<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
MARCHOŁT NA SEANSIE.

Trzeba było pomyśleć nietylko o wyjeździe, ale i o odwecie. Odwet nie dla samej przyjemności, jaką daje w marzeniach wypieszczona zemsta, ale dla zasady. Odwet o podłożu pedagogicznem, przestroga na przyszłość.
Za punkt wyjścia czynu miałem wziąć przypadkowo otrzymane, a dotychczas niewyzyskane informacje o jutrzejszym przyjeździe jakiegoś „‘Aleksandra”.
Przed wieczerzą zebrani w hallu uczestnicy pogawędek, z przejęciem mówią o seansie spirystycznym, który zgodnie z zapowiedzią ma się dziś odbyć w pół godziny po kolacji.
Kadzidło pochwał, palone ku czci rzekomo fenomenalnego medjum, starałem się ugasić fantastycznie motywowaną tezą, że zagadkowe źródła siły, jaką się popisują przedsiębiorcy od duchów, tkwią właściwie w każdym, przeciętnym nawet osobniku, zniekształcone tylko i leniwe. Każdy z nas po pewnym wysiłku woli mógłby wywołać z odległości drgania strun fortepianowych, wędrówki krzeseł w powietrzu, oraz inne „numery”, powszechnie uważane za zdumiewające, jak naprzykład przepowiednie, czytanie myśli itd.
— Wogóle co to jest? Dziecinne zamykanie oczu na rzeczy aż nazbyt oczywiste, świadome komplikowanie zjawisk niezmiernie prostych, proszę państwa.
Postawa moja nikomu się nie spodobała. Jedni spoglądali na mnie impertynencko, inni z wyrozumiałością. Rozkołysana w bujającym fotelu pani Miga, zdawała się nie słyszeć prowokacyjnych mych wystąpień, rzekłbyś: własnem milczeniem pochłonięta, własną zagadką.
— My, to jest całe nasze kółko, takiej siły w sobie me czujemy — ze sztuczną powagą, kryjącą w sobie drwinę, oświadczyła pani Halina. — Pan jednakowoż... Tak jest, może pan zechciałby łaskawie nam zademonstrować ukryte w sobie zdolności?
Ze wzruszeniem ramion podchodzę do rezolutnej damy, biorę jej rękę i ostro patrzę w oczy.
— Przechodziła pani w życiu ciężką chorobę — wieszczę uroczyście. — Czeka panią podróż i list. Czy nie tak?
— Któż nie przechodził choroby? — powątpiewająco odezwał się zreumatyzowany aptekarz. — Kogóż z nas nie czeka podróż, choćby powrotna z Ciechocinka do domu? Któż nie czeka listu?
— Daruje pan — sztywno mu przerywam. — W danym razie nie o jakiegoś tam „ktokolwieka” chodzi, ale o szanowną naszą panią Halinę. Kto nie przechodził choroby, kto nie czeka listu, komu nie grozi podróż — tego nie wiem, wiem tylko, że i podróż i list będą udziałem pani.
Dana farmaceucie odprawa, logika argumentu, na obecnych zrobiły, zdaje się, doskonałe wrażenie.
— Strzeż się pan dwuch złożonych na krzyż lokomotyw! — uprzedzam jeszcze skonfundowanego trochę aptekarza. — Strzeż się pan febry, nadmiaru wilgoci i nieoświetlonych, a wyboistych ulic. Już od dnia urodzenia czeka na pana śmierć!
Aptekarz milczał, najwidoczniej przejęty moją przestrogą. Na wszelki wypadek już się trochę bał, gdyż bać się, jak wiadomo, nigdy nie zawadzi.
— Przepraszam — wtrąca się znowu budowniczy. — Mojem zdaniem, każdy chyba strzec się powinien febry, wilgoci i nieoświetlonych ulic.
Ton odpowiedzi mojej był anielsko łagodny:
— Czy każdy, tego nie wiem, wiem jednak z całą pewnością, iż właśnie tych plag magister powinien strzec się najstaranniej. Tak mi mówi moja wyostrzona intuicja, którą, jeżeli państwo tego zechcą, możemy ochrzcić jakim okultystycznym terminem.
Argument musiał przekonać wszystkich niedowiarków, gdyż wymownie milczeli. Wszyscy oprócz pani Migi, która wypadłszy nagle z równowagi, bez widocznej przyczyny trysnęła donośnym śmiechem.
— Szanowną panią bardzo zdenerwował mój trans — rzekłem, mściwie zaciskając zęby. — Zamiast dawki bromu pozwolę sobie udzielić pani zapewnienia, że jutro przyjedzie do niej ktoś, kto postanowił spędzić w jej towarzystwie swój urlop odpoczynkowy.
Ona zaś, miast zdrętwieć z wrażenia, miast obwołać mię magiem i publicznie przepraszać za politykę szyderstwa i podstępu, miast zgotować mi złoty triumf — śmiała się coraz głośniej, coraz szerzej i weselej. Śmiała się długo, falami, aż towarzystwo całe niechętnie jakoś zaczęło się nam przyglądać. Stwierdzić należy, iż w tak głupiej sytuacji nigdy jeszcze datąd się nie znalazłem.
— Zapewiam pana — wyksztusiła pani Miga — że to jakieś nieporozumienie...
I podała mi blankiet telegramu, otrzymanego niewątpliwie przed chwilą:
— „Wracaj, droga, pasport gotów, resztę lata spędź nad Adrjatykiem. Aleksander”.
Po kompromitujący moje jasnowidztwo dowód odrazu kilkanaście wyciągnęło się rąk. Oby uschły lub odpadły, niegodziwe!
Przez karygodną chwiejność tego błazna Aleksandra, zemsta się nie udała, a złotowłosy szatan triumfował.
Po wieczerzy przyszedł przedsiębiorca od duchów, zacnie odżywiony, okrągły t czerwony na twarzy. Mówi trochę astmatycznie, głosem obojętnym, jakby recytując dobrze wyuczoną lekcję,
— Fenomeny moje tem się różnią od fenomenów, wywoływanych przez inne medja, — tłumaczył nam wyrozumiale, unikając trudniejszej terminologji swego zawodu — tem się przedewszystkiem różnią, że są do tamtych zupełnie niepodobne. Pozatem zdumiewającą cechą moich fenomenów (wystrzegać się bezwartościowych naśladownictw,. większym kompletom rabat!) jest ich najoczywistsza jawność: nie wymagają one żadnych specjalnych przygotowań, ani ciemni.Moje duchy śmiało mogą o sobie powiedzieć, że są najbardziej obłaskawionemi duchami wszechświata.Zebrane wokół mej osoby grono istot niewidzialnych odznacza się nietylko kulturą towarzyską, ale i wszechstronnemi talentami.
Krótka ta deklaracja doskonale usposobiła uczestników seansu do osoby medjum i jego astralnej trupy. Panie prosiły na początek o koncert Humla wraz ze słynnym entuzjazmem krzesełek.
Medjum skupiło się w sobie, poczem rzekło: — Niestety, Mozart powiedział mi, że pianino jest rozstrojone, a państwo chyba rozumieją, że mistrz tej miary, co Mozart, nie może grać na byłejakim przepraszam za wyrażenie, gruchocie.
— To możeby przynajmniej krzesła z parę razy klasnęły? — nieśmiało ktoś proponował.
Czerwony pan żachnął się.
— Doskonale, ale co one mają oklaskiwać, skoro nikt grać nie będzie? Nawet krzesła mają swój sens i logikę.
Uwaga była najzupełniej słuszna,
— Zademonstruję państwu inne, nie mniej ciekawe fenomeny — pocieszało nas medjum, wznosząc w górę okrągły, niczem serdelek, palec.
— Oto przy pełnem świetle lamp ten oto ciężki stół odpowie nam na postawione mu pytania. Ażeby nie wytwarzać atmosfery podejrzeń, wszyscy, jak jeden mąż odsuńmy się od stołu — niech nań działa jeno duch... Czyjby duch? Zgodzą się państwo na Marcho.ta? Postać to intrygująco skryta, choć z pozorami wyjątkowego wprost wyszczekania.
Kółko nasze cofnęło się posłusznie, oczy wlepiwszy w masywny sprzęt.
— Niech pan się dowie, czy on już przybył? — prosi pani Helena, nie bardzo jednak zdając sobie sprawę, kim jest, czy też był w życiu doczesnem ów wzywany Marchołt: wodzem czy biskupem heretyckim?
— Pardon, czy jesteś już, panie Marchołt? — pyta medjum. — Jeżeli pan już jest, to nie zastukaj trzy razy, jeżeli zaś ciebie niema jeszcze, to nie zastukaj tylko raz.
W ciszy przejmującej medjum liczyło spokojnie:
— Raz, dwa, trzy. Czy wszyscy państwo słyszeli, jak stół najwyraźniej nie zastukał trzy razy? Marchołt jest. Proszę zadawać pytania.
Raczy pan się dowiedzieć — prosi jakiś nabożniejszy uczestnik seansu — czy ten pański duch jest w niebie, czy w piekle?
Czerwony pan chętnie się przychyla do zgłoszonej prośby.
—Panie Marchołt, powiedz nam całkiem otwarcie, w swojem jesteśmy towarzystwie, czy dobrodziej rezydujesz w piekle, czy też wycyganiłeś sobie zbawienie? Jeśliś w niebie — nie stuknij cztery razy, jeśli w piekle, to tylko dwa.
I znowu wszyscyśmy usłyszeli, jak stół najwyraźniej nie wystukał cztery razy. Raz, dwa, trzy, cztery.
Wrażenie ogromne. Przez nasz cercle przebiegła fala dreszczów mistycznych..
—Proszę pytać — zachęcał nas impresarjo. — Ponieważ jednak rozmowa za pośrednictwem czterech nóg stołu ze względów choćby technicznych nie mogłaby przekroczyć drobnej tylko skali, przeto umawiamy się jednogłośnie, że w imieniu Marchołta będę odpowiadał ja.
Inowację tę przyjęliśmy do wiadomości, jako ważne udogodnienie w rozmowie, poczem pani Helena spytała:
— A co jest w niebie?
— W niebie są święci — uprzejmie odpowiedział duch przez usta swego przyjaciela.
— A co święci robią?
— Wolno mi powiedzieć tylko, czego nie robią.
— Zatem dobrze: czego nie robią?
— Garnków nie lepią — informuje Marchołt.
Agent jego zaś dodaje od siebie.
— Państwo łaskawie zwrócą uwagę na trafność odpowiedzi. Nawet przysłowie powiada: „nie święci garnki lepią“.
Po hallu przeszedł szmer podziwu.
— Nadzwyczajne! Niesłychane!
Mag zerwał się i spojrzał na zegarek,
— Co, już dziesiąta? Trupa moja bardzo państwa przeprasza, ale musi dziś jeszcze stawić się na paru seansach, a mianowicie w Kairze u urzędnika telegrafu, Mahmud-Jussufa-Hamadi‘ego, później pod Buenos-Aires na fermie don Fernanda Brahga, i wreszcie w klubie garnizonowym w Hong-Kongu. Życząc państwu dobrej nocy, zespół moich duchów oświadcza, że z dniem dzisiejszym cena seansów podniosła się zaledwie o 50 procent.
Otrzymawszy należność, czerwony jegomość opuścił nasze towarzystwo, które jeszcze po północy rozprawiało na temat fenomenalnego medjum.

Jutro drugi seans. Ale ja na nim nie będę. Z rana wyjeżdżam po dalszy ciąg przygód i zdarzeń.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.