<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przeklęte szczęście
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII. DE PROFUNDIS.

— Tak, jestem inny! — mówił Władysław. — Gdy los zdjął ze mnie uzdę niedostatku, zawróciło mi się trochę w głowie, ale dziś wytrzeźwiałem.
Zresztą, może się i lepiej stało. Nabrałem doświadczenia, a choć straciłem trochę czasu, majątek przecież jest nietknięty!...
W tej chwili przyszła mu na myśl żona. Wyjął jej fotografją z biurka i wpatrywał się długo i rzewnie.
— Czy przebaczysz mi?...
Uśmiechnięte usta Heluni z całą łatwością wyszeptały wyraz przebaczenia, lecz niestety! uśmiech ten z innych pochodził czasów.
Wilski był wesoły jak dziecko; otworzył okno, z rozkoszą upajał się chłodnem powietrzem poranku i cieszył się widokiem złotych chmur, które wędrowały, Bóg wie skąd, może z tamtych stron, gdzie Helenka mieszka obecnie?
— O, gdybym ci mógł teraz upaść do nóg, aniele mój, najczystsza duszo!... — szepnął.
Zadzwonił, wszedł służący.
— Zamów mi ekstrapocztę na dziś wieczór, na dziewiątą — rzekł Wilski.
— Rozumiem...
— Ale, ale!... Co się stało z naszym kanarkiem?
— Zdechł, proszę jaśnie pana.
— Kupże teraz dwa: samca i samiczkę, i klatkę z gniazdem.
Służący wyszedł.
— Jerzy! — zawołał znowu Wilski, a gdy służący wrócił, dodał:
— Czy nie wiesz, co się dzieje z Mateuszową, która u nas dawniej służyła?
— Służy teraz na Piwnej ulicy; była tu nawet parę razy.
— Sprowadzisz ją do mnie i powiesz, żeby podziękowała za miejsce, bo wróci do nas.
Po chwili dodał:
— Jeszcze słowo! Gdzie mój warsztat i narzędzia?
— Na strychu, jaśnie panie.
— Trzeba je oczyścić i ustawić w moim pokoju.
Służący wyszedł, trzymając się za głowę.
— Chryste elejson! — mówił prostaczek — a to coś do niego przystąpiło!... Jeszcze i nas gotów porozpędzać.
I za chwilę podzielił się wiadomościami z kucharką i pokojówką.
Wilski tymczasem szybko ubierał się, mówiąc:
— Ucieszy się, gdy jej wszystko opowiem. O, Heluniu!... O, błogosławione miljony!...
Począł coś wesołego gwizdać, lecz nie tyle z radości, ile raczej dla przytłumienia niepokoju, który gdzieś na dnie duszy nurtował.
Gdy wyjechał do miasta, wstąpił do biura telegrafu i napisał do Grodzkiego depeszę:
Serdecznie cię przepraszam za mimowolny zawód. Byłem chory. Przyjeżdżaj natychmiast, najlepiej odrazu z dymisją.
Telegram ten wysłał do Londynu i Petersburga.
— Dzielny to umysł! — mówił Władysław. — Przy jego pomocy odgrzebię najpraktyczniejszy z moich planów i zacznę żyć...
...Dla ciebie, Heluniu! a przez ciebie dla innych...
Potem pojechał do uniwersytetu zasięgnąć wiadomości o ubogim studencie. Po wielu poszukiwaniach spotkał jego kolegę.
— Co się dzieje z W.? — spytał.
— Dokładnie panu nie potrafię powiedzieć — odparł student. — Wiem tylko, że się wypisał z uniwersytetu i wyjechał na guwernerkę, gdzieś aż na Podole.
— Dlaczego się wypisał? — zawołał przerażony Władysław.
— Co pan chce! Trudno się uczyć, mając w gotowiźnie dziesięć palców.
— To pierwszy! — mruknął Wilski i pojechał do biura adresowego dowiedzieć się o rękawiczniku.
Dano mu trzy adresy.
Jeden z nich zaprowadził go na ulicę Ogrodową, gdzie znalazł jakiegoś nieznanego człowieka.
— Mam jeszcze dwa!
Zamknął oczy i ciągnął na los szczęścia.
Tym razem pojechał na Pragę i dowiedział się, że adresat jest brukarzem.
Z trzecią kartką dostał się aż pod Wolskie rogatki. Wszedł do parterowego drewnianego domku i znalazł w nim izbę ciasną, ciemną i wilgotną, lecz próżną.
— Gdzie jest rękawicznik, który tu mieszkał? — spytał stróża, dając mu rubla do ręki.
— Kto go tam wie, jaśnie panie! Tydzień temu jak go zlicytowali i podział się gdzieś z synkiem.
— Miał przecie żonę i troje dzieci?
— Żonę? Mieszkał tu od ś-go Jana, alem żony nie widział, a dwoje najstarszych dzieci zmarły jeszcze w sierpniu.
— Drugi... trzeci i czwarty... — szepnął Wilski. — Chciałem do Helenki pojechać z faktami, ale mi ich widać zabraknie... O, Boże!
Nad wieczorem znalazł w biurze telegraficznem odpowiedź. Z Petersburga odpisano:
Grodzki jeszcze nie wrócił.
Z Londynu zaś:
Grodzki wyjechał.
— Pewnie wraca morzem — pomyślał Władysław i wysłał znowu telegram do Petersburga, błagając przyjaciela, aby natychmiast przyjechał.
Tymczasem Grodzki wracał lądem i już opuścił Berlin. Depesze nie znalazły go.
Wilski od rana nie był u siebie i nic nie jadł; trucizna niepokoju starczyła mu za najlepsze potrawy. Do domu też wrócić nie miał odwagi; wszedł więc do Saskiego Ogrodu, upadł na ławkę i pogrążył się w bolesnych dumaniach.
— Cztery ofiary!... — mówił. — Ja jestem winien, to prawda!... ale za co oni cierpieli i cierpią?
Zapomniał, że ludźmi, prócz praw moralnych, rządzą jeszcze prawa fizyczne. Zapomniał też, że społeczeństwo jest całością, w której, gdy jedna cząstka nie pełni swoich obowiązków, giną inne.
Gdy wrócił do mieszkania, służący, który mu drzwi otworzył, patrzył na niego ze zdziwieniem.
— Czy nie było kogo? — spytał Wilski.
Był list.
Władysław chciał zapalić świecę, ale rozsypał zapałki. Palce zesztywniały mu, i służący musiał go wyręczyć.
List, pisany przez nieznajomą osobę, był tej treści:
Wielmożny Panie
i Dobrodzieju!
Aczkolwiek obcy, ośmielam się wziąć pióro do ręki i parę tych wyrazów, w interesie jego zacnej i świątobliwej małżonki nakreślić. Do tej pory wyraźne życzenie tej szlachetnej i wzorowej pod każdym względem białogłowy postanowienia moje hamowało.
Nie mówiąc wiele, bo to w podobnych wypadkach jest najgorsze i często prowadzi do wyrzeczenia tego, czego człowiekby nie chciał, uwiadamiam Wielmożnego Pana Dobrodzieja z wszelką ostrożnością, że taż Jego najszanowniejsza małżonka ma się wcale niedobrze. Powiedziałbym: bardzo niedobrze, ale nie chcę przedwcześnie trapić go wiadomościami, które i tak zbyt prędko, niestety!...
Wilski już nie kończył. Spojrzał tylko na drugą stronę zapisanego arkusza i przekonał się, że list pochodzi od miejscowego proboszcza.
Z gorączkowym pośpiechem narzucił na siebie futro, wziął pieniądze i w tej chwili wyjechał na pocztę, gdzie zażądał czterech koni. W godzinę potem był już daleko za miastem.

Na drugi dzień, około piątej wieczorem, pocztyljon z ostatniej stacji, który wiózł Władysława, odwrócił się do niego i wskazując biczyskiem na wzgórek, okryty żółkniejącemi już drzewami, rzekł:
— Oto tu, jaśnie panie, folwark Boża Wola...
— Boża Wola? — powtórzył Wilski.
— Piękny majątek, jaśnie panie!... Ziemia pszenna, las niewycięty, nowy dwór, na stawie młyn... Zwyczajnie jak u rzetelnej szlachty.
— Boża Wola!... — wyszeptał Władysław.
Przejeżdżali około ogrodu, z poza obumierających drzew którego widać było białe ściany dworu. Wilski rzucił pocztyljonowi pięć rubli, wysiadł z bryczki i przeskoczył niskie sztachety.
— O, to mu pilno!... — dziwił się pocztyljon, trzymając czapkę w rękach.
Władysław zadyszany, nieprzytomny, przebiegł ogród i stanąwszy na szczycie wzgórka, przez szklane drzwi oplecionego winogradem ganeczku, ujrzał kilka wysokich świec, ustawionych w jednym rzędzie.
Zamknięte na klucz drzwi prysły pod naciskiem jego ręki.
Na niskiej, okrytej dywanem sofie, w czarnej wełnianej sukience (którą znał tak dobrze w dniach ubóstwa!), z krzyżem w głowach i świętym obrazkiem w rączkach, otoczone zapalonemi świecami, leżały zwłoki Heluni.
Wilski usiadł na krześle, oparł załamane dłonie na kolanach i patrzył bezmyślnie na jedną ze świec, z której duże krople roztopionego wosku spływały.
W uchylonych drzwiach widać było głowy ciekawej służby, która szeptała między sobą:
— To pewno mąż?... Jużci, że mąż!...
Po upływie paru minut weszła jakaś stara kobieta, widocznie szafarka. Przeżegnała się, parę razy westchnęła i stanąwszy obok Władysława, poczęła mówić szpitalnym głosem:
— Ach! biedactwo, a takie młode i dobruteńkie!... że też to Bóg miłosierny nie wolał śmierci na mnie starą dopuścić!... Robiłam ja, panie, com mogła. Dawałam jej mleka codzień świeżego, wody żywicznej, kwasu ogórkowego, okadzałam, zażegnywałam, ale wszystko na nic! Choruteńka już, nieboże, przyjechała z Warszawy!... Mówiłam nieraz: trzeba jaśnie panu dać znać, ale ona: nie!... i nie!... A w ostatnim już tygodniu powiedziała: „Moja Borkosiu! wynieście mnie na górkę, stamtąd lepiej widać!...“ I po całych dniach, mówię panu, nic — tylko słuchała, czy gdzie bryczka nie zatrajkocze, czy kto drzwiami nie skrzypnie. Ale że nikt nie jechał, ani wchodził, to mówiła po cichu: „Oj! już ja go widać nigdy nie zobaczę... Nigdy!...“ W ostatnim dniu kazała sobie dać papier i ołówek. Myślałam, że będzie list pisać, gołąbka moja, ale gdzie zaś!... Pisała tylko: „Władzio... Władzio... mój Władzio!... Już nigdy nie wróci!...“ Ale, prawda! jaśnie pan po podróży. Może pan jajecznicy pozwoli, bo tak na razie niema nic z mięsa...
Wyszła z pokoju i już za drzwiami kończyła:
— A światłość wiekuista niechaj jej świeci!...
Władysław wstał z krzesła, popatrzył na żółtą jak wosk twarz zmarłej, na ciemne jak glina powieki i ściskając ją za chłodne i zesztywniałe rączki, szepnął:
— Heluniu, to ja!...
Zdawało mu się, że widzi żonę swoją w oknie górnego pokoju, nasłuchującą turkotu bryczki.
— Heluniu! to ja... — powtórzył. — Już jestem!... spojrzyj na mnie...
— O, już go nigdy nie zobaczę!... nigdy!... — mówiło widmo.
— Ja przecież jestem, spojrzyj na mnie, Heluniu!... — jęknął Wilski.
— Tak długo czekam i nie doczekam się nigdy!... — szlochało widmo, rozpływając się we mgle.

Na drugi dzień proboszcz i gromadka ludzi odprowadzała czarną trumienkę na wiejski cmentarz. W połowie drogi orszak ten spotkał bryczkę pocztową, z której wyskoczył Grodzki i stanął obok postępującego za trumną Władysława.
Przez cały czas Wilski był prawie nieprzytomny. Nie patrzył na nikogo i milczał.
Na cmentarzu jakiś głos odezwał się:
— Otwórzcie trumnę, może ją jeszcze zechce zobaczyć.
Władysław zdawał się nie słyszeć tego. Nie słyszał też ciężkiego łoskotu brył ziemi, walącej się na trumnę, ani żałosnych dźwięków pieśni:
„Witaj Królowo nieba i Matko litości!“
Gdy już wszyscy towarzyszący pogrzebowi rozeszli się, Grodzki dotknął ramienia Władysława i rzekł:
— Chodź ze mną...
— Jestem przeklęty! — odpowiedział Wilski.
— Jesteś tylko chory. Chodź ze mną.
— Czekała mnie... czy ty słyszysz?... Czekała i czekać będzie w tym strasznym grobie, ale już nie zobaczy mnie nigdy... nigdy!...
Upadł z jękiem na ziemię, rozkrzyżował ramiona i w konwulsyjnym uścisku objął świeżą mogiłę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.