy znaczna przewaga jest po ich stronie, schwycili za swe wielkie drągi, i otoczywszy napastników kołem, zaczęli ich młócić, co się zmieści. Za drugim omłotem Sanczo padł na ziemię, jak długi, Don Kichotowi animusz rycerski i zręczność na niewiele się zdały; podzielił los swego giermka i runął pod kopyta Rossynanta, który się jeszcze nie był podniósł. Z tego przypadku łacno obaczyć można, z jakim impetem pracują kije w rękach osiłków, gdy ci w gniew wpadną.
Yangosi, ujrzawszy, jakie spustoszenia uczynili, z największym pośpiechem okulbaczyli kobyły i ruszyli w dalszą drogę, pozostawiając dwóch miłośników przygód w stanie godnym litości.
Pierwszy ocknął się Sanczo Pansa i, przyczołgawszy się do swego pana, rzekł głosem cichym a lamentliwym:
— Panie Don Kichocie, och, Dostojny Panie, Don Kichocie!
— Czego chcesz, przyjacielu Sanczo? nasz rycerz równie żałośnie.
— Chciałbym, jeśli to jest możliwe, abyście mi dali choćby ze dwa łyki tego nektaru Fier Blass[3], gdyż, ani chybi, równie jest on skuteczny na pogruchotane kości, jak i na odniesione rany.
— Ach, gdybym go miał tutaj, nieszczęsny! Czegóżby nam jeszcze było potrzeba — odparł Don Kichot. — Ale przysięgam ci, Sanczo, i daję parol błędnego rycerza, że, jeśli fortuna wspak nam nie stanie, będę go miał w swych rękach, nim dwa dni upłyną.
— A jak się panu zda je, za ile dni będziemy mogli nogą ruszyć? — spytał Sanczo Pansa.
— Prawda — rzekł srodze poturbowany rycerz — że nie umiałbym tego dnia dokładnie oznaczyć. Sam swojej biedzie winien jestem, gdyż nie lza mi było imać się oręża przeciwko ludziom, którzy rycerzami nie są: Bóg wojny ukarał mnie za przekroczenie praw rycerskich. Zważ bacznie, przyjacielu Sanczo, na to, co teraz mówić będę, gdyż jest to rzecz dla naszego wspólnego dobra ważna wielce. Gdy ujrzysz, że podobny hultaj czy ciura nas znieważa, nie oczekuj po próżnicy, abym się do oręża brał, ty natomiast chwytaj szpadę i rozprawiaj się z napastnikami do woli. Jeżeli kilku rycerzy w sukurs im ruszy, będę cię umiał obronić i osłonić całą moją potęgą, gdyż już różnych eksperjencyj i doświadczeń poznałeś, jak daleko sięga dzielność mego straszliwego ramienia.

(W taką pychę wbił się nasz biedny rycerz, zwyciężywszy dzielnego Biskajczyka).
Sanczy niebardzo jakoś w smak poszły te, nauki jego pana, nie pozostawił ich więc też bez responsu:
— Dostojny Panie — rzekł — ja jestem człekiem spokojniuchnym, łagodnym i wielkim przyjacielem wczasu. Umiem jakoś krzywdy w niepamięć puszczać, gdyż mam przecie żonę i potomstwo do wyżywienia. Wiedzcie zatem, Dostojny Panie, że w żadnym wypadku oręża do ręki nie wezmę, ani przeciwko gburowi, ani przeciwko rycerzowi. Przysięgam tutaj na Boga, że wybaczę wszystkie krzywdy, które mi uczynili, albo w przyszłości czynić będą, nie wchodząc już w to zbytnio, czy krzywdzicielem moim będzie człek znaczny, czy wielkiego czy chudopacholskiego stanu, słowem bez różnicy rodu i kondycji.
Don Kichot, usłyszawszy to, rzekł:
— Chciałbym, aby ból, który w boku czuję, trochę mi pofolgował i abym dech w piersiach odzyskał, gdyż wówczas z wielkiego błędubym cię wyprowadził. Słuchaj mnie pilnie, hultaju! Jeżeli fortuna wywrze już swe nawałności i płużyć nam zacznie, dmąc w żagle naszego pragnienia, bez żadnych przeciwności zawiniemy do portu na jednej z tych wysp, które ci obiecałem. Cóż będzie, powiedz, ciemięgo, jeżeli, wyspę tę zdobywszy, sprawowanie rządów nad nią tobie poruczę, ty zaś okażesz się niezdatny do rządzenia, jako że nie jesteś rycerzem, ani nie dbasz o to, aby się nim stać, i wcale tego zamiaru nie żywisz, aby mścić się za krzywdy i bronić ziem swego państwa. Zważ także, że w krajach i królestwach, świeżo zdobytych, serca i umysły mieszkańców nigdy nie są zbytnio nakłonione ku nowemu władcy. Nie obejdzie się bez tego, aby nie mieli jakichś spisków knować, spokoju zakłócać i kusić, jak się to mówi, fortunę, pragnąc utraconą wolność odzyskać. Konieczne przeto jest, by nowy władca miał przymioty osobne, do rządzenia potrzebne, i siła męstwa, aby bronić się w różnych przypadkach umiał.
— W tej przygodzie, która nam się zdarzyła, lepiejby było, abym nie miał tego rozumu i męstwa, o którym Wasza Wielmożność powiada. Ręczę słowem biedaka, że bardziej plastrów złaknion jestem, niż dyskursów. Spróbujcie, panie, czy się podnieść będziecie mogli; później dopomożemy dźwignąć się Rossynantowi, choć, jako żywo, na staranie nasze nie zasługuje, gdyż to on był przyczyną tego, że zbito nas na kwaśne jabłko. Doprawdy, nigdybym się tego po Rossynancie nie spodziewał; poczytywałem go za stworzenie spokojne i skromne, jak ja sam. Racja tedy, że, nim się kogo pozna, trzeba z nim zjeść beczkę soli i że nic pewnego niemasz pod słońcem. Któżby to pomyślał, że, zwyciężywszy tak wspaniałemi sztychami szpady tamtego rycerza, wpadniemy później pod grad kijów, które posypały się na nasze plecy.
— Twoje plecy nawykłe są do podobnych smarowideł — rzekł Don Kichot — ale moje, które wychowane zostały w lnianych i holenderskich płótnach, jeszcze większy ból odczuwają.
I jeśliby, jak sobie to tuszę — co mówię, tuszę — raczej myślę z całą pewnością, te wszystkie mizerje, nieszczęścia a niewczasy nie były nieodłączne od rycerskiego stanu, umarłbym tutaj pewnie kolery i alteracji.
Na to odparł giermek:
— Jeżeli wszystkie te niepomyślności sprzęgły się już tak z rycerską profesją, powiedzcie mi tedy, panie, czy one często się zdarzają, czy też mają sobie jakąś porę naznaczoną, jeżeli bowiem z dwóch zbiorów taki plon otrzymaliśmy, nie będziemy w stanie wytrzymać trzeciego, jeżeli Bóg w niezmierzonej swojej dobroci z pomocą nam nie przyjdzie.
— Wiedz, przyjacielu Sanczo, że życie błędnych rycerzy tysiącom hazardów i przykrych, trafunków podlegając, jednak tę moc ma w sobie, że do cesarskich i królewskich godności zdolne jest doprowadzić, jak o tem mówi historja.
Gdyby mi ból tak kaducznie nie dokuczał, mógłbym ci opowiedzieć, nie mieszkając, o niektórych rycerzach, co to dzięki sile i dzielności swego ramienia wysadzili się nad ludzi i na ten stopień się wznieśli, o którym ci już mówiłem. A przecież nawet i ich życie w różne mizerje i przeciwieństwa obfitowało. Dzielny Amadis z Galji wpadł w ręce swego śmiertelnego wroga, czarodzieja Arcaulusa. Ów, jak mówią, trzymając go w niewoli, wymierzył mu dwieście razów rzemiennemi cuglami, przywiązawszy go wprzód do słupa na podwórzu swego domu. Jest także pewien autor niewiadomy, a wielkiej estymy godzien, który powiada, że, ów Arcaulus, schwytawszy Rycerza Słońca w chytrą samołówkę, która mu się w pewnym zamku z pod nóg usunęła, uwięził go w głębokim lochu, zakuł w dyby i dał mu, nie mieszkając, lewatywę z zimnej wody z piaskiem, od czego o mały włos więzień ducha nie wyzionął. I gdyby rycerzowi w tej wielkiej potrzebie nie przybył w sukurs jego przyjaciel, mędrzec-czarnoksiężnik, ku gorszym rzeczom byłoby i przyszło. Widzisz więc, Sanczo, że, porównując się z innymi rycerzami, moich utrapień za najsroższe poczytywać mi nie lza. Obciąłbym, abyś wiedział, że razy i ciosy, zadane narzędziami, które napastnikom trafunkiem w ręce wpadły, nie przyczyniają obitym żadnego despektu. Jawnie o tem ustawa pojedynkowa powiada. Jeżeli szewc obije kogoś kopytem, które trzyma w ręku, to, chociaż ono jest z drzewa, tak samo jak kij, powiedzieć jednakże nie można, że go obił kijem.
Wiedz, Sanczo, że chociaż tęgo pałkami wymłóceni zostaliśmy, honor nasz przez to żadnego uszczerbku nie poniósł. Broń, którą ci ludzie władali i którą tak gracko nas wytłukli, były to pałki, drągi i kije. Ani jeden z tych szubrawców (jak to sobie dobrze przypominam) nie miał szpady, miecza, ani korda.
— Nie dali mi nawet czasu przyjrzeć się zbliska — odparł Sanczo — gdyż ledwie ręką do mego rożenka[4] sięgnąłem, uczynił mi kijami na plecach znak krzyża; pociemniało mi w oczach, zaś nogi ugięły się pode mną.
Runąłem, jak długi, tu, gdzie i dotąd leżę. Nie głowię się też teraz wcale nad tem, czy to był despekt, czy dyshonor, czy razy te pochodziły od pałów, czy od kijów — dość, że cielesne obrazy bolą mnie kaducznie i że w pamięci będą wyryte tak długo, jako i na plecach.
— Z tem wszystkiem wiedz, przyjacielu Sanczo, że żadna pamięć nie trwa wiecznie, i że śmierć na wszystkie bóle jest lekarką.
— Ładna mi pociecha — rzekł Sanczo. — Nieszczęście, które czas dopiero strawia, zaś śmierć do kresu doprowadza, musi być chyba nieszczęściem największem. Gdyby na te nasze dolegliwości kilka plastrów pomogło, to jeszcze pół biedy, ale, jako widzę, wszystkie plastry ze szpitala nie starczyłyby, aby nas do jakiego takiego stanu przywieść.
— Daj już pokoj tej gadaninie, a jakoże potrzeba nie czeka pogody, zbierz siły i pójdziemy zobaczyć, jak się Rossynant miewa. Zdaje mi się, że biedaczynie także nieźle się oberwało.
— Niedziwota — odparł Sanczo — skoro i on jest błędnym rycerzem. To mi się jeno w głowie pomieścić nie może, że gdy my na wszystkie boki obiciśmy zostali, osioł wszelkich razów uszedł.
— Fortuna nigdy nie daje samego zła bez przydatku dobra — rzekł Don Kichot. — Mówię tak, mniemając, że to bydlę będzie nam mogło w tej godzinie zastąpić Rossynanta i zanieść mnie do jakiegoś zamczyska, gdzie swoje rany opatrzę. Nie będzie to z uszczerbkiem mego honoru, że takiego wierzchowca dosiędę, gdyż przypominam sobie z ksiąg, że cny starzec Sylen, piastun i preceptor wesołego boga Bakeha, gdy swój wjazd do Miasta o Stu Bramach[5] odprawiał, bardzo kosztownie — na swoim1 pięknym ośle siądział.
— Prawda, że on tak siedział, jak mówicie — odparł Sanczo — ale wielka jest różnica między jeźdźcem, co prosto siedzi na siodle, a człekiem, co bezładnie zwisa, leżąc, przerzucony przez łęk, niby wóz pełen śmieci, lub gówna.
Don Kichot rzekł na to:
— Rany, które się w rycerskich rozprawach odnosi, raczej przyczyniają honoru, niż go odejmują, daj tedy już pokój, Sanczo, swoim uwagom, zbierz wszystkie siły, spróbuj podnieść się i wsadź mnie na swego osła, abyśmy wyruszyli stąd, nim nas noc na tych ostępach zaskoczy.
— Alboż to Wasza Miłość nie mówił niedawno, że rycerze błędni mają w zwyczaju noclegować pod gołem niebem przez cały rok prawie i że sobie to jeszcze za wielkie szczęście poczytują?
— Czynią tak — rzekł Don Kichot — kiedy konieczność tego wymaga, albo kiedy są zakochani. Jak fama głosi, jeden z błędnych rycerzy przez dwa lata tkwił na skale, wystawiając się na słońca dek mienie-i wszelkie aury niełaskawości, zaś jego pani nic nawet o tem nie wiedziała. Ów także Amadis z Galji w czasie, kiedy jeszcze kazał się nazywać Piękno-Ponurym, schronił się na gołą opokę, na której osiem lat, czy osiem miesięcy spędził, już dobrze nie pamiętam. Wystarczyło to, jako pokuta, za jakąś przykrość, którą swej damie, Orianie, wyrządził. Ale ostawmy już tę materję, Sanczo, i śpiesz się, aby się znów jakie nieszczęście osłowi nie przydarzyło, jak się to stało z Rossynantem.
— Djabla toby była wówczas sprawa — odparł Sanczo. Krzyknął przytem ze trzydzieści razy „ach“ i „och“, kopa razy westchnął, ze sto dwadzieścia razy zaklął — „A bodaj cię wciurności“, — „Bodajby ten nogi połamał, co mnie tutaj przywiódł“ i podniósł się wreszcie na nogi, lubo wpół zgięty, jak łuk, nie mogąc się wyprostować. Z wielkim trudem osiodłał osła, który był nieco zdziwiony swobodą, przez cały dzień mu pozostawioną. Później podniósł Rossynanta, który, gdyby miał język i mógł się skarżyć, napewnoby za Sanczem i Don Kichotem wtyle nie pozostał.
Giermek wsadził swego pana na osła, osłowi do ogona przywiązał za cugle Rossynanta i, wziąwszy swoje bydlę za uzdę, ruszył w tę stronę, gdzie, jak sądził, główny, trakt być musiał. Gdy kęs drogi przebyli, co szczęśliwym trybem rzeczy prowadzi, na gościniec natknąć się im pozwoliły. Wkrótce ujrzeli gospodę, którą, mimo jej podłego pozoru, Don Kichot zaraz za zamek poczytał. Sanczo upierał się, że to zajazd, Don Kichot, że zamek. Tak się w dyspucie zaciekli, że, nie skończywszy sporu, wjechali przez wrota, które ,Sanczo, nikogo o pozwolenie nie pytając, całą karawanę wprowadził.




  1. Covarrubias mówi, że pastwiska kordobańskie były najlepszemi pastwiskami Hiszpanji. Pasły się tutaj stada wspaniałych koni królewskich. „Tierra tan fertil y adonde se le crian a su majestad los mejores caballos que se traen para su servicio; para decir bien de un potro, decimos el de Cordoba (Jerónimo de Alcalá „El Donado hablador“) również Velez de Guevara w „El Diablo Cajuelo“ i G. Céspedes y Meneses w „Historias peregrinas y ejemplares“.
  2. Janguesi, czyli mieszkańcy Janguas w prowincji Segovii, lub też mieszkańcy Janguas, położonego między Lograno i Santo Domingo de la Calzada w Rioja, w Starej Kastylji.
  3. Sanczo Pansa mówi: „Feo Blas“ czyli „brzydki Blas“ zamiast Fierabras.
  4. W tekście „tizona“ od imienia szpady (Tizón), zdobytej przez Cyda na Maurze Bucár. Cyd zabił Maura ciosem swej szabli, Colada, która stanowiła łup, wzięty na hrabi Barcelony (Poema del Mio Cid)

    Mató a Bucdr, al rey de allén mar.
    y ganó a Tizón que mili marcos d‘oro val“

    (2425 — 2426).
  5. „Miastem o stu bramach“ zwano Teby w Egipcie, a nie Teby w Beocji, gdzie się miał urodzić Bachus, „radosny bóg śmiechu“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.