Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tymczasem gospodarz, stojący przed bramą zajazdu, zawołał:
— Widzę znaczny orszak ludzi, ciągnących ku nam. Jeżeli wstąpią — tedy gaudeamus.[1]
— Cóż to za jedni? — zapytał Kardenio.
— Czterej rycerze, siedzący na siodłach o krótkich strzemionach. Mają w dłoniach kopje i tarcze, a na twarzach czarne maski. Między nimi znajduje się dama na koniu, ubrana w białą szatę, także z zakrytem obliczem i dwóch pieszych pachołków.
— Czy są blisko? — zapytał pleban.
— Tak blisko — odparł karczmarz — że już dojeżdżają!
Dorota, usłyszawszy te słowa, przysłoniła twarz, Kardenio zasię umknął do izby Don Kichota. Zaledwie to uczynić zdążyli, gdy do karczmy weszli goście, o których oberżysta mówił. Czterej rycerze, o wielce pańskim pozorze i dwornem obejściu, zeskoczyli z rumaków i pomogli zsiąść damie. Jeden z nich, schwyciwszy ją w ramiona, posadził ją na stołku, stojącym przed drzwiami izby, w której schronił się Kardenio. W trakcie tego ani dama ani żaden z nich maski nie zdjął i ni słowa nie przemówił. Tylko dama, usiadłszy na stołku, westchnęła serdecznie i opuściła bezwładnie ramiona, niby osoba chora i mdlejąca. Piesi pachołkowie odprowadzili konie do stajni.
Pleban, ujrzawszy przybyszów, zapragnął dowiedzieć się, co toby byli za ludzie, tak ubrani i tak ścisłe zachowujący milczenie. Poszedł do pachołków, aby zasięgnąć języka. Jeden z nich tak mu odpowiedział:
— Na mą duszę, panie, nie umiałbym Wam powiedzieć, co to są za ludzie. Wiem jeno, że jakąś znaczną personą musi być ten, który damę z konia zsadził, jakeście to sami widzieli. Mówię to, ponieważ wszyscy z wielkim się doń odnoszą respektem; on zaś jeno rozkazy i polecenia wydaje.
— Cóż to za dama? — zapytał znów pleban.
— Znów nie umiem tego panu oznajmić — odparł masztelarz — gdyż podczas całej drogi ani razu oblicza jej nie widziałem. Słyszałem ją jeno nieustannie wzdychającą i żalącą się co chwila, tak iż zdawało się, że przy każdym jęku ducha wyzionąć może. Nie dziwota, że nie wiemy nic nad to, co powiedziałem, gdyż zarówno ja, jak i mój towarzysz, zaledwie od dwóch dni należymy do pocztu tych Ichmościów. Spotkali nas w drodze i namówili, abyśmy z nimi szli do Andaluzji, obiecując, że nam dobrze zapłacą.
— Zaliście nie słyszeli, jak jeden drugiego po nazwisku mianował? — zapytał pleban.
— Nie, panie — odparł pachołek — jechali, milcząc tak uporczywie, żeśmy się temu aż zdumiewali. Słychać było tylko jęczenia i szlochy tej damy, które nas wielką napełniały litością. Zdawa się nam, że mimo jej woli, wiodą ją tam, dokąd ją wiodą, a jak można po jej ubiorze wnosić, albo jest mniszką, albo też stać się nią ma, co jeszcze bardziej jest pewne. Nie ma widać chęci do klasztoru, skoro jest tak smutna i strapiona.
— Bardzo to być może — odparł pleban i odszedłszy od nich, powrócił do Doroty, która słysząc westchnienia damy z zakrytą twarzą, zbliżyła się do niej, tknięta litością i rzekła:
— Jakież zło dręczy Was tak, pani? Może ono jest z natury tych, na których białogłowy zwykły się dobrze rozumieć i które leczyć umieją. Gotowa jestem z całego serca pomoc i usługę wam ofiarować.
Na to wszystko zasmucona dama nie odrzekła ani słowa; i choć Dorota usilnie na nią nalegała, nie mogła od niej żadnego wydobyć responsu, aż zjawił się kawaler z przysłonioną twarzą (którego, jak pachołek mówił, wszyscy słuchali) i rzekł:
— Nie trudźcie się, pani, daremnie, czyniąc zapewnienia grzeczności tej białogłowie, gdyż leży to w jej obyczaju, aby za dobra jej uczynione, niewdzięcznością odpłacać, nie nalegajcie także, by przemówiła, jeśli z jej ust fałszów i kłamstw usłyszeć nie chcecie.
— Nigdy mi kłamstwo przez usta nie przeszło — rzekła wówczas żwawo dama, do tych pór milcząca. Dlatego właśnie, żem nadto szczera i że fałsze w wielkiej mam nienawiści, w tym opłakanym stanie teraz się znajduję. Chcę, abyście sami temu świadectwo dali, gdyż szczera prawda, z ust moich wychodząca, was mataczem i kłamcą czyni.
Kardenio słyszał wyraźnie każde słowo tej rozmowy, gdyż od mówiącej damy oddzielały go tylko drzwi komnaty Don Kichota. Zaledwie te słowa usłyszał, gdy donośnym głosem zawołał.
— Święty Boże! Co ja słyszę? Jakiż to głos do uszu moich dochodzi?
Na ów krzyk, dama obróciła głowę, z oznakami wielkiego wzruszenia na obliczu, a nie wiedząc, ktoby to był powiedział, podniosła się z krzesła, chcąc wejść do sąsiedniej izby, ale kawaler, ujrzawszy ten jej zamysł, zatrzymał ją, tak, iż kroku naprzód postąpić nie mogła. W czasie tego zamieszania i szamotania się, zasłona, którą dama miała na obliczu, spadła na ziemię. Wówczas okazała się obecnym twarz niezrównanej piękności, chocia blada i z wielkiego przerażenia wyrazem. Białogłowa wodziła oczyma na wszystkie strony i z takim uporem a wysileniem starała się wzrokiem każdy kąt przeniknąć, iż zdała się osobą na umyśle pomieszaną. Owo dziwne zachowanie, którego przyczyna niewiadoma była, sprawiło, iż Dorota i wszyscy przytomni, patrzący na nią, wielkie współczucie dla niej poczuli. Kawaler trzymał ją w ramionach w ciasnem obłapaniu, a tak był zaprzątnięty pilnowaniem, że nie mógł podciągnąć maski, która mu się z oblicza zsunęła, aż wreszcie i całkiem opadła.
Dorota, trzymając tę damę za rękę, podniosła oczy i ujrzała, iż ten, co tak niebogę ściska, jest jej mężem, Don Ferdynandem. Zaledwie go poznała, gdy wydawszy z głębin serca swego przeraźliwy jęk, osunęła się w omdleniu i gdyby nie balwierz, który stał wpodle, niechybnieby na ziemię runęła. Pleban przybiegł spieszno, by odjąć zasłonę i wodą twarz jej orzeźwić. Skoro Don Ferdynand na nią spojrzał (on to był tym, co w uścisku białogłowę trzymał), śmiertelna bladość powlokła jego oblicze. Jednak nie puścił Luscindy, która była tą, co się starała wydrzeć z jego uścisku, poznawszy Kardenia po jego głosie lamentliwym. On również był ją poznał, bowiem usłyszał krzyk, który wydała Dorota, wpadając w omdlenie. Mniemając, że to jest jego Luscinda, wybiegł zatrwożony z komnaty i natknął się zaraz na Don Ferdynanda, który w objęciu Luscindę trzymał. Don Ferdynand w tem oka mgnieniu Kardenia rozpoznał. Wszyscy troje, Luscinda, Kardenio i Dorota trwali w milczeniu i pomieszaniu, prawie nie wiedząc, co się z nimi dzieje. Dorota patrzyła bez słowa na Don Ferdynanda, Don Ferdynand spoglądał w milczeniu na Kardenia, Kardenio na Luscindę, zaś Luscinda na Kardenia. Luscinda pierwsza przerwała milczenie, mówiąc do Don Ferdynanda.
— Przez wzgląd na to, kim jesteście, Don Ferdynandzie, jeśli już innych względów nie uważacie, puście mnie, puście mnie na Boga, pozwólcie, abym przywarła do tego muru, którego bluszczem jestem; niechaj się złączę z tym, od którego oderwać mnie nie mogły ani wasze wysiłki, ani groźby, obietnice i dary. Zważcie, jak to niebiosa niezwykłą i niepojętną dla nas drogą, dowiodły mnie do odnalezienia mego męża. Z tysiąca eksperjencyj, które nas oboje wiele kosztowały, wiecie już, że jeno śmierć mogłaby go wymazać z pamięci mojej. Niech to jawne odtumanienie, afekt Wasz ku mnie we wzgardę zmieni, miłość w kolerę i gniew. Biorąc z tych uczuć nienawiści pobudkę, kres memu życiu połóżcie. Gdy uczynię z niego ofiarę, w przytomności drogiego męża mego, uważać je będę za dobrze dopełnione. Może śmierć moja upewni go, że dotrzymałam mu wierności aż do ostatniego tchnienia.
Tymczasem Dorota przyszła już do zmysłów utraconych i słuchała pilnie słów Luscindy, z których wymiarkowała kim ta dzieweczka była. Widząc, że Don Ferdynand, jeszcze jej z objęć swoich nie puszcza, ani nic nie odpowiada, z wielkim wysiłkiem dźwignęła się z ziemi i padła przed nim na kolana; później rzewnemi i litości godnemi łzami się zalewając, rzekła w te słowa:
— Gdyby promienie tego słońca, które w ramionach skrywasz, nie zaćmiewały światłości oczu twoich, jawniebyś poznał, że ta, co u nóg twoich klęczy, jest nieszczęśliwą z twej woli wyroku, Dorotą. Jam jest tą skromną wieśniaczką, którąś przez dobroć swoją, albo też dla własnej rozkoszy wzniósł na ten stopień, że się już twoją nazywać mogłam. Jestem tą, co w surową ryzę czci i przystojności białogłowskiej wstawiona, żyła życiem wesołem i swobodnem, póki na zew nalegań twoich i twych, jak się zdało, szczerych i prawych afektów, nie uchyliła bramy swej powściągliwości i nie powierzyła ci klucza wolności swojej. Dary te niewdzięcznem sercem przyjąłeś, czego oznaką jest dowodną, że się musiałam udać tu gdzie się znajduję i oglądać cię w tych okolicznościach, w jakich cię oglądam. Mimo to, nie chciałabym, aby w sercu twojem wylęgło się najmniejsze choćby podejrzenie, że niesławą moją przymuszona, tutaj ukryć się postanowiłam. W miejsce to zaprowadził mnie tylko ból i smutek, z przyczyny twojej obojętności, w sercu powstały.
Pragnąłeś, abym do ciebie należała, pragnąłeś z taką siłą, że teraz, chocia już i tego nie chcesz, nie może to być, abyś moim być przestał. Pomyśl, panie mój, że nieprzezwyciężona miłość, jaką dla ciebie żywię, może ci stanąć za piękność i szlachectwo tej, dla której mnie opuściłeś.
Nie możesz należeć do Luscindy, ponieważ do mnie należysz, ani ona twoją stać się nie może, gdyż Kardenia własność stanowi. Łatwiej ci będzie nagiąć wolę swoją, aby pokochać tę, co ciebie uwielbia, niż tę, która cię nienawidzi, k‘temu przywieść, aby cię miłować miała. Usadziłeś się na słabość moją, czystość mi moją odebrałeś, sprzysięgłeś się na cnotę moją; wiedziałeś wszak o moim stanie; wiedziałeś dla jakiej to przyczyny mogłam woli twej pofolgować; nielza ci teraz wykrętów szukać i tłumaczyć, żeś jest omyłki ofiarą. Jeśli tak, a nie inaczej rzeczy się mają i jeśli w równej mierze rycerzem, jak i chrześcijaninem jesteś, dlaczegóż tylu używasz wybiegów, miast mnie, prostym szermem, naostatku ku tej samej wieść szczęśliwości, ku jakiej na początku mnie wiodłeś? Jeśli mnie nie kochasz dla takiej, jaka jestem (a wszakci żoną twoją się nazywam), to zechciej przynajmniej mnie za niewolnicę swoją przyjąć. Będę się czuła szczęśliwą, wiedząc, że do ciebie należę.
Nie dozwalaj, gardząc mną i opuszczając mnie, by cześć moją białogłowską ludzkie języki szarpały; nie gotuj smutnej starości rodzicom moim, gdyż nie zasługują na to, przez wzgląd na to, że jako twoi poddani wiernie ci zawsze służyli.
Jeśli boisz się, że się krew twoja skazi z moją chudopacholską krwią się zmięszawszy, to bacz, że nie ma na świecie szlachectwa, któreby z podobnego nie zrodziło się źródła, i że w znamienitych parantelach szlachectwo białych głów nie bardzo w rachubę wchodzi. Prawdziwe szlachectwo na cnocie się zasadza, jeśli dla jej braku, odmawiasz mi tego, coś mi słusznie winien, ja będę miała większy do szlachectwa tytuł niż ty. Naostatek wszystko to konkludując, powiem ci, mój panie, że, czy chcesz tego czy nie chcesz, żoną twoją jestem. Słowa twoje które kłamliwe być nie powinny, są tego świadectwem, chyba, że chełpisz się bez przyczyny swojem szlachectwem, dla braku którego mną pogardzasz. Świadectwem jest także twój podpis; świadkiem jest niebo, które wziąłeś za gwaranta, że przysięgi swojej dochowasz. Gdyby to wszystko zawieść miało, sumienie twoje będzie krzyczało w milczeniu, wśród najżywszych uciech twoich, broniąc tej prawdy, o której ci mówiłam, i twemu weselu brużdżąc.
Zrozpaczona Dorota wyrzekła te i jeszcze inne słowa z takim żarem namiętności i tyle łez wylała, że towarzysze Don Ferdynanda i wszyscy przytomni płaczem jej zawtórowali. Don Ferdynand słuchał w milczeniu, nie przerywając jej ani słówkiem; wreszcie, mowę swoją zawarła i jęła od nowa szlochać i wzdychać tak, że serce z bronzu musiałby mieć ten, coby na widok tej wielkiej boleści niewzruszonyby pozostał. Luscinda, tknięta współczuciem dla jej cierpienia i niepomału dziwująca się jej piękności i mądrości, przyglądała się jej pilnie. Chciała zbliżyć się do niej, by powiedzieć jej kilka słów pociechy, ale nie puszczały jej ramiona Don Ferdynanda, który ją w ciasnem uścisku trzymał. Don Ferdynand, pełen zdumienia i pomieszania, patrzał na nią pilnie przez dłuższy kęs czasu, wreszcie ramiona otworzył i rzekł, puszczając Luscindę swobodnie.
— Zwyciężyłaś, piękna Doroto, zwyciężyłaś! Nikt nie mógłby mieć odwagi, aby ważyć się zaprzeczać tak wielu prawdom, pospołu wziętym.
Luscinda, którą Don Ferdynand puścił niespodzianie, ledwie nie upadła z przyczyny nagłej słabości, ale Kardenio, który stał w pobliżu, ze plecami Don Ferdynanda tak, aby Don Ferdynand go nie widział, zbywszy się wszelkiego lęku i na hazard się wystawiając, podbiegł, aby ją podtrzymać. Rzekł, sciskając ją w ramionach:
— Gdy już litościwe nieba zechciały, abyś miała trochę folgi od nieszczęść swoich, o wierna i piękna pani moja, mniemam, że nigdzie bardziej spokoju nie zażyjesz, jak w ramionach, które cię przyjmują jako i kiedyś przyjęły, gdy los pozwolił mi nazwać cię moją.
Na te słowa Luscinda obróciła oczy. Zrazu poznała go trochę po głosie a później, upewniwszy się wzrokiem, że to on jest istotnie, zarzuciła mu ramiona na szyję i twarz do jego oblicza zbliżyła. Stradając zmysły od wielkiej pociechy i nie dbając co powiedzą przytomni, rzekła:
— Jeno WY, drogi mój Panie, jesteście prawym władcą tej swojej niewolnicy, mimo, że przeciwny los stanąć chciał temu na wstręcie i mimo wszystkich zagrożeń, jakie czyniono temu życiu, które Waszem życiem się karmi.
Dziwny to był, wierę, widok dla Don Ferdynanda i wszystkich przytomnych, zdumionych tak niezwykłem zdarzeniem. Zdało się Dorocie, że Don Ferdynand mienił się na obliczu, a miarkując po jego obrocie, iż zabierał się do szpady, aby na Kardeniu się pomścić, tak żwawo, jak tylko to sobie wystawić można, do nóg mu się rzuciła. Całowała je i ściskała tak, że ani kroku postąpić nie mógł, i z nieustannym mówiła szlochem.
— Cóż uczynić zamyślasz w tej niespodziewanej okoliczności ty, któryś jest jedyną ucieczką moją? U nóg twoich żona twoja leży; ta zaś, którą w stadło pojąć chciałeś, znajduje się w uścisku męża swego. Zważ, zali poczciwą a choćby i możliwą rzeczą będzie zniszczyć to, co niebiosa ustanowiły? Zali nie lepiej podnieść na równy wysokości stopień tę, która wszelkie niebezpieczeństwa w pogardzie mając, w stateczności swojej i wierności niezachwiana, staje teraz przed oczyma twemi i oblewa miłosnemi łzami oblicze i pierś prawego małżonka swojego.
Na miłość Boga cię zaklinam, i przez wzgląd na ciebie samego cię błagam: niechaj to zdarzenie, co cię z otumanienia wywiodło, nie tylko twojej popędliwości nie zwiększa, ale ją uśmierzy, tak, abyś przyzwolił łagodnie i łaskawie, by ta para kochanków bez wstrętów jej z twojej strony czynionych, żyła spokojnie i szczęśliwie z sobą do tego czasu, jak się to podoba niebu. Pokażesz wspaniałomyślność swego szlachetnego serca, a świat pozna, że rozsądek silniejszy jest w tobie, niż namiętność.
Gdy Dorota na ten kształt mówiła, Kardenio, tuląc do piersi Luscindę, nie odrywał oczu od Don Ferdynanda, gotów, za najmniejszym jego, zagrażającym mu poruszeniem, bronić się ze wszystkich sił, a i rzucić się nawet na tego, ktoby się jego wrogiem okazał, choćby to miało go życie kosztować.
Atoli podbiegli towarzysze Don Ferdynanda, a wraz z nimi balwierz, pleban i poczciwy Sanczo Pansa, którzy wszystkiemu przytomni byli. Otoczyli Don Ferdynanda, błagając go, aby dał się zmiękczyć łzami Doroty i aby, jeśli wszystko to, co powiedziała jest prawdą, jak o tem ani chwili nie wątpili, nie dozwolił, by się miała omylić w tak słusznej swojej nadziei. Niech zważy, że nie traf, jakby się to z pozoru wydawać mogło, lecz opatrzność wszystkich ich tu była przywiodła, czegoby się najmniej spodziewać mogli i że jeno śmierć (jak rzekł pleban) może Luscindę od Kardenia oderwać. Gdyby Don Ferdynand chciał ich oddzielić od siebie ostrzem szpady, śmierć swoją za szczęścieby poczytali. W okolicznościach, których już zażegnać, ani przemienić nie sposób, trzeba samemu sobie gwałt zadać — tak najwyższa mądrość radzi — pokazać serce wspaniałe i pozwolić, aby ci dwoje, co jedność dla woli swojej stanowią, cieszyli się szczęściem, które im niebo udzieliło. Niechaj rzuci spojrzeniem na Dorotę, a łacno się przekona, że z jej pięknością żadna prawie piękność w paragon wchodzić nie może, a tem bardziej ją zaćmiewać. Niech do jej urody przyda także jej skromność i niezachwianą stałość miłości, jaką go obdarza, niech zważy, nadewszystko, że jeśli słusznie się tem wynosi, że jest rycerzem i chrześcijaninem, to mu nic innego teraz nie pozostaje, jak zdzierżyć słowa, co je był dał. Dotrzymawszy go, obowiązek swój wobec Boga uiści, zyszcze powszechny aplauz ludzi rozsądnych, którzy wiedzą, że jest przywilejem piękności, choćby uraczona nią białogłowa z niziuchnego pochodziła stanu, (gdy jeno piękności tej szlachetność towarzyszy), iż wznieść się ona może na każdy stopień i z każdą wysokością się zrównać, nie poniżając jednak wcale tego, kto ją ku sobie podsadził i zbliżył. Ten, co posłuszny jest potężnym prawom rozkoszy i wesela, żadnej winy za to nie ponosi, chyba gdyby się w tych prawach coś niecnotliwego i plugawego kryło. Do tych racyj wszyscy przytomni tyle jeszcze innych przydali, że wspaniałomyślne serce Don Ferdynanda, w którem zacna krew przecie płynęła, zmiękło wreszcie. Dał się zwyciężyć sile tej prawdy, która taka była, że gdyby nawet i chciał, nie mógłby był jej zaprzeczyć. Dowodnym znakiem, że do zacnej rady, jaką mu dano, chce się przychylić, było, że się pochylił, przygarnął Dorotę i rzekł do niej:
— Podnieście się, pani moja! Nie godzi się wszak, aby u nóg moich klęczała ta, którą w swem sercu noszę. Jeśli do tych pór nie okazałem tego, com Wam winien, może stało się to z woli Opatrzności, która chciała, abym ujrzawszy stateczność miłości Waszej, nauczył się Was szanować, jak na to zasługujecie. Błagam Was jeno, byście nie wyrzucali mi mego brzydkiego postępku i mej wielkiej niedbałości, gdyż ta sama moc, która zmusiła mnie, abym Was uległą sobie uczynił, kazała mi później starać się o to, bym już do Was nie należał. Obróćcie głowę, spójrzcie w oczy Luscindy, a znajdziecie w nich wszystkich mych błędów wytłumaczenie. Ponieważ znalazła to, czego tak usilnie pragnęła, ja zaś osiągnąłem to, czego mi trza — niechajże żyje spokojna i szczęśliwa długie lata ze swoim Kardeniem. Ja błagać będę Boga, aby mi długie lata z Dorotą moją przeżyć pozwolił. Rzekłszy to, schwycił Dorotę w objęcia i twarz swą pieszczenie do jej twarzy zbliżył z taką tkliwością, iż siłą musiał powstrzymać płacz, będący jawną oznaką jego miłości i skruchy. Kardenio, Luscinda i wszyscy przytomni nie mogli łez zastanowić i w wielkiej obfitości przelewać je jęli, jedni dla swojej własnej radości, drudzy dla radości innych. Wierę, zdawać się mogło, że im się jakieś wielkie nieszczęście przydarzyło. Nawet Sanczo Pansa szlochał, choć, jak później rzekł, łzy ronił jeno dlatego, że Dorota nie okazała się rzekomą Mikonikomu królową, od której osobnych faworów i łask mógł się był spodziewać.
Dobry kęs czasu wraz z powszechnym płaczem i powszechne trwało zdumienie. Później Luscinda i Kardenio padli na kolana przed Don Ferdynandem i dziękowali mu za łaskę, jaką im wyświadczył, w słowach tak grzecznych, że Don Ferdynand sam nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Podniósł ich z ziemi i uściskał mocno, wielki efekt i wielką dworność pokazując po sobie.
Zapytał Doroty, jakim przypadkiem znalazła się w tej okolicy, tak odległej od jej kraju. Pokrótce opowiedziała mu tedy, to, co już Kardeniowi mówiła, a czego Don Ferdynand, jako też i wszyscy przytomni z wielką wysłuchali uwagą. Dorota tak wdzięcznie o swoich przypadkach opowiadała, że pragnęli, aby ta opowieść dłużej jeszcze trwała. Don Ferdynand oznajmił, co mu się przytrafiło w mieście, gdy na łonie Luscindy znalazł był ów karteluszek, w którym pisała, że będąc żoną Kardenia, do niego należeć nie może. W pierwszej popędliwości chciał ją zabić i niechybnie byłby to uczynił, gdyby rodzice temu nie przeszkodzili. Wyszedł z domu pełen zawziętości, rankoru, i wstydu, poprzysięgłszy, że przy pierwszej sposobności zemści się na niej okrutnie. Nazajutrz dowiedział się, że Luscinda skrycie dom ojca swego opuściła tak, iż nikt nie wiedział w którąby się była stronę udała. Po kilku miesiącach doszły go słuchy, że schroniła się do pewnego klasztoru, gdzie chciała żywota swego dokonać, na przypadek gdyby go nie mogła była z Kardeniem podzielić. Gdy to usłyszał, przybrał sobie trzech ludzi zbrojnych, przybył do miejsca, w którem ona się znajdowała, aliści mówić z nią nie chciał, obawiając się, że w klasztorze większą dawanoby baczność, dowiedziawszy się, że on jest w pobliżu. Pewnego dnia, gdy furtę klasztoru otwarto, zostawił dwóch towarzyszy na straży, a z jednym ze zbrojnych wpadł do klasztoru, szukając, gdzieby Luscinda była. Znalazł ją w refektarzu, rozmawiającą z inną mniszką. Schwycił ją i porwał, nie dając czasu postrzec się, i tak przybyli z nią do miejsca, w którem mogli się opatrzeć we wszystko, co do uprowadzenia jej potrzebne było. Wszystko to mogli łatwie do skutku przywieść, gdyż klasztor stał na osobności, daleko od miasta. I to dołożył jeszcze Don Ferdynand, że Luscinda, widząc się w jego władzy, zaraz zemdlała, a później, gdy już jej przytomność wróciła, nie rzekła jednego słowa, jeno płakała i zawodziła rzewliwie. Tak w milczeniu i wśród płaczu przybyli do tej oberży — jemu zaś zdało się, że do nieba przybył, gdzie wszystkie ziemskie nieszczęścia kres swój znajdują.
- ↑ Gospodarz węszy dobry zarobek i używa przysłowiowego powiedzenia łacińskiego, pochodzącego z antyfony, śpiewanej na początku mszy: „Gaudeamus omnes in Domino diem festum celebrantes“.